Artykuły

Dokąd zmierza Egipt?

Dotychczasowe „osiągnięcia” rewolucji to kompromitacja islamistów i armii. Bernard-Henri Lévy kreśli dalsze scenariusze wydarzeń w Kairze, w większości czarne.

Czego możemy być pewni? Pierwszy pewnik: radykalny islam zdyskredytował się. „Muzułmańska alternatywa” dowiodła, że nie jest w stanie ani zbudować nowego państwa, które nie byłoby dyktaturą, ani pchnąć kraju na drogę gospodarczego i społecznego rozwoju. Bracia Muzułmańscy okazali się grabarzami idei umiarkowanego islamu – pisze w tygodniku „Le Point” Bernard-Henri Lévy, francuski filozof, publicysta i reporter.

Drugi pewnik: armia egipska na własną prośbę straciła swój społeczny autorytet. Tym, którzy jeszcze mogli robić sobie jakieś nadzieje, pokazała dobitnie, że nie nauczyła się niczego od czasu prezydentury Hosniego Mubaraka. Po ostatnich masakrach można zapomnieć o idei armii republikańskiej, która wspierałaby cywilne ruchy obywatelskie, a nie walczyła o zachowanie władzy i przywilejów. To nie są młodzi portugalscy oficerowie z czasów rewolucji goździków w 1974 r.

Co teraz się wydarzy? Można, rzecz jasna, wyobrazić sobie, nagły powrót Braci w aureoli męczenników. Wszak oni również nie liczą się z ofiarami, w nie mniejszym stopniu niż wojsko. Możliwa jest długotrwała dyktatura mundurowych, którzy sami sobie przyznają monopol na „walkę z terroryzmem”. Nie można zapomnieć o wydarzeniach z połowy lat 50. XX w., kiedy to po pół roku życia w stanie półanarchii pułkownik Naser sięgnął po władzę dzięki zamachowi stanu tzw. wolnych oficerów.

Możliwy jest też scenariusz algierski. Dwa obozy zewrą się w śmiertelnym starciu, które nie będzie miało końca. Nastanie czas dwuwładzy: islamistycznych grup zbrojnych z jednej i państwowej bezpieki z drugiej strony.

I jest jeszcze jedno rozwiązanie. Może nie najbardziej prawdopodobne, ale też wcale nie niemożliwe: powrót ducha z placu Tahrir, gdzie młodzi ludzie pokonali Ali Babę, który sam siebie uznał za faraona. Żeby jednak tak się stało, należy zerwać „sprzeczny z naturą” sojusz Tamarodu (przeciwników obalonego prezydenta Mohameda Mursiego) z armią. Mohamed ElBaradei, sumienie rozproszonych liberałów, musiałby poniechać werbalnych protestów na Twitterze i zabrać się do ciężkiej pracy nad wyprowadzaniem Egiptu ze ślepej uliczki. A lud powinien wreszcie zrozumieć, że dojście do władzy islamisty, który miał poparcie ledwie jednej czwartej wyborców, było możliwe wyłącznie dzięki podziałom w obozie demokratycznym.

Rewolucja nie dokona się ani w jeden dzień, ani nawet w dwa lata. Dlatego trzeba popierać demokratów, którzy są dziś w Egipcie trzecią siłą.

Reklama