Migracje

Fale kryją hańbę

Najbardziej prześladowani emigranci

Numer 11.2015
Liczby są przytłaczające. Szacuje się, że od zeszłego roku z Birmy i Bangladeszu uciekło drogą morską około 88 tys. ludzi. Liczby są przytłaczające. Szacuje się, że od zeszłego roku z Birmy i Bangladeszu uciekło drogą morską około 88 tys. ludzi. AFP / EAST NEWS
Tysiące uciekinierów z Birmy i Bangladeszu dryfuje po Morzu Andamańskim. Nikt ich nie chce u siebie.
Na łodziach i statkach dochodzi do zabójstw i gwałtów. Rozbitkowie giną z głodu i pragnienia.AFP/EAST NEWS Na łodziach i statkach dochodzi do zabójstw i gwałtów. Rozbitkowie giną z głodu i pragnienia.
Pływająca katastrofa humanitarna. Co tydzień z Bangladeszu i Birmy tą drogą próbuje uciec co najmniej tysiąc osób.Ulet Ifansasti/Getty Images Pływająca katastrofa humanitarna. Co tydzień z Bangladeszu i Birmy tą drogą próbuje uciec co najmniej tysiąc osób.
Studio Forum
Na podbój Birmy: brytyjska piechota w 1885 r.Getty Images Na podbój Birmy: brytyjska piechota w 1885 r.

Mohammad Amin chroni się przed słońcem i deszczem pod prowizorycznym namiotem z plandeki, stłoczony wśród dziesiątek innych imigrantów. Nie ma żadnych perspektyw na przyszłość, ale udało mu się przez Morze Andamańskie dostać do Indonezji  i przeżyć. A o to nie było łatwo. Na rozpadających się łodziach pośrodku morza dochodziło do przerażających dramatów. Morderstwa, walka na śmierć i życie o topniejące zapasy żywności. Umierające z głodu i pragnienia dzieci, kolejne trupy wyrzucane za burtę.

Manu Abudul Salam był świadkiem śmierci brata, gdy kapitan drewnianej łajby, na której próbowali dopłynąć do Malezji, wsiadł na motorówkę i zostawił 800 pasażerów dryfujących na środku morza.

Oszalali z wściekłości Birmańczycy rzucili się na Salama i jego brata oraz innych Banglijczyków, bo byli tej samej narodowości co kapitan. Brat zginął w ciągu kilku minut. – Gdybym wiedział, że podróż morska będzie tak koszmarna, wolałbym zostać w Birmie i tam zginąć – mówi nastolatek.

Płyńcie stąd!

Wiele kobiet zgwałcono na statkach albo jeszcze przed wejściem na pokład, a inne musiały wyjść za mężczyzn, którzy zapłacili im za podróż. Przewoźnicy nie dają racji żywnościowych dzieciom, więc matki umierają z głodu, oddając im swoją porcję. Po kilku miesiącach na morzu kończą się skromne zapasy. Przeżyć można dzięki pomocy tajskich, malezyjskich i indonezyjskich pograniczników i rybaków, którzy dają im trochę wody i jedzenia, a później odsyłają z powrotem w morze. Niepewność, brak perspektyw i zapasów sprawiają, że ludzie tracą resztki człowieczeństwa. – Widziałem, jak całą rodzinę zatłuczono deskami na pokładzie. To byli ojciec, matka i syn. Potem ciała wrzucono do wody. Pewien Banglijczyk powiedział: „Kapitan uciekł, musimy się modlić do Allaha”. Ale nie było miejsca, żebyśmy mogli uklęknąć i zmówić modlitwę – opowiada 35-letni Amin.

Jest muzułmaninem i pochodzi z ludu Rohingja, który mieszka w stanie Rakhine (Arakan) na północy Birmy, przy granicy z Bangladeszem. Tułał się po morzach przez trzy miesiące. Szukał schronienia w Tajlandii, Malezji i Indonezji, ale nigdzie straż graniczna nie pozwalała przybić do brzegu jemu i około ośmiu tysiącom ludzi w podobnej sytuacji. Dopiero pod wpływem międzynarodowej opinii publicznej kraje regionu pozwoliły imigrantom stanąć na suchym lądzie.

Liczby są przytłaczające. Szacuje się, że od zeszłego roku z Birmy i Bangladeszu uciekło drogą morską około 88 tys. ludzi, a w pierwszym kwartale tego roku – już 25 tysięcy. Odkąd Tajlandia zaczęła uważniej patrolować wybrzeże i zawracać łodzie, sytuacja stała się dramatyczna. W tym roku już około tysiąca osób straciło życie z powodu niebezpiecznych warunków na morzu, a drugie tyle zginęło z głodu albo zostało zamordowanych – podaje oenzetowska agencja do spraw uchodźców (UNHCR).

Birma i Bangladesz to jedne z najbiedniejszych miejsc na świecie (pod względem różnych wskaźników ekonomicznych, takich jak PKB na mieszkańca czy procent ludności poniżej granicy ubóstwa, od lat lądują w ostatniej dwudziestce globalnych rankingów). Jednak imigranci, którzy opuszczają te kraje drogą morską i lądową, uciekają nie tylko przed wszechogarniającą biedą.

Żydzi Azji

Rohingjowie nazywani są „Żydami Azji” albo „najbardziej opuszczonym ludem Azji”. W Birmie uważa się ich za imigrantów z Bangladeszu, w Bangladeszu uchodzą za obcych. Są prześladowani, bo mają ciemniejszą skórę niż mieszkańcy Birmy (jeden z dyplomatów powiedział kiedyś, że ich skóra jest „ciemnobrązowa” i są „brzydcy jak ogry”), wyznają islam, a nie buddyzm jak wszyscy od granicy z Bangladeszem po południowe krańce Tajlandii, a do tego mają skomplikowane stosunki z sąsiadami.

Stanowią około jednej trzeciej mieszkańców Arakanu, ale pod względem statusu prawnego przypominają bezpaństwowych niewolników. Nie mogą podróżować między jedną wioską a drugą bez zgody lokalnych władz, nie wolno im zawierać małżeństw ani mieć dzieci bez zezwolenia, ich ziemie są kawałek po kawałku odbierane na rzecz buddyjskich osadników sprowadzanych z miast, muszą pracować za darmo na ukradzionej im ziemi, są zmuszani do wykonywania robót zlecanych przez armię (od budowy dróg po koszenie trawy) i nie mogą swobodnie się modlić. Po zmroku, gdy muzułmanie powinni iść na modły, Rohingjowie mają zakaz wychodzenia z domów. A odbudowa meczetów jest zabroniona. Każdy przyłapany na malowaniu ścian albo naprawie dachu idzie do więzienia.

Trzy lata temu tlące się od dziesięcioleci napięcia wybuchły z pełną siłą. Zaczęło się od gwałtu i zabójstwa młodej buddyjskiej kobiety. Buddyści przysięgli odwet. Zniszczyli muzułmańskie dzielnice, spalili tysiące domów, pod ciosami maczet zginęły setki ludzi, a prawie 150 tysięcy porzuciło dobytek i schroniło się w obozach albo małych gettach chronionych przez armię. Władze teoretycznie próbowały opanować sytuację, ale organizacje humanitarne twierdzą, że celowo działały opieszale. Niektórzy Rohingjowie opowiadają, że strażacy wezwani do gaszenia pożaru przyglądali się bezczynnie płomieniom albo dolewali benzyny.

Mohammad mieszka wraz z czterema tysiącami Rohingja w getcie Aung Ming Lar w Sittwe, stolicy stanu. Pewnego dnia jego półtoraroczna córeczka dostała ataku biegunki i wymiotów, ale nie mógł jej zabrać do szpitala. – Nie było żadnego lekarza, więc umarła tutaj – opowiada. Szpital znajduje się rzut kamieniem od granicy getta. Widać go z meczetu, wokół którego skupia się życie dzielnicy. Chociaż jest tak blisko, to dla mieszkańców Aung Ming Lar jest niedostępny. Swoje getto nazywają „otwartym więzieniem”. Drogę zamykają im nie kolczaste płoty, lecz strach przed buddyjskimi sąsiadami. Żeby wychodzić poza dzielnicę, muszą płacić łapówki, a i tak się boją o życie. Władze przysyłają trochę żywności i czasem w getcie pojawia się lekarz, ale mieszkańcom brakuje wszystkiego. – Świat musi o tym wiedzieć. Zostaliśmy opuszczeni i nie ma dla nas nadziei – mówią.

Obozy zakładników

ONZ ostrzega przed ludobójstwem. Z politycznego punktu widzenia ten rok jest bardzo ważny, ponieważ Birma przechodzi proces przemian demokratycznych i junta zapowiada wolne wybory. Arakanowie się obawiają, że Rohingjowie dostaną prawa wyborcze i wprowadzą do władz swoich przedstawicieli. W marcu br. państwo cofnęło im tymczasowe dokumenty tożsamości. Muzułmanie doskonale wiedzą, że nie są w Birmie mile widziani, i od lat próbują opuścić kraj. Nie jest to proste, ponieważ nikt nie chce napływu tysięcy ubogich imigrantów.

Do niedawna droga ucieczki najczęściej prowadziła przez dżunglę do Tajlandii. Jednak zamiast upragnionej pracy czekała ich tam niewola. 1 maja świat obiegły wstrząsające zdjęcia: w dżungli na południu Tajlandii odkryto pozostałości obozu, w którym handlarze ludźmi więzili setki imigrantów. Oprawcy przetrzymywali tam dla okupu blisko 500 Birmańczyków w bambusowych klatkach.

Na odsiecz było za późno: gdy policjanci wkroczyli do obozu, zastali tylko kilka śmiertelnie przerażonych ofiar. Kiedy oprawcom grunt zaczął się palić pod nogami, uciekli w głąb lasu, zabierając większość niewolników. W obozie pozostawili kilku najbardziej chorych i osłabionych więźniów, którzy nie sprostaliby trudom ucieczki. Poza tym na terenie obozu znaleziono zwłoki 26 ludzi zmarłych z głodu lub wycieńczenia. Większość pochowano w zbiorowym grobie, ale kilka porzuconych ciał gniło na wolnym powietrzu.

Władze w Bangkoku uznały likwidację obozu za wielki sukces, ale niemal natychmiast rozległy się głosy, że to wierzchołek góry lodowej. – Wzdłuż granicy tajlandzko-malezyjskiej istnieje 60 podobnych obozów – oświadczył Abdul Kalam, jeden z przywódców birmańskich uchodźców w Tajlandii. Według niego w każdym z więzień pod gołym niebem może być przetrzymywanych 150–800 imigrantów. I rzeczywiście, jakby na potwierdzenie tych ponurych prognoz cztery dni później stróże prawa odkryli kolejny obóz, oddalony zaledwie o kilometr od poprzedniego.

Prowincja Songkhla na południu Tajlandii od dziesięcioleci jest obszarem tran-zytowym na trasie uchodźców i imigrantów. Co roku dziesiątki tysięcy uchodź-ców z najuboższych krajów Azji Południowej próbuje się tamtędy przedostać do bogatszej Malezji. Marzenie o lepszym życiu zmienia się w koszmar, zanim dotrą do celu. Ludzie obiecujący bezpieczny przerzut przez granicę często są zwykłymi rzezimieszkami. Całymi miesiącami, a nawet latami, przetrzymują imigrantów w obozach w dżungli. Nieszczęśnicy są tam maltretowani, głodzeni i przetrzymywani w nieludzkich warunkach, dopóki nie uda się uzyskać za nich okupu.

Cierpią nie tylko uchodźcy z Birmy. Wśród ofiar są także liczni imigranci z Bangladeszu. Naganiacze działający w tym kraju zarabiają 5–10 tys. taka (230–460 złotych) za każdego zwerbowanego kandydata do wyjazdu, którego uda im się upchnąć na promie do Tajlandii. Za morzem nieszczęśników prze-chwytują gangi handlarzy żywym towarem i zamykają ich w obozach.

Nie zostaną wypuszczeni i nie ruszą w dalszą drogę do Malezji, póki porywacze nie będą pewni, że ich wspólnicy w Bangladeszu odebrali okup. Rodziny, którym wyznacza się często bardzo krótkie terminy na zebranie 2–3 tys. dolarów, muszą brać pożyczki na lichwiarskich warunkach albo wyprzedawać cały dobytek. Niektórych nie stać na okup. Imigranci, którym nie uda się zdobyć pieniędzy na wykup, są odsprzedawani do niewolniczej pracy w Tajlandii, zwłaszcza na rybackich kutrach.

Z raportu ONZ wynika, że w 2014 r. około 53 tys. obywateli Bangladeszu i Birmy wyruszyło drogą morską do Tajlandii i Malezji. Prawdopodobnie są to bardzo niepełne statystyki. Liczby, jakie podają świadkowie, są porażające. Według nich w każdym tygodniu z Bangladeszu wyruszają co najmniej dwa promy, na których stłoczone jest po 500 i więcej osób. Takie rejsy organizowane są niemal przez cały rok, z krótką przerwą w okresie monsunów.

Z dżungli na statki

Ponieważ władze Tajlandii, obawiając się zachodnich sankcji, zaczęły walkę z handlarzami ludźmi, ci – ze względów bezpieczeństwa – przerzucają więźniów z jednego miejsca w drugie, traktując ich gorzej niż bydło. Znane są przypadki, gdy pod plandeką zakrywającą tył pikapa przewożono nawet 20 osób. Pewnego razu, gdy podczas policyjnej kontroli spytano handlarza żywym towarem, co przewozi w bagażniku, ten zełgał bezczelnie: Warzywa. Okazało się, że w środku są imigranci stłoczeni jak śledzie.

Tajlandzkie wybrzeże, wzdłuż którego ciągną się urwiste pasma gór, świetnie nadaje się na obozy dla niewolników. Trudno je odnaleźć, a nawet gdy się to udaje, likwidacja nie rozwiązuje problemu. Imigranci są przetrzymywani nie tylko w dżungli, ale także na przybrzeżnych wyspach oraz na statkach pływających po Morzu Andamańskim. Gdy ostatnio władze tajlandzkie zaczęły blokować przemytniczy szlak przez dżunglę, uchodźcy masowo przesiedli się na statki. I tak ugrzęźli po-środku morza. Czy ktoś im pomoże, zanim wszyscy zginą?

The Daily Star, Bangkok Post

***

Goście we własnym kraju

Dlaczego nikt nie kocha Rohingjów.

Początki wrogości sięgają XIX w., kiedy to Wielka Brytania stopniowo podbijała Imperium Birmańskie (w serii wojen od 1824 do 1885 r.). W pierwszym konflikcie Brytyjczycy zajęli żyzne, ale słabo zaludnione tereny zwane prowincją Arakan (dziś stan Rakhine). Do uprawy pół sprowadzili imigrantów z Indii i Bangladeszu. W ciągu kilku pokoleń liczba muzułmanów wzrosła w Arakanie przynajmniej ośmiokrotnie, co doprowadziło do pierwszych napięć z rdzenną ludnością.

W 1942 r. zarządzana przez Brytyjczyków Birma została zaatakowana przez Japonię w celu zajęcia tamtejszych bogatych złóż naturalnych. W ciągu pięciu miesięcy wojska brytyjskie zostały wypchnięte z całego terytorium, kraj znalazł się pod japońską okupacją. Brytyjczycy zostawili Rohingjom broń i amunicję w nadziei, że będą bronić zachodniej flanki. Nic błędniejszego. Muzułmanie przystąpili do eksterminacji buddystów, niszczenia ich świątyń i palenia wiosek. Zginęło około 20 tys. Arakan, a w odwecie – pięć tysięcy Rohingjów. Na okupowanych terytoriach Japończycy wprowadzili równie okrutne rządy terroru, co hitlerowcy w Europie. Do Bangladeszu uciekły dziesiątki tysięcy ludzi zarówno Rohingjów, jak i Arakan. Po wojnie muzułmanie z północy Birmy zorganizowali ruch niepodległościowy i przez wiele lat prowadzili działania partyzanckie.

W latach 70. znów doszło do krwawych pogromów, tym razem w związku z utworzeniem państwa Bangladesz. Do krajów ościennych uciekło około 10 milionów muzułmanów (do Birmy trafiło 500 tysięcy). Armia birmańska wygnała większość z nich z powrotem do Bangladeszu (około 400 tys.), ale wymagało to intensywnych negocjacji z Organizacją Narodów Zjednoczonych. W 1982 r. rząd w Rangunie zmienił prawo i Rohingjowie przestali być obywatelami Birmy. Władze do dziś uważają ich za „Bengalów” i imigrantów z Bangladeszu, a władze w Dhace nie chcą o nich słyszeć. W 2012 r. w stanie Rakhine wybuchły zamieszki, a Rohingjowie schronili się w obozach. Obecnie przebywa ich tam 140 tysięcy. W całym Arakanie stanowią około jednej trzeciej mieszkańców.

29.05.2015 Numer 11.2015
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną