Artykuły

Metropolie strachu

Terror w wielkich miastach

Numer 24.2015
Terrorystyczny atak na World Trade Center w Nowym Jorku. Terrorystyczny atak na World Trade Center w Nowym Jorku. TOPHAM / Forum
Areną działań wojennych stały się miasta, a linia frontu może przebiegać w poprzek każdej europejskiej ulicy.
Paryż już w latach 90. XIX w. był miejscem krwawych zamachów.Archiwum Paryż już w latach 90. XIX w. był miejscem krwawych zamachów.

Metodę skoordynowanych i wielopunktowych zamachów islamscy fanatycy stosują co najmniej od 7 sierpnia 1998 r., czyli od ataków na ambasady USA w Dar-es-Salam i Nairobi, kiedy użyli samochodów z materiałem wybuchowym.

Terroryzm zawsze zakładał wykorzystanie nie tylko dynamitu, ale także siły rażenia środków masowego przekazu. Nawet jeśli wojny toczą się gdzieś na końcu świata, współczesne media relacjonują je w czasie rzeczywistym. Gdy areną walk stają się miasta krajów uczestniczących w wojnie z terroryzmem, uwaga mediów jest jeszcze większa. Terroryści chcą być w telewizji, bo w ten sposób najlepiej sieją panikę i strach.

O ile wojny partyzanckie i ataki z zasadzki rozgrywały się niegdyś głównie w lasach, na wsi czy w górach, a miasta służyły bojownikom tylko za bazy wypadowe i miejsce schronienia, to obecnie słabo zaludnione tereny stały się dla zamachowców niebezpieczne. Jest tak od czasu, gdy można prowadzić dokładną obserwację satelitarną, namierzać przez GPS i kiedy pojawiły się samoloty zwiadowcze z wyrafinowanymi czujnikami oraz drony. Do tego dochodzi inwigilacja komunikacji elektronicznej i możliwość zlokalizowania jej użytkowników. Wszystko to pozwala dokładnie określić cele, a następnie precyzyjnie zaatakować je i zniszczyć.

Czysta wojna z brudną wojną

Dobrym przykładem jest próba zabicia Osamy ben Ladena, którego podejrzewano o kierowanie zamachami na ambasady USA w Afryce. W roku 1998 ówczesny prezydent Bill Clinton dał rozkaz zlikwidowania ben Ladena w jednym z afgańskich obozów Al-Kaidy. Miejsce pobytu terrorysty pozwolił ustalić używany przez niego telefon satelitarny. Ale wtedy istniał jeszcze spory odstęp w czasie pomiędzy identyfikacją celu i odpaleniem broni. W zamiarze zlikwidowania szefa Al-Kaidy trzeba było posłać samoloty bojowe lub wystrzelić rakiety ze statków na Morzu Czerwonym. W obu wariantach broń musiała pokonać odległość tysięcy kilometrów. Wybrano drugą możliwość, ale kiedy rakiety Tomahawk uderzyły w afgański obóz, ben Ladena już w nim nie było. Pierwszy raz uzbrojonego drona użyto do ataku pod koniec 2001 r. w Afganistanie. Jednak inwigilacja za pomocą dronów i selektywne zabijanie rakietami ma sens na terenach wiejskich. Nie sprawdza się w gęsto zaludnionych miastach, gdzie praktycznie nie można uniknąć towarzyszących ofiar w ludziach.

W nowej odsłonie wojny z terrorem każdy, kto przypadkowo przebywa na terenie uznanym za wrogi, może być pożądaną ofiarą dla terrorystów. Z drugiej strony w wielu państwach człowiek podejrzewany o terroryzm musi się liczyć z tym, że wraz z otaczającymi go ludźmi stanie się ofiarą „chirurgicznej” operacji dronów lub rakiet. Jedna strona konfliktu – czyli rządy – rozwija coraz bardziej precyzyjną broń i do perfekcji doprowadza „czystą”, technologiczną wojnę, bo przypadkowe straty w ludziach szkodzą jej wizerunkowi i podważają wiarygodność. Tymczasem terroryści stosują strategię odwrotną, nastawioną na to, by za pomocą minimalnych i łatwo dostępnych środków spowodować możliwie jak najwięcej ofiar. Sztandarowym przykładem były oczywiście ataki na wieże WTC w Nowym Jorku, gdy życie straciło tysiące ludzi.

W tego rodzaju wojnach nie ma uchwytnego geograficznie frontu, jaki w klasycznej postaci możemy dziś odnaleźć pomiędzy Donbasem i Ukrainą. Ta wojna może się toczyć wszędzie i z wykorzystaniem wszelkich środków. Nie trzeba już tradycyjnej armii. Pojedynczy człowiek może – stosując broń konwencjonalną, karabin czy samodzielnie zmajstrowane bomby – doprowadzić do masakry w gęsto zaludnionych miejscach.

Wy kochacie życie, my kochamy śmierć

Terroryzm islamistyczny, motywowany religijnie, przyniósł jeszcze jedną koncepcję, która w praktyce może udaremnić wszelkie środki bezpieczeństwa. Sprawcy nie tylko są gotowi ryzykować własnym życiem, ale czynią z samobójstwa środek bojowy. Strategię tę uwypukla hasło zamachowców z Madrytu w 2004 r.: „Wy kochacie życie, my kochamy śmierć”.

Pod presją islamistycznego terroryzmu wprowadza się kolejne środki bezpieczeństwa i metody inwigilacji. Podejmuje się próby, by chronić określone budynki przed samochodami pułapkami i skutkami ich eksplozji. Także w Unii Europejskiej stopniowo toruje sobie drogę koncepcja „warownego narodu”, stosowana wcześniej w Izraelu. Jednak zamachom miejskim nie zdołają zapobiec ani globalna inwigilacja komunikacji, ani wszechobecne kamery czy skanery, ani tworzenie kolejnych punktów kontroli ludzi i bagażu. Nie pomogą też rozbudowa tajnych służb czy zwiększenie obecności policji na ulicach.

Nie da się bowiem zaryglować dużej metropolii i przekształcić jej w „warowne miasto”. Można pokusić się o takie rozwiązanie w warunkach wojny, tak jak to zrobili Amerykanie w irackiej Faludży. Wznieśli wokół miasta wały z piasku i zasieki, masowo deportowali mieszkańców, jednocześnie dokładnie kontrolując nieliczne bramy. Potem idąc od domu do domu, brutalnie czyścili miejscowość z terrorystów. Nie sposób jednak wyobrazić sobie takiej operacji w dużej, europejskiej metropolii, o czym świadczy przykład Paryża. Po zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” władze znacznie zaostrzyły środki bezpieczeństwa. Nie zapobiegło to samobójczym zamachom.

Udoskonalenie środków ostrożności prowadzi do odmiennego planowania zamachów. Odnoga Al-Kaidy w Jemenie, która prawdopodobnie koordynowała z Państwem Islamskim styczniowe zamachy na redakcję „Charlie Hebdo” i supermarket z koszerną żywnością, już od wielu lat propaguje ideę „świętej wojny dla każdego”. Koncepcja ta zakłada, że – unikając podróży i narad, które mogą zostać zauważone – należy inspirować w danych krajach zwolenników nieznanych jeszcze policji i tajnym służbom. Są oni instruowani w internecie, np. przez magazyn „Inspire”, jak na własną rękę zaplanować zamach, zaopatrzyć się w broń i przeprowadzić akcję.

Listopadowe zamachy w Paryżu były – w przeciwieństwie do styczniowych i tych z Bostonu – starannie zaplanowane i zorganizowane. Opracowała i przeprowadziła je nieznana francuskim służbom komórka terrorystyczna z Belgii, do której należeli też Francuzi. Z kolei służby tureckie podały, że tego właśnie dnia udaremniły zamach w Stambule. Widać, że terroryści chcieli wywrzeć presję nie tylko na Francję, ale też na Turcję i odbywający się tam szczyt G20. Chcieli też zademonstrować, że potrafią realizować zamachy na skalę międzynarodową oraz że mogą uderzyć w każdym mieście na Ziemi.

Zamachowcy nie mają jeszcze techniki, którą w wojnie z terroryzmem stosują państwa Zachodu. Jednak w przyszłości można się liczyć z tym, że to nie zamachowcy będą próbowali przeniknąć na stadion sportowy, by się wysadzić w powietrze, ale najzwyczajniej w świecie poślą drona z bombą.

© Telepolis

***

Niewinni? Takich nie ma!

Paryż już w latach 90. XIX w. był miejscem krwawych zamachów. Anarchistyczna taktyka „propagandy czynem” w latach 80. XIX w. doprowadziła do fali ataków na przedstawicieli władz. Potem zaczęła się seria zamachów na kawiarnie i restauracje, a ich ofiarami padali wszyscy, którzy się w danym miejscu przypadkowo znaleźli. Kryła się za tym logika przyświecająca wszystkim terrorystom, którzy atakują nie tylko przedstawicieli władzy, ale zupełnie postronne osoby. W 1894 roku 21-letni Emile Henry zdetonował bombę w kawiarni Terminus w luksusowym hotelu Concord. Zabiła ona jedną osobę, a 20 zostało rannych. – Nie ma ludzi niewinnych. Burżuazja powinna wreszcie zrozumieć, że ci, którzy byli uciskani, mają już dosyć cierpień. Nie mają szacunku dla życia ludzkiego, bo nie ma go również burżuazja – tłumaczył przed sądem.

27.11.2015 Numer 24.2015
Więcej na ten temat
Reklama