Artykuły

Pierwsza po „Vogue’u”

Dyktatorka świata mody

Numer 13.2015
Anna Wintour. Znienawidzona i uwielbiana. Anna Wintour. Znienawidzona i uwielbiana. Dwutygodnik Forum
Pisano o niej powieści, kręcono filmy, teraz Anna Wintour trafiła do muzeum. Bynajmniej nie jako eksponat.
Anna Wintour: „Dobrze mieć pierwszą damę, która nas wspiera”. Michelle Obama: „Dobrze mieć Annę Wintour, która finansowała kampanie Baracka”.Oliver Douliery/MCT Anna Wintour: „Dobrze mieć pierwszą damę, która nas wspiera”. Michelle Obama: „Dobrze mieć Annę Wintour, która finansowała kampanie Baracka”.

Centrum Strojów imienia Anny Wintour w nowojorskim Metropolitan Museum of Art zajmuje labirynt pomieszczeń poniżej kolekcji mumii i sarkofagów. Mieści się tam obszerna biblioteka i dział konserwatorski, gdzie sukienki, szale i buty traktowane są z troską godną szpitalnego oddziału intensywnej terapii. To ulubione miejsce Wintour w całym mieście.

– Musicie to zobaczyć! – mówi, prowadząc przez swoje królestwo przed otwarciem wystawy, „Chiny: po drugiej stronie lustra”, poświęconej wpływowi Państwa Środka na zachodnią modę. „To” jest XIX-wieczną francuską suknią na manekinie włączoną do pokazu z racji pagód na przemyślnie splecionej tkaninie. Wintour nie posiada się z zachwytu, opisując jej piękno. Urzeczona wpatruje się też w dwa ogromne szale z frędzlami. Są chińskie, ale wyglądają jak zrobione gdzieś w Andaluzji. Równie poruszona zatrzymuje się przed misternie zdobioną koralikami tradycyjną suknią w stylu chińskim, którą Tom Ford zaprojektował dla Yves’a Saint Laurenta w 2004 r., a Wintour kazała sfotografować na Charlize Theron.

Centrum Strojów jest teraz na fali. Pokazy poświęcone Alexandrowi McQueenowi i Charlesowi Jamesowi przyciągnęły do muzeum rekordowe tłumy. Pomysł, by skupić się na Chinach, przyszedł wraz z otwarciem w ostatnich latach chińskiego rynku dla światowych luksusowych marek. Projektanci jeżdżą do Pekinu otwierać nowe sklepy i wracają zainspirowani. Skoro Chiny to przyszłość branży modowej, należało spojrzeć wstecz i przypomnieć, że fascynacja Wschodem ma wśród zachodnich projektantów długą tradycję.

Na trwającą do 16 sierpnia wystawę przygotowano 120 strojów – prawie dwukrotnie więcej niż na poprzednie ekspozycje – a pokaz wkracza też w inne przestrzenie muzeum. Rozmiary i zakres wystawy to odzwierciedlenie wciąż rosnących wpływów Wintour. Przez ostatnie dziesięciolecia była nie tylko redaktorką naczelną „Vogue’a”, ale też lobbystką stojącą za wieloma inicjatywami i kreatorką niezliczonych gwiazd. W 2013 r. koncern Condé Nast mianował ją dyrektorką artystyczną całego prasowego imperium, powiększając szeregi tych, którzy się jej boją, i tych, którzy darzą ją szacunkiem. W 2008 r. zebrała tyle pieniędzy na kampanię Baracka Obamy, że gdy w zeszłym roku Metropolitan Museum postanowiło nazwać Centrum Strojów jej imieniem, wstęgę przecinała sama Michelle.

W 1999 r. powiedziała pani, że nie interesuje ją praca poza „Vogiem”: „Nie mam odpowiedniej wrażliwości, żeby pokierować redaktorami innego rodzaju magazynów. Myślę, że mogę mieć swoje zdanie, ale niekoniecznie musi być słuszne”.
Anna Wintour: Cóż, pewnie tak powiedziałam. Ale ja dorastałam z dziennikarstwem. Tata był redaktorem naczelnym. Mama pisała recenzje filmowe, a brat jest redaktorem działu politycznego w „Guardianie”. Kierowania „Vogiem” nie nauczyłam się w jeden dzień.

Jak pani widzi przyszłość prasy drukowanej?
Nie da się odpowiedzieć, co się zdarzy, bo mamy teraz Dziki Zachód. Człowiek wychodzi z biura na kawę, a zanim wróci, wszystko się zmienia. Jako dyrektorka artystyczna Condé Nast zaczęłam zapraszać prezesów różnych firm na spotkania z naszymi redaktorami naczelnymi i szefami działów cyfrowych, żeby opowiedzieli, dokąd ich zdaniem zmierzają media i czy mają w związku z tym jakieś rady. Kilka miesięcy temu Eric Schmidt z Google spytał, czy wciąż wierzymy w publikowanie portfolio w stylu Annie Leibovitz. Odpowiedziałam, że moim zdaniem jest ważne, by drukowane publikacje były coraz bardziej luksusowe i wyjątkowe. Trzeba się wyróżniać. Prasa drukowana musi zapraszać do obcowania z luksusem. To muszą być zdjęcia i teksty, których nie zobaczymy nigdzie indziej.

Czy może pani wskazać swoją ulubioną okładkę?
Gdybym miała wybrać jedną, wybrałabym tę pierwszą, bo to był skok w nieznane i z pewnością wielka zmiana dla „Vogue’a”, gdzie miesiąc w miesiąc okładki były piękne, perfekcyjne, ale bardzo przewidywalne. Szczerze mówiąc, nie pamiętam nazwiska modelki, ale kiedy zobaczyłam te zdjęcia Petera Lindbergha, pomyślałam, iż są tak pełne życia i radości, że muszę je mieć. Dziewczyna miała nieco przymknięte oczy. Ludzie pytali, czy ona jest w ciąży.

Ma pani czas na oglądanie telewizji?
Seriale takie jak „Homeland”, a zwłaszcza „Gra o tron”, stawiają poprzeczkę bardzo wysoko. I kostiumy są świetne. Nie oglądam za to „Mad Menów”. Wiem, że to wspaniały serial, ale jest taki dołujący... Albo „House of Cards”. Każdy jest tam zły! Nie ma za kogo trzymać kciuków, a zawsze chciałoby się to robić.

Utrzymuje pani bardzo bliskie kontakty z pierwszą damą…
Cudowne mieć pierwszą damę, która nas wspiera. Myślę, że wcześniej, z wyjątkiem Jacqueline Kennedy, Waszyngton był trochę nieufny wobec mody. Zainteresowanie wyglądem odbierano jako brak powagi. Ale Michelle Obama naprawdę działa na rzecz świata mody.

Walcząc o nominację prezydencką w 2008 r., Hillary Clinton odrzuciła pomysł sesji dla „Vogue’a”…
Każdy sam podejmuje decyzje w sprawie występów publicznych. Wydaje mi się, że pani sekretarz stanu znalazła się jednak później na okładce kolorowego pisma. Rozumiem, że politycy mają swoje potrzeby.

Będzie ją pani popierać?
Oczywiście! Choć to dopiero początek kampanii.

Ale już jest wszędzie. Dała się sfotografować nawet w barze Chipotle! Myśli pani, że będzie w mediach przez cały czas?
Tyle było spekulacji, kiedy w końcu zgłosi swoją kandydaturę, że ludzie zaczęli przesadzać. Ale jestem pewna, że to się uspokoi i znów zaczną rozmawiać w biurze o swoich wakacjach.

O czym jeszcze należałoby rozmawiać przed wyborami?
Oczywiście o prawach gejów i lesbijek, choć mam wrażenie, że tu wszystko zmierza w dobrą stronę. To niesamowite, jak się zmienił w tej sprawie klimat w Stanach Zjednoczonych, choćby przez ostatnie pięć lat. Wydaje mi się, że politycy dopiero doganiają tu swoich wyborców. Ciekawie będzie patrzeć, jak sobie z tym radzą co bardziej prawicowi republikanie.

Chciałabym też szerszej debaty w sprawie ograniczenia prawa do posiadania broni. Mieliśmy tekst o Marku Kellym i Gabby Giffords (polityczka Partii Demokratycznej; w styczniu 2011 r. została postrzelona podczas wiecu w Arizonie; wraz z mężem, Markiem Kellym, nawołuje do ograniczenia dostępu do broni palnej – przyp. FORUM), a po strzelaninie w Newtown myśleliśmy, że to przełomowy moment. Tak się jednak nie stało. Z politycznego punktu widzenia jest to prawdziwa zagadka. Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie to potężne lobby, ale pamiętam sytuacje, kiedy trzy-, czterolatki dobierały się do broni i potrafiły zastrzelić matkę. Nie rozumiem, jak pistolet może się znaleźć w pobliżu dziecka. To po prostu chore.

Czytała pani książkę Sheryl Sandberg?
„Włącz się do gry”? Tak, czytałam (jedna z najbardziej wpływowych kobiet amerykańskiej branży technologicznej, obecnie w zarządzie Facebooka, opisała bariery społeczne i seksizm, utrudniające kobietom karierę – przyp. FORUM). Być może w Dolinie Krzemowej wygląda to nieco inaczej niż tu. Może jesteśmy zepsute, żyjąc i pracując w naszej branży w Nowym Jorku, bo jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia, to nigdy nie czułam się hamowana czy dyskryminowana.

A co z łączeniem rodziny i bardzo wymagającej kariery? Jak sobie pani z tym radziła?
Myślę, że to bardzo ważne, aby dzieci rozumiały, że kobiety pracują, że to daje satysfakcję i nie oznacza, iż kochają je mniej albo mniej im na nich zależy. Ty chodzisz na ich mecze, przyjęcia urodzinowe, jesteś obecna w chwilach, które są dla nich ważne, a one powinny widzieć, jaką satysfakcję i spełnienie daje ci praca. Oczywiście jestem pewna, że można też odczuwać satysfakcję i spełnienie, zostając w domu i zajmując się dziećmi, ale sama dokonałam innego wyboru.

Było ciężko?
Oczywiście, szczególnie gdy się podróżuje, kiedy bardzo trudno jest zostawić dzieci, zwłaszcza te najmłodsze. Brałam je ze sobą, kiedy tylko mogłam, żeby choć trochę zobaczyły, z czym się wiąże dzień pracy. Zawsze starałam się rozmawiać z nimi o tym, co robię, i przedstawiać je ludziom, z którymi pracowałam. Wtedy praca nie jest już innym światem, gdzie nie ma dla nich miejsca. Jasne, że bywało ciężko. Ale tak teraz żyjemy i to się nie zmieni.

Czy odczuwa pani presję, by sprostać pewnemu ideałowi? Ludzie często mówią o pani „ikona”.
Nie myślę o sobie w ten sposób. Po prostu wstaję rano, trochę ćwiczę i idę do pracy, a tam staram się dać z siebie wszystko, czy to w Condé Nast, czy w muzeum, czy gdziekolwiek jestem zaangażowana.

Udało się pani być jednocześnie osobą publiczną i zachować prywatność.
Mam naprawdę bliską grupę wspaniałych przyjaciółek, którą wolałabym zachować dla siebie. Jest taka dziewczyna w Londynie, o której teraz myślę; ona mieszka tam, ja w Nowym Jorku, ale nie mamy poczucia oddalenia. Znamy się od czasu, gdy byłyśmy 16-latkami; spotykamy się, zaczynamy rozmawiać i nie mamy tematów tabu, jesteśmy bardzo szczere.

Prywatność to ostatnio taki sam towar jak wszystko inne. Ludziom sprawia przyjemność pokazywanie całego swojego życia…
Media społecznościowe zmieniły nasz sposób patrzenia na wszystko i myślę, że to niezwykłe i fascynujące. Ale w sumie to ludzka rzecz – może po prostu mniej rozmawiamy przez telefon, a więcej dzielimy się swoim życiem poprzez internet. To jeszcze jeden sposób utrzymywania z ludźmi kontaktu i byłoby śmieszne, gdybyśmy z tego nie korzystali. Choć sama się na to nie zdecydowałam.

Doradza pani córce, jak się w tym wszystkim poruszać?
Ona nie potrzebuje moich porad! Jest niezależna. Te młode kobiety, które mam szczęście znać, wydają się bardzo pewne siebie. Wspaniała sprawa.

New York Magazine

***

Anna Wintour, znienawidzona i uwielbiana wieloletnia redaktorka naczelna amerykańskiej edycji „Vogue’a” (nieprzerwanie od 1988 r.), uważana za najbardziej wpływową postać światowej mody. Urodzona w 1949 r. w Londynie, w rodzinie dziennikarzy, jako nastolatka porzuciła szkolną nudę na rzecz uciech swingującego Londynu lat 60. i romansów ze starszymi, wpływowymi mężczyznami. Wówczas też zaczęła nosić fryzurę na pazia, do dziś będącą jej znakiem rozpoznawczym.

Pierwszą pracę, w wieku 15 lat, podjęła w znanym butiku Biba, a potem w Harrodsie. W 1970 r., gdy w magazynie „Harper’s & Queen” rozpoczynała karierę dziennikarki modowej, oświadczyła, że jej życiowy cel to redagowanie „Vogue’a”. Dała się poznać ze współpracy z nowatorskimi fotografami – jej ulubieńcem przez lata był Helmut Newton.

Po przeprowadzce do Nowego Jorku w 1975 r. została szefową działu mody magazynu „Viva”. W roku 1985 została szefową brytyjskiej edycji „Vogue’a”, którą całkowicie przeprofilowała z myślą o robiących kariery kobietach, które mają więcej pieniędzy niż czasu. Bezwzględny i dyktatorski styl prowadzenia redakcji sprawił, że zyskała przydomek Nuklearna Wintour.

W 1988 r. koncern Condé Nast powierzył jej w końcu wymarzony amerykański „Vogue”, gdzie również dokonała stylistycznej rewolucji, lansując przez lata zastępy nowych projektantów i modelek.

Pozycję Wintour w światowej popkulturze ugruntowała książka (a potem film) „Diabeł ubiera się u Prady”, oparta na wspomnieniach jej byłej asystentki.

26.06.2015 Numer 13.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną