Artykuły

Już mnie nie wkurzycie

Desperado ekranu

Numer 20.2015
„Wychowałem sobie publiczność. Już nie pyta po seansie: Co to, k..., było?” „Wychowałem sobie publiczność. Już nie pyta po seansie: Co to, k..., było?” Reuters / Forum
Nakręcenie „Nienawistnej ósemki” Quentin Tarantino ma już prawie za sobą. Jak obiecuje, zdobędzie jeszcze jednego Oscara i zrobi dwa filmy. O czym?
„Krytycy są dla mnie nikim. To, co wypisują to tylko woda na mój młyn”.Zuma/Forum „Krytycy są dla mnie nikim. To, co wypisują to tylko woda na mój młyn”.
Tarantino z ekipą „Nienawistnej ósemki”. „To film bez wielkich gwiazd. Ot, tylko Kurt Russel, Jennifer Jason Leigh i Samuel Jackson...”.The Weinstein Company/materiały prasowe Tarantino z ekipą „Nienawistnej ósemki”. „To film bez wielkich gwiazd. Ot, tylko Kurt Russel, Jennifer Jason Leigh i Samuel Jackson...”.

Wkrótce premiera „Nienawistnej ósemki”, jak idą prace?
Quentin Tarantino: Mamy niewiele ponad godzinę gotowego materiału. Właśnie wracam ze studia, gdzie obejrzałem pierwszą, zmontowaną już część filmu.

Jesteś zadowolony z efektu?
Na razie nie zamierzam popełniać samobójstwa. Jest jak jest. Spieszymy się, żeby zdążyć na czas. Potem będziemy poprawiać i ulepszać. Każdy film robiłem w wielkim pędzie, starając się zdążyć przed terminem. W przypadku „Wściekłych psów” był to festiwal w Sundance, „Pulp Fiction” szykowaliśmy do Cannes. Do tej pory zawsze się nam udawało dotrzymać terminu. Pośpiech pozwalał też uniknąć sytuacji, w której do oglądania gotowego już filmu zasiadają ludzie, którzy zań zapłacili i zaczynają rozszarpywać go na strzępy. Gdy się kończy pracę w ostatniej chwili, nie ma czasu na takie dywagacje.

Czyżbyś nie dostawał już żadnych wytycznych z wytwórni?
Co to, to nie. Byłoby za dobrze.

Co się zmieniło w twoim podejściu do kręcenia filmów po kasowych sukcesach „Django” i „Bękartów wojny”?
Nic. A przynajmniej nie widzę różnicy w tym, jak opowiadam filmową historię. Staram się nie powielać błędów z „Grindhouse”. Wraz z Robertem Rodriguezem przyzwyczailiśmy się do tego, że chadzamy własnymi, krętymi ścieżkami, a publiczność idzie za nami jak w dym. W tym przypadku tak nie było. Warto było zrobić ten film, ale znacznie lepiej byłoby, gdybyśmy nie zostali zaskoczeni zupełnym brakiem zainteresowania ze strony publiczności.

Często powtarzasz, że kręcąc film, starasz się dyrygować publicznością jak dyrygent orkiestrą. Czy sztuka ta nie jest dziś trudniejsza, bo widzowie są bardziej wyrobieni, i przyzwyczajona do twojego stylu?
Wyrobiona widownia nie stanowi problemu. Kłopot pojawia się wtedy, gdy publiczność jest głupia. Ale, w istocie, obserwuję pewien postęp. W latach 50. widzowie akceptowali taki poziom sztuczności, jaki budził śmiech na widowni w roku 1966. A kinomani z 1978 r. kręciliby nosem na to, co w latach 60. było oczywiste. Sęk w tym, żeby wyprzedzać czas i nie śmiać się do łez z filmów, które się nakręciło 20 lat wcześniej. O „Pulp Fiction” ludzie mówili: „Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.”. Dziś już tak nie jest. Nie odnoszę wrażenia, że bujam w rejestrach niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika. Sądzę, że oglądając „Bękarty wojny” czy „Django”, widzowie stąpali po dość twardym gruncie. Po projekcjach nie zadawali sobie pytania: „Co to, k..., było?”. Wiedzą już, co chcę osiągnąć. Chwytają, o co mi chodzi.

Co cię tak urzekło w westernach, że kręcisz już drugi z rzędu? Dziś niewiele ich powstaje…
A jednak. Antoine Fuqua nakręcił „The Magnificent Seven” z Denzelem Washingtonem. Ja zrobiłem „Django” i dziwi mnie, że nie powstaje ich więcej. To taki gatunek, który najlepiej odzwierciedla problemy i wartości epoki. Westerny z lat 50. lepiej pokazywały Amerykę Eisenhowera niż wszystkie inne filmy razem wzięte. Westerny z lat 30. popularyzowały ideały tamtego dziesięciolecia. Te z lat 70. były antywesternami, czy może westernami Watergate. Ich antybohaterowie mieli mentalność hipisowską albo nihilistyczną. Powstały wówczas filmy o Jessie Jamesie, który został przedstawiony jako maniakalny morderca. W „Dirty Little Billy” słynny rewolwerowiec Billy Kid został sportretowany jako przystojny gówniarz z instynktem zabójcy. W latach 70. rozdrapywano rany i pokazywano, kim ci ludzie naprawdę byli. A „Silverado” z lat 80. powraca do złotej legendy, to taka reaganowska odmiana westernu.

Co zatem „Nienawistna ósemka” mówi nam o pierwszym dziesięcioleciu XXI w.?
Chciałem, żeby nic nie wskazywało na to, iż jest to film współczesny. Ani forma, ani reżyseria. Pragnąłem tylko przedstawić swoją opowieść. Jeśli ktoś chce z rozmysłem nakręcić western hipisowski albo kontrkulturowy, to o przesadę nietrudno.

Tłem dla „Nienawistnej ósemki” jest wojna secesyjna, trochę jak w „Dobrym, złym i brzydkim” Sergia Leonego.
Tyle że „Dobry, zły i brzydki” nie zagłębia się w konflikty rasowe tamtego okresu. Mój film opowiada o tym, jak wojna rozdziera kraj i jaki wywiera wpływ na stosunki rasowe sześć, siedem, osiem, a nawet dziesięć lat później.

I to właśnie czyni ten film bardzo aktualnym. Przecież wszyscy dziś mówią o kwestiach rasowych.
Tak, wiem. I dlatego jestem bardzo podekscytowany. Wreszcie dyskutujemy otwarcie i próbujemy zaradzić białej supremacji. O tym właśnie jest mój film.

Jak to się stało, że wydarzenia w Baltimore i Ferguson znalazły odbicie w „Nienawistnej ósemce”?
To już było w scenariuszu i na zdjęciach, które nakręciliśmy. Los chciał, że teraz nabrało jeszcze większej aktualności. Cieszę się, że ludzie zaczęli rozmawiać o tym kwestiach i rozprawiać się z instytucjonalnym rasizmem, który istniał w tym kraju, ale długo był ignorowany. Czuję, że to podobna chwila w historii jak lata 60., kiedy to ludzie musieli obnażyć i ujawnić najgorsze rzeczy, żeby mogło być lepiej.

Zawsze popierałeś Obamę. Co sądzisz o jego prezydenturze?
Jest fantastyczny. Mój ulubiony prezydent, bez dwóch zdań. W ostatnich miesiącach był niesamowity. Jestem pod wrażeniem szybkości podejmowanych decyzji, zero kompromisów. Podoba mi się też jego stoickie podejście, jakby mu nie zależało na tym, co ludzie później powiedzą. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś kończył urzędowanie w takim stylu. Ludzie, którzy popierali Obamę od początku, kwestionowali te czy inne jego decyzje. Teraz dostają odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.

Wróćmy do filmu. Steven Spielberg i George Lucas mają pesymistyczną wizję branży, mówią, że za rogiem czai się katastrofa. Niepokoi ich zwłaszcza zjawisko wypierania ambitniejszych, niezależnych filmów przez komercję. Podzielasz te obawy?
Nie rozumiem, dlaczego narzekają na takie produkcje, przecież nie muszą ich reżyserować. Średnio co sześć lat rozlega się biadolenie nad upadkiem kina. Wszyscy się zgadzamy, że lata 70. albo 30. to najlepsze okresy Hollywood. Dorzuciłbym jeszcze lata 90. Podobny lament słychać było jednak w każdej dekadzie.

Więc nie martwi cię kondycja współczesnego kina?
Na pewno nie z takich powodów. Jeśli ktoś chodzi regularnie do kina przez rok, to ciężko mu wybrać 10 najlepszych filmów, bo tych, które mu się spodobały, było o wiele więcej. Łatwiej byłoby wskazać pierwszą dwudziestkę. Co roku powstaje zazwyczaj jedno arcydzieło. Gdy jest ich więcej, możemy mówić o nadzwyczajnym urodzaju.

A zatem nie zżymajmy się na blockbustery, bo nic bardziej nie mierzi jak film wyprodukowany wyłącznie z myślą o Oscarze?
Dziś o Oscary ubiegają się filmy niezależne. Weźmy takie produkcje jak „Wszystko w porządku” czy „Fighter”. To filmy ze środkowej półki, w których grają średniej wielkości gwiazdy, a reżyserzy dysponują średniej wielkości budżetami, znacznie większymi jednak od tych, na jakie mogliby liczyć kiedyś. Inna sprawa, czy za 20 lat będziemy je jeszcze pamiętać. Nie wiem, czy mają w sobie to „coś”, co miały obrazy z lat 70. Inne tytuły, które przychodzą mi na myśl to „Notatki o skandalu” czy „Tajemnica Filomeny”. Połowa filmów z Cate Blanchett to takie właśnie artystyczne produkcje. Nie mówię, że są złe, ale nie sądzę, żeby się dobrze zestarzały. A „Fightera” czy „American Hustle” z pewnością będzie się oglądać za 30 lat.

Naprawdę tak sądzisz?
Mam prawo się mylić, nie jestem Nostradamusem.

Co cię ujęło w „Fighterze”?
Widać w nim eksplozję reżyserskiego talentu Davida O. Russella. Jest on, oprócz mnie, facetem, który najlepiej kieruje grą aktorów. „Fighter” miał fantastyczną obsadę. Lubię go porównywać z „Miastem złodziei”, które też mi się podobało. Jednak to tylko dobry kryminał, nic więcej. Nie dotrzymywał kroku „Fighterowi”, bo wszyscy są w nim tacy śliczni: ekranowy łobuz, agent FBI, a nawet zwykła dziwka.

Na plakatach „Django” były zdjęcia Jamiego Foksa i Leonarda DiCaprio, „Bękarty wojny” promował Brad Pitt. Najbardziej znani aktorzy w „Nienawistnej ósemce” to Kurt Russell, Samuel Jackson i Jennifer Jason Leigh. Czy nie wywierano na tobie presji, żebyś zaangażował większe gwiazdy?
Nie. Gdyby w scenariuszu była rola dla wielkiej gwiazdy, to pewnie pojawiłaby się taka presja. Nie jest to dla mnie problemem, chyba że niespecjalnie lubię sugerowanego aktora. Ale to, że ktoś jest wielką gwiazdą, nie oznacza jeszcze, że jego czy moi fani chcą, byśmy współpracowali. Jest grupa aktorów, których mógłbym nazwać „moimi”, bo świetnie oddają charakter dialogów. To dla mnie bardzo ważne. W „Nienawistnej ósemce” Brad i Leo nie sprawdziliby się. Chodziło mi o pokazanie grupy, w której nie ma indywidualności, a wszyscy są w niej równie ważni.

Uratowałeś kilka aktorskich karier. Złościsz się, gdy twoi aktorzy nie robią wielkiej kariery, lecz wracają do punktu wyjścia?
Nikt nie kończy w tym samym miejscu. Może nie zawsze jest to odrodzenie na miarę Johna Travolty. Byłoby miło, gdyby Pam Grier otrzymała główne role w filmach innych reżyserów, ale w dzisiejszym kinie trudno o role wiodące dla czarnoskórych kobiet dobiegających pięćdziesiątki. Po „Jackie Brown” dostała rolę w serialu „Słowo na L”, co by się pewnie nie udało, gdyby nie zagrała u mnie.

Branża filmowa jest wyjątkowo wymagająca dla aktorek, które dawno skończyły 28 lat, a nie nazywają się Meryl Streep ani Julianne Moore…
Nie jestem pewien, czy w moich scenariuszach pojawiają się role dla Meryl Streep albo Julianne Moore. Raczej dla Jessiki Lange w jej wcieleniu z „Horror Story”.

Skoro jesteś takim dobrym scenarzystą, czy nie sądzisz, że powinieneś napisać parę dobrych ról kobiecych dla starszych aktorek?
Nie poczuwam się do takiego obowiązku. Kiedyś lubiłem obsadzać aktorów w rolach, w których naprawdę mogli pokazać, na co ich stać. Ale to już minęło. Dziś wszystko się kręci wokół moich bohaterów. To przede wszystkim oni po mnie zostaną.

Dlaczego obsadziłeś Jennifer Jason Leigh w najnowszym filmie?
Zawsze ją lubiłem. Z tyłu głowy kołatała mi się myśl, że „Nienawistna ósemka” to współczesny remake „Wściekłych psów”, zamknięcie pewnego cyklu w mojej karierze. Jest coś z lat 90. w tym filmie. Dlatego sobie pomyślałem, że zaangażuję aktorów popularnych w tamtym czasie: Mike’a Madsena, Tima Rotha, Kena Russella. Kiedy szukałem aktorki do roli Daisy, pomyślałem w pierwszej chwili o Jennifer Lawrence. Jestem jej wielkim fanem i myślę, że jeśli dalej będzie się tak rozwijać, to może zostać nową Betty Davis. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że Daisy powinna być trochę starsza, lepiej pasować do bandy podstarzałych facetów. I tak Jennifer pojawiła się na próbach. W jednej ze scen miała udawać, że została postrzelona i wrzasnąć „mordują”. Do dziś słyszę jej krzyk mrożący krew w żyłach. Gdybyśmy kręcili w prywatnym mieszkaniu, ktoś na pewno wezwałby policję.

Tęsknisz czasami za latami 90.?
Nie, choć to naprawdę był fajny czas. Zwłaszcza dla mnie. Ale podobnie jak Bob Dylan musiał przetrwać lata 60., by się wyrwać z tej szufladki, tak ja musiałem przetrwać lata 90. Jeśli za czymś tęsknię, to za tym, że ludzie nie byli wówczas tak uzależnieni od najnowszych technologii.

Czy zdarza ci się ściągać filmy z sieci?
Nie, mój telewizor nie jest podłączony do internetu. To pewnie sprawa pokoleniowa, ale wcale mnie to nie przygnębia. Dołuje mnie natomiast myśl, że ktoś mógłby oglądać mój film na telefonie.

Jakie tegoroczne filmy podobały ci się najbardziej?
Niewiele oglądałem w tym roku. Za długo robiłem własny film. Ale podobały mi się „Kingsman: Tajne służby” i „Coś za mną chodzi”. Ten ostatni to był to chyba najlepszy pomysł na horror od wielu lat.

Z którym reżyserem najbardziej rywalizujesz? Może z Paulem Thomasem Andersonem?
Nie, łączy nas przyjaźń. Może zabrzmi to egoistycznie, ale nie sądzę, żebym z kimkolwiek rywalizował. Jeśli w ogóle, to z samym sobą. David O. Russell może być autorem największego hitu roku, ale nie umniejsza to w żadnym stopniu moich osiągnięć. Ostatni raz czułem, że z kimś konkuruję, gdy kręciłem „Kill Billa”, a równolegle powstawał „Matrix: Reaktywacja”. Gdy tylko wszedł do kin, poszedłem go obejrzeć. Po seansie podśpiewywałem sobie pod nosem fragment piosenki Jaya Z.: „Musicie się wszyscy bardziej postarać”.

Co sądzisz o filmach z superbohaterami w rolach głównych?
Kiedy byłem dzieckiem, namiętnie czytałem komiksy, więc nie widzę w tym nic złego. Szkoda, że filmy o superbohaterach zaczęto kręcić dopiero teraz, gdy mam pięćdziesiątkę na karku. Co innego, gdyby się pojawiły w latach 80., kiedy nie było co oglądać.

Nie mogłeś sam nakręcić takiego filmu?
Skąd, pracowałem jeszcze w wypożyczalni wideo. Ale chętnie bym go obejrzał w kinie. Miałem 20 lat i byłbym pewnie jak obecni fani komiksów Marvela, którzy nie odpuszczają żadnej filmowej premiery z ich ulubionymi bohaterami. Teraz jednak, gdy mam o 30 lat więcej, już mnie to tak nie kręci i nie chodzę na każdą ekranizację komiksu.

Dziś młodzi reżyserzy zrobią jeden dobry film niezależny i od razu dostają propozycję wyreżyserowania wielkobudżetowego blockbustera z superbohaterem. Po sukcesie „Wściekłych psów” proponowano ci nakręcenie „Speedu” i „Facetów w czerni”. Co by było, gdybyś się zgodził?
Nic, moja kariera by nie ucierpiała. Nie sądzę jednak, żeby wcześniejszy sukces miał z tym związek. Chodzi raczej o wizerunek. Nie chciałem być reżyserem do wynajęcia. Sam wolałem pisać scenariusze. Po pewnym czasie branża już się nie zwraca z takimi propozycjami. Ale kiedy „Grindhouse” okazał się klapą, znów się pojawiły. Pomyślałem: „OK, wiedzą, że klapnąłeś na dupę i straciłeś pewność siebie. Dlatego próbują”.

Czy jest jakaś filmowa seria, którą chciałbyś reżyserować?
Mogę sobie wyobrazić, że reżyseruję pierwszy „Krzyk”. Nie zazdrościłem jednak Wesowi Cravenowi. Ten film okazał się dla niego kulą u nogi, która uniemożliwiła mu wzlot.

Widziałeś serial „Detektyw”?
Próbowałem obejrzeć jeden z pierwszych odcinków, ale wydał mi się nudny. Druga seria zapowiada się koszmarnie: ci wszyscy piękni aktorzy, starający się wyglądać brzydko i chodzący tak, jakby nosili na barkach problemy całego świata. A do tego te wąsiska i grandżowe ciuchy. Za to „Newsroom” Aarona Sorkina bardzo mi się podobał. Każdy odcinek oglądałem ze trzy razy. Tylko po to, by posłuchać dialogów.

Wielu zdziwiłoby się, słysząc tę opinię. Ten serial zebrał sporo krytycznych recenzji…
A kto jeszcze czyta recenzje seriali? Krytycy je oceniają, obejrzawszy pilota, który na ogół jest słaby. Co w tym dziwnego, że lubię najlepszego autora dialogów?

Tobie też się nieraz oberwało za nadmiar przemocy i nagminne używania słowa „czarnuch” w filmach. Bierzesz jeszcze pod uwagę taką krytykę?
Krytycy są dla mnie nikim. Lepiej ich ignorować, zwłaszcza że wierzę w stu procentach w to, co robię. Obrońcy społecznej wrażliwości mogą mi podciąć skrzydła na chwilę, ale na dłuższą metę są jedynie wodą na mój młyn.

Dwa twoje scenariusze nagrodzono Oscarami. Czy martwi cię fakt, że nigdy nie dostałeś statuetki za reżyserię?
Nie, choć chętnie dostałbym Oscara za wyreżyserowanie „Bękartów wojny”. Ale mam jeszcze czas. I jestem bardzo szczęśliwy z powodu tych dwóch Oscarów jako jeden z pięciu twórców, oprócz Woody’ego Allena, Charlesa Bracketta, Billy’ego Wildera i Paddy’ego Chayesky’ego, którym się udała podobna sztuka! No dobrze, Allen jest na razie poza konkurencją, bo zdobył trzy Oscary, ale może go jeszcze dogonię…

Mówiłeś, że zamierzasz się wycofać po nakręceniu 10 filmów. Jeśli chcesz dotrzymać słowa, to po „Nienawistnej ósemce” zostaną ci dwa. Co chciałbyś w nich osiągnąć?
Byłoby wspaniale, gdyby mój dziesiąty film był zarazem najlepszy. Na razie skupiam się na tym, co trzeba zrobić za chwilę. Po „Nienawistnej ósemce” pewnie poczekam, aż pojawi się odpowiednia historia.

Jak to jest, gdy widzisz, że inni twórcy starają się ciebie naśladować?
Wspaniałe uczucie. To znaczy, że dobrze wykonuję swoją pracę. Jestem filmowcem, który przewodzi swojemu pokoleniu. Hitchcock i Spielberg też tego doświadczali. Zanim stanąłem za kamerą, uznałem, że moją misją jest robić takie filmy, które dla młodych ludzi będą zachętą do kręcenia własnych. I mogę dziś powiedzieć, że udało mi się ten cel osiągnąć.

Trochę umniejszasz swój wpływ: „Pulp Fiction” zapoczątkowało modę na filmy kryminalne, na antybohaterów, dialogi są pełne popkulturowych odniesień, a nielinearna narracja stała się powszechna…
Jeśli chcesz mi kadzić, proszę bardzo. Ale nie biorę tego do siebie, nie jestem na tyle bezczelny. Nawet jeśli coś mi szepce do ucha, że mam wpływ na wszystko, to tylko przejaw megalomanii.

Większość twoich bohaterów napędza zemsta, ale ty ostatnio dużo wybaczałeś ludziom. Nawet Bruce’owi Dernowi, który ponoć odpowiadał za wyciek do sieci scenariusza „Nienawistnej ósemki”. A także Ennio Morriconemu. Choć skrytykował „Django”, to napisał muzykę do „Nienawistnej ósemki”. Czyżbyś łagodniał z wiekiem?
Być może. I cieszę się z tego. Byłem bardzo gniewnym młodym człowiekiem. Ale gdybym dalej taki był, ktoś mógłby zapytać: „Co, do diabła, jest z nim nie tak?”. I miałby rację. Moje życie jest wspaniałe, niewielu twórców znajduje się w podobnym położeniu. Czemu miałbym się wściekać? Czasami coś mnie zirytuje, ale w sumie podchodzę do wszystkiego spokojniej. Życie jest zbyt krótkie, żeby się stale o coś wkurzać.

© New York Media llc

***

Quentin Tarantino (ur. w 1963 r.), amerykański reżyser, scenarzysta, aktor i producent filmowy. W latach 80. pracował w wypożyczalni filmów wideo, później postanowił kręcić filmy według własnych scenariuszy. Status kultowego reżysera zapewniły mu pastisze dramatów gangsterskich: „Wściekłe psy” (1992), okrzyknięty „najlepszym niezależnym filmem wszech czasów”, oraz „Pulp Fiction” (1994), nagrodzony Złotą Palmą i Oscarem. Późniejsze produkcje („Jackie Brown”, „Grindhouse”, „Kill Bill”) nie zdobyły już takiego rozgłosu. Wrócił na szczyt dzięki „Bękartom wojny” (2009) i westernowi „Django” (2012). Jego styl cechują błyskotliwe dialogi, nielinearna akcja, mieszanie gatunków, czarny humor, drastyczne sceny przemocy i nawiązania do kultury masowej. Światowa premiera „Nienawistnej ósemki” jest przewidziana na 25 grudnia br., w Polsce film ma wejść na ekrany w styczniu 2016 r.

02.10.2015 Numer 20.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną