Artykuły

Nasi kochani, zagłaskani

Trzymając sie spódnicy

Numer 25/ 2013
Corbis
Psychologowie drą szaty nad chorobliwą opiekuńczością rodziców, która szkodzi dzieciom.
Corbis
Corbis
Josef Kraus pracuje w szkolnictwie od 30 lat; od 18 lat jako dyrektor gimnazjummateriały prasowe Josef Kraus pracuje w szkolnictwie od 30 lat; od 18 lat jako dyrektor gimnazjum
Okładka książki Josefa Krausa „Helikopterowi rodzice”.materiały prasowe Okładka książki Josefa Krausa „Helikopterowi rodzice”.

Josef Kraus, dyrektor gimnazjum, przywykł dzielić swój dzień pracy na połowy. Pierwsza z nich, poświęcona uczniom, zaczyna się wraz z lekcjami i z reguły przebiega bez problemów. Przypadki, z jakimi Kraus ma do czynienia poza normalnym rytmem pracy, są właściwie niewarte wzmianki: to dwóch chłopców pobiło się na przerwie, to znów któryś nauczyciel zabrał uczniowi komórkę na lekcji. Ot, drobiazgi.

Druga połowa, zdominowana przez rodziców, zaczyna się około 14.15, wraz z pierwszym telefonem od nich w sekretariacie. Przy telefonie jest mama albo tata, którzy komentują to, co zdarzyło się przed południem – i zazwyczaj są innego zdania niż dyrektor Kraus. Bójka na korytarzu? To było naruszenie nietykalności cielesnej. Odebranie komórki podczas lekcji? To kradzież. Kradzież? No oczywiście, cóż innego?

Kraus pracuje w szkolnictwie od 30 lat – jako nauczyciel, pedagog i od 18 lat jako dyrektor gimnazjum. Jest też przewodniczącym Związku Nauczycieli Niemieckich, skupiającego 160 tys. pedagogów. Wszyscy ci pedagodzy znają pretensje rodziców. Przedmiotem skarg bywa wyznaczone uczniowi miejsce w klasie, liczba angielskich słówek, waga tornistra, brak listka sałaty w kupionej podczas przerwy kanapce, no i naturalnie tradycyjny temat: niesprawiedliwe oceny.

Wad nie ma

A czy jest coś, na co rodzice się nie skarżą? – Jasne, że tak – odpowiada Kraus. – Ich własne dzieci. One są pozbawione wad. Teraz postanowił wreszcie poruszyć temat tych pretensji, wymysłów i gróźb. Dostrzega bowiem, że rodzice w ostatnich latach zaczęli wytaczać coraz cięższe armaty w walce o swoje pociechy.

Kraus się obawia, że dzieciom nie wychodzi to na dobre, i pisze o tym w książce „Helikopter-Eltern”. Określenie „helikopterowi rodzice” pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, gdzie tak zaczęto nazywać ludzi, którzy – powodowani nieustanną troską – stale czuwają nad swymi dziećmi, jak krążący nad głową śmigłowiec. – Ja już nawet rozróżniam typy tych helikopterów – mówi Kraus. – Poznaję śmigłowce transportowe, bojowe i ratownicze.

Tacy rodzice to osobliwe zjawisko. Z jednej strony można się z nich zdrowo pośmiać. Na przykład z matki w Paryżu, która – w spodniach ledwo zakrywających pupę, mocno uszminkowana – próbowała zdać w zastępstwie córki egzamin pisemny z angielskiego. Wpadła przy sprawdzaniu dokumentów: okazało się, że nie ma lat 19, tylko 52. Zawiadomiono policję. Można się też śmiać z rodziców w Colorado Springs, którzy podczas szukania schowanych w parku jajek wielkanocnych rzucili się na poszukiwania razem z uczniami, by zapewnić potomstwu więcej słodkich zdobyczy. Na widok dorosłych w akcji imprezę przerwano.

Bywają też niemieckie mamy, które swego niemowlaka, a potem już małego dziecka, nigdy nie powierzą wieczorem nikomu innemu, nawet mężowi. – Mała wtedy tak strasznie płacze, bo nie zna go tak dobrze jak mnie. A tak w ogóle, czy po trosze wszyscy nie jesteśmy helikopterowymi rodzicami? Kiedy odważyliśmy się po raz pierwszy wysłać dziecko samo do szkoły? Kiedy daliśmy mu do ręki ostry nożyk do obierania owoców? Czy nie wydaje się nam, iż trzeba porozmawiać z dyrektorem, skoro jest jasne, że matematyczka uwzięła się na naszego synka? Rodzice przeżywają nieustanną rozterkę. Pierwszy odruch: wziąć na luz. Drugi: natychmiast łapać za telefon. Ale co – i w jakim stopniu – jest dobre dla ich dzieci?

Dzieciom to się podoba. W sondażu z 2010 r. trzy czwarte młodocianych podało, że chce wychowywać własne dzieci tak samo, jak ich teraz wychowują rodzice. Trudno o większą pochwałę. Czy jednak rodzice odrobinę nie przesadzili? W roku 2010 przeszło połowa młodych kobiet w wieku 18–24 lat mieszkała nadal z rodzicami, także 70 proc. młodych mężczyzn nie opuściło rodzinnego domu. Jest wiele przyczyn: wykształcenie zajmuje więcej czasu niż kiedyś, czynsze wzrosły, kariera zawodowa zaczyna się później. A u mamy i taty jest przecież tak miło...

Rodzic nadaktywny

Czy to źle? Nie. Tylko nasuwa się pytanie, jak totalnie pilnowana młodzież poradzi sobie w życiu. Co wyrośnie z pokolenia, któremu rodzice zapewniają wszelką pomoc i poparcie? Czy te dzisiejsze dzieci w ogóle dorosną? Kraus zapewnia, że nie pisał książki, by piętnować nadopiekuńczych rodziców. Większość z nich ma bardzo rozsądne podejście do wychowania. – Siedemdziesiąt, może nawet osiemdziesiąt procent postępuje sensownie. Jednak na lewym i na prawym marginesie tej normalności zaznaczają się dwie postawy skrajne: tacy rodzice, którzy zaniedbują dzieci, i tacy, którzy przytłaczają je nadmiarem troski. – Obie skrajności zabierają pracownikom szkół i przedszkoli większość sił i energii. A ofensywa przesadnie opiekuńczych rodziców trwa w najlepsze.

W jego szkole w komitecie rodzicielskim zasiadają osoby, które mówią: I znowu dostaliśmy z klasówki tylko trzy z minusem, chociaż tyle się uczyliśmy. To matki i ojcowie, którzy całkowicie utożsamiają się z sukcesami i porażkami swojego dziecka. Czytają niezliczone poradniki, są na każdym zebraniu, telefonują do nauczycieli do domu, strofują kierowcę szkolnego autobusu za to, że spojrzał krzywo na ich potomka. W gruncie rzeczy, jak to interpretuje Kraus, nie ufają oni swemu potomkowi i nie wierzą, by sam mógł poradzić sobie z czymkolwiek. To jest właśnie główny problem.

Dzieci są dziś po to, by dorośli mogli się dowartościować.

W 2012 r. tylko co drugi uczeń niemieckiej podstawówki chodził sam do szkoły. W roku 1970 takich dzieci było jeszcze 91 procent. – Mało które przychodzi dziś samo. A gdy pada deszcz, rodzice najchętniej podjechaliby pod drzwi klasy samochodem – mówi Kraus. W szkołach pojawiły się już inicjatywy „Pieszo warto”, które mają zachęcić dzieci – a zwłaszcza ich rodziny – do zastanowienia się, czy przejście 500 metrów faktycznie jest tak niebezpieczne lub uciążliwe, że trzeba pokonywać ten dystans range roverem.

Podobnie mają się sprawy z zadaniami domowymi. W 2012 r. 77 proc. ankietowanych rodziców przyznało, że regularnie pomagają dzieciom przed klasówkami i sprawdzianami. – Matki dzień w dzień przesiadują przy dzieciach i kontrolują ich prace domowe. A przecież zadania powinny być odrabiane samodzielnie – komentuje Kraus. Inaczej nauczyciel nie może się zorientować, czy uczeń dobrze zrozumiał materiał.

Jeśli spytać rodziców, czego życzą swoim dzieciom, większość powie, że chce, aby były samodzielne, radziły sobie w życiu. Te życzenia niekoniecznie jednak idą w parze z postępowaniem rodziców. Jak ma stać się samodzielnym człowiekiem dziecko, którego matka po każdym zatargu na przerwie dzwoni do szkoły?

Psycholożka Inge Seiffge-Krenke od lat bada relacje między rodzicami a dziećmi. – Dzieci nie są już potrzebne jako zabezpieczenie na starość. Dzięki nim dorośli mogą się dowartościować. Rodzice zdobią się swoimi dziećmi. – Dawniej pociechy pomagały w domu i w zagrodzie, dzisiaj tańczą w balecie, uczą się gry na fortepianie, no i mają się dużo uczyć, aby zdobyć dobre oceny.

Kilka lat temu wraz z grupą kolegów przeprowadzała sondaż wśród 15 tys. dzieci z 25 krajów. Największe zmartwienie ankietowanych: „Moi rodzice żądają dobrych stopni i wywierają nacisk z tego powodu”. – Po części troska ta jest uzasadniona w czasach recesji i kłopotów na rynku pracy – przyznaje badaczka. Często jednak towarzyszy jej myślenie w kategoriach statusu społecznego. – Ludzie chcą się szczycić swoimi mądrymi i udanymi dziećmi.

Los Yaniry

W 2004 r. amerykańska antropolożka Carolina Izquierdo badała, jak wielką odpowiedzialność kładą na barki swych dzieci przedstawiciele różnych kultur i jaki to ma wpływ na późniejszy rozwój ich potomstwa. Spędziła wiele miesięcy w peruwiańskiej dżungli z plemieniem Matsigenka, podzielonym na liczne rody i trudniącym się połowem ryb. Tam właśnie poznała dziewczynkę imieniem Yanira. Pewnego dnia mała spakowała się: trzymała w ręku garnek, pod pachą dwie sukieneczki i czystą bieliznę. Zamierzała towarzyszyć swojemu klanowi podczas wyprawy na ryby. W ciągu następnych dni łapała raki, które gotowała dla całej grupy, zbierała liście do budowy szałasu, a rano i wieczór zmiatała piasek z mat rozłożonych do spania. Pomagała, gdzie tylko mogła, i starała się nie sprawiać nikomu kłopotu. Miała sześć lat.

W Los Angeles Izquierdo wraz z koleżanką obserwowała życie amerykańskich rodzin należących do klasy średniej. Poranny rytuał wstawania przedstawiał się tam następująco: o 6.30 matka budzi 11-letniego Mikeya, 12-letniego Marka i 15-letnią Stephanie. Woła: Wstawać dzieci, wstawać! Dzieci z początku opierają się, trzeba parę razy powtarzać apel o wstawanie. Potem w kuchni pyta każdego, co by zjadł na śniadanie. Proponuje różne rzeczy, przyjmuje też zamówienia na to, co dzieci życzą sobie dostać w pakiecie na lunch, robi im też drugie śniadanie. Później przypomina każdemu z nich, by umyło zęby, uczesało się i włożyło buty. Podczas całego śniadania matka regularnie spogląda na zegar. Woła: Jeszcze 10 minut! Jeszcze pięć minut! Na koniec prosi Marka, by wychodząc, wyniósł śmieci. Chłopiec krzyczy: Nie! W końcu robi to z wielką niechęcią.

Postrachem nauczyciela nie są szkolne urwisy, tylko ich rodzice na wywiadówkach

W 30 amerykańskich rodzinach, które brały udział w badaniu, żadne z dzieci nie wykonywało czynności domowych rutynowo i z własnej inicjatywy. Wszystkie trzeba było nawoływać, by posłały łóżko, sprzątnęły ze stołu, a nawet, aby zechciały się ubrać. Z ociąganiem spełniały polecenia. Typowa scenka: ojciec pięć razy napomina ośmioletniego syna, żeby poszedł do łazienki wziąć prysznic. W końcu sam niesie go do łazienki. Zaraz potem syn wraca, nieumyty, i włącza sobie grę wideo.

Nie jest to specyfika tylko amerykańska. Także w Europie rodzice pomagają dziś dzieciom w czynnościach, jakie powinny opanować same: w czesaniu, myciu zębów, kąpieli, sprzątaniu swoich rzeczy. O skutkach może wiele powiedzieć Gabriele Pohl, pedagożka z Mannheim, do której od lat trafiają dzieci z nerwicami lękowymi. Mówi, że brak im dziś pewności siebie i odwagi właściwie do wszystkiego. – Nie umieją stać na jednej nodze. Boją się zeskoczyć z murku na ziemię. Taki brak zaufania do własnego ciała odbija się również na psychice.

– Zwraca się uwagę tylko na rozwój umysłowy, ale nie na to, czego dzieciom potrzeba poza tym. A trzeba im doświadczeń z własną cielesnością, doświadczeń społecznych, bodźców dla rozwoju inteligencji emocjonalnej. Dzieci chcą przechodzić próby odwagi, pragną wiedzieć, które z nich jest najsilniejsze, są żądne przygód. A przede wszystkim marzą o swobodzie. – Móc gdzieś wyruszyć, coś przedsięwziąć na własną rękę, bez ciągłego nadzoru.

Jeśli rodzice nie dadzą dzieciom tej swobody, kiedyś same ją sobie wezmą. I wtedy zdarza się, że – nagle wyrwane z klatki – popełnią coś szalonego: surfowanie na wagonach metra, narkotyki, picie do nieprzytomności. Wiele poradników zwraca już uwagę na to, że maluchy pozbawia się dzieciństwa. Należy – stwierdzają dziś fachowcy – pozwolić dzieciom być po prostu dziećmi, posłać je do lasu, dać się wyszaleć.

Pieluch nie zmieniamy

23-letnia Olivia Marschall studiuje na uniwersytecie we Freiburgu, od trzech lat ma też pracę przy obsłudze uniwersyteckiej gorącej linii – odpowiada na pytania kandydatów na studia. Z początku telefony od rodziców zdarzały się sporadycznie. W tym roku co drugi jest od matki lub ojca. To telefony kontrolne. Rodzice chcą się upewnić, czy syn lub córka zapamiętali termin składania podań. Czasami wyznają, że z powodu studiów dziecka cała rodzina przeprowadza się do tego miasta. – To oczywiście świetnie, że pomagają młodym w zdobyciu wykształcenia, ale własny tok studiów człowiek powinien już organizować sobie sam.

Każdej jesieni uniwersytet urządza studentom pierwszego semestru przyjęcie powitalne. Zainicjował to rzecznik uczelni Rudolf-Werner Dreier w 1997 r. Jego koledzy śmiali się z tego. Pytali: Który student chciałby przyprowadzić na uczelnię rodziców? A jednak już pierwszego roku przyszło 400 gości. Zaś 15 lat później – wskutek sprzeciwu straży pożarnej – uczelnia musiała zrezygnować z powitania w auli i wynająć stadion: przyszło 4300 rodziców i studentów.

Traktujemy tę uroczystość jak rytuał inicjacyjny, przejmujemy młodzież pod swoją opiekę. Potem rodzice mogą już dać sobie luz i odpocząć – mówi Dreier. Uczelnia oferuje studentom fachowe poradnictwo, opiekę socjalną, możliwość testowania poszczególnych kierunków w internecie. – Robimy prawie wszystko – podkreśla Dreier – ale nie zmieniamy pieluch. Jeśli uczelnia będzie prowadzić studenta lub studentkę za rękę, a drugiej ręki nie puszczą rodzice, młodym dorosłym pozostanie za mało swobody, by mogli kształtować własną osobowość.

Eva Welsch doradza studentom uniwersytetu we Freiburgu, od paru lat przyjmuję także rodziców. – To są naprawdę mili ludzie, pełni empatii. Ale sami nie wiedzą już, co począć, by jeszcze bardziej pomóc swoim dzieciom. A przed nią często siadają studenci dwudziestoparoletni, nawet bliscy trzydziestki. Mówią: Studiowałem to, czego chcieli rodzice. Ale widzę, że to mi nie daje szczęścia. Czy mogę zacząć od nowa?

Der Spiegel, distr. By NYT Synd.

30.08.2013 Numer 25/ 2013
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną