Artykuły

Na stos z nimi!

Wiedźmy na stos! Piekło papuaskich kobiet

Numer 01.2016
Tę kobietę uratowano przed spaleniem w ostatniej chwili w sierpniu 2012 r. Do dziś żyje w ukryciu. Tę kobietę uratowano przed spaleniem w ostatniej chwili w sierpniu 2012 r. Do dziś żyje w ukryciu. Vlad Sokhin/Panos / CZARNY KOT
Palą czarownice, a zdjęcia wrzucają na portale społecznościowe. Papua-Nowa Gwinea jest rozdarta między archaicznymi wierzeniami a rzeczywistością XXI wieku.
Dwutygodnik Forum
Lina i jej mąż Andrew zostali oskarżenie przez sąsiadów o czary. Tłum oblał ich benzyną i podpalił. Uszli z życiem, ale nie mogą już wrócić w rodzinne strony.Vlad Sokhin/Panos/CZARNY KOT Lina i jej mąż Andrew zostali oskarżenie przez sąsiadów o czary. Tłum oblał ich benzyną i podpalił. Uszli z życiem, ale nie mogą już wrócić w rodzinne strony.
Poszła plotka, że Dini rzuciła urok na swego syna, który zmarł przedwcześnie. Przeżyła lincz, chociaż nie szczędzono jej tortur.Vlad Sokhin/Panos/CZARNY KOT Poszła plotka, że Dini rzuciła urok na swego syna, który zmarł przedwcześnie. Przeżyła lincz, chociaż nie szczędzono jej tortur.

Mężczyźni kneblują czarownicę szmatą. Czas na wyznanie win już minął. Wokół, na wysypisku osady Warakum, stoją sąsiedzi kobiety. Patrzą, jak oprawcy zawiązują jej oczy i skrępowaną przywiązują do kłody. Ktoś znosi gałęzie, inny rozlewa benzynę. Wiedźma zostaje umieszczona na stosie. Unoszą się ręce z telefonami – ludzie robią zdjęcia. W końcu jeden z mężczyzn rzuca zapaloną zapałkę.

Ta istota w samym centrum zgromadzenia to nie ich krewna ani przyjaciółka, jak jeszcze niedawno myśleli. To trujący chwast; wąż, którego trzeba rozdeptać. Cudzołożnicy, nieczyści naznaczeni piętnem AIDS i czarownice takie jak ta – zło musi zostać wykorzenione. Tak było od niepamiętnych czasów. To tylko samoobrona. Tłum w milczeniu patrzy, jak mężczyźni toczą do płonącego stosu opony od ciężarówki.

Wiedźma była 20-letnią matką dwójki dzieci, którą w 2013 r. obwiniono o śmierć sześciolatka z sąsiedztwa w jej slumsie. Objawy choroby wskazywały, że zmarł najprawdopodobniej na gorączkę reumatyczną. Jednak w Papui-Nowej Gwinei każda śmierć, której nie można przypisać podeszłemu wiekowi, musi być skutkiem działania złowrogich sił. Dlatego krewni chłopca pojmali młodą matkę, torturowali, a potem spalili żywcem na śmietnisku na obrzeżach miasta Mount Hagen. Wśród gapiów byli umundurowani policjanci, którzy pomogli zawrócić wezwaną przez kogoś straż pożarną.

Relacje z tego zabójstwa trafiły na strony światowych tabloidów, bo ludzie z tłumu robili zdjęcia, którymi potem z dumą dzielili się w sieci. Wkrótce się zjechali dziennikarze, którzy ustalili makabryczne szczegóły i tożsamość ofiary. Nazywała się Kepari Leniata. W relacjach zabrakło najczęściej informacji, że w Papui-Nowej Gwinei (gdzie kontakty ze światem zewnętrznym zaczęły się tak naprawdę dopiero w końcu XIX w.) polowania na czarownice nie są zwykłym reliktem, ale w zderzeniu z zachodnią cywilizacją stały się jeszcze okrutniejsze.

Tradycyjnie czarownice zaszywano pod osłoną nocy w workach i wrzucano do rzeki albo strącano z urwiska. Teraz się urządza publiczne procesy, po których są przypiekane nad ogniem, krzyżowane, włóczone za samochodem, bite na śmierć, grzebane żywcem, ścinane, kamieniowane albo zmuszane do picia benzyny. Rytuał się wypacza, przemoc wynaturza się coraz bardziej.

Nikt nie wie, ile rzekomych czarownic jest zabijanych w kraju. Miejscowa Komisja Konstytucyjna i Reformy Prawa szacowała niedawno ich liczbę na 150 rocznie. Organizacje religijne, których członkowie pracują w terenie, kwestionują te dane. Raport Organizacji Narodów Zjednoczonych wspominał o ponad 200 zabójstwach rocznie w tylko jednej z 20 prowincji. Publiczna egzekucja Kepari Leniaty była trzecią na śmietnisku koło Warakum między 2009 a 2013 rokiem. Od tamtej pory odbyły się dwie kolejne.

W krainie ludożerców

Port Moresby, stolica Papui-Nowej Gwinei. Wilgotne, tropikalne powietrze oblepia ciało. Miasta w tym kraju to wciąż nowość, jak wszystko, co może kojarzyć się z rozwojem. W Moresby mieszka tylko 345 tys. ludzi, a bezrobocie szacuje się na 60–90 procent. Niskie betonowe budynki otaczają ogrodzenia i mury zwieńczone tłuczonym szkłem albo drutem kolczastym. Powietrze czuć dymem z palonego drewna. Po jednej stronie miasta są nagie, brunatne wzgórza. Po drugiej rozciąga się płytka zatoka wypełniona gazowcami.

W samej stolicy na ogół nie dochodzi do prześladowań czarownic. To plaga wiejskiego interioru, gdzie wiele plemion wciąż żyje prawie tak samo jak 10 tys. lat temu. Mimo to, według rankingu tygodnika „The Economist”, Moresby to trzecie z najmniej nadających się do życia miast na Ziemi, po Damaszku i Dhace. Nieliczni ekspaci zwykle zajmują się tu ratowaniem dusz albo pompowaniem pieniędzy z ziemi. Ci drudzy, nafciarze, z rzadka opuszczają kilka mieszkalnych wieżowców nad zatoką. Ci pierwsi, misjonarze, zatrzymują się w małych zamkniętych kompleksach rozrzuconych po mieście.

Na przykład w Mapang. Są tu oczywiście strażnicy i drut kolczasty. A także ptaszki śmigające pośród bugenwilli, blaszane dachy i ospale kręcące się wiatraki napędzane energią słoneczną. To punkt przystankowy dla misjonarzy w drodze do i z buszu. Także dla Johna i Marciany, pary Amerykanów z trójką dzieci – dwoma chłopcami i malutką dziewczynką. Od roku pracowali głęboko w dżungli w prowincji Gulf. Odwiedzili Moresby, by uzupełnić zapasy.

Pierwsi Europejczycy wylądowali w Papui-Nowej Gwinei w 1526 r. W porównaniu z innymi „nowymi światami” to było piekło: ludożercy, morderczy klimat, brak widocznych bogactw. Do połowy XIX w. nikt tu się nie palił do kolonizacji. Kontakty z tubylcami ograniczały się do plemion z wybrzeża, bo strome góry biegnące środkiem wyspy uniemożliwiały eksplorację interioru.

Dopiero w latach 30. XX w. dwaj bracia z Australii przelecieli nad centralnymi wyżynami samolotem w poszukiwaniu miejsc do wydobycia złota. Zamiast kruszcu odkryli wsie żyjących w paleolicie rolników. Ludzie nie znali tam obróbki metali ani zwierząt pociągowych. W górach nie mieli potrzeby, żeby wynaleźć koło. Biali bracia byli dla nich duchami przodków, które spłynęły z mgły okrywającej szczyty.

Chcąc zyskać przychylność górali, Australijczycy puścili im z gramofonu jakąś włoską operę. Miejscowi byli zachwyceni; klaskali, tupali i śmiali się. Bracia też się uradowali. Oto był dowód, że dzięki sztuce można przekroczyć kulturową przepaść. Dopiero później tubylcy wyjaśnili im na migi nieporozumienie. Muzyka im się podobała, bo dźwięki brzmiały w ich uszach jak wrzaski pojmanych kobiet wroga wybranych do zjedzenia. W ciągu stulecia Papua-Nowa Gwinea miała przejść od epoki kamiennej do epoki stali, a potem krzemu. Niedawni łowcy i zbieracze mają teraz w iPhone’ach obrazki Jezusa. A odkrycie złóż gazu ziemnego zmieniło będącą dotąd w zastoju gospodarkę w jedną z najszybciej rozwijających się na świecie.

W państwie praktycznie pozbawionym infrastruktury to misjonarze rozprowadzają w buszu większość pomocy humanitarnej i służą opieką medyczną. W rezultacie ponad 96 proc. ludności uważa się za chrześcijan. Jest to jednak chrześcijaństwo synkretyczne, bliskie średniowiecznemu. – Nazywamy ich „raczkującymi chrześcijanami”. Wielu się nawraca, bo pragną dobrobytu, jaki widzą w chrześcijańskich narodach i kulturach. Ale w głębi ducha pozostają przy tradycyjnych wierzeniach – mówi John o miejscowych.

Żądza zemsty

Pierwsi członkowie plemion, jakich spotkali John i Marciana, nie znali słowa „dobro”, a tylko „nie-zło”. Nie mieli też w swoim języku „prawdy”; tylko „nie-kłamstwo”. Po śmierci stają się duchami. Jeśli się ich nie udobrucha, mogą szkodzić. – Tu nie było jednego Boga przed pojawieniem się białego człowieka. Ludzie żyli i wciąż żyją w zaczarowanym świecie – dodaje John. Na samą myśl o spotkaniu z kobietą oskarżoną o czary posyła przerażone spojrzenie. – Tam przemoc szerzy się jak ogień. Pokłócisz się z jednym facetem, to jakbyś się pokłócił z jego kuzynami, ich braćmi, wszystkimi. Najlepiej po prostu uciekać – mówi.

Wszystko się zaczyna w chacie podczas ceremonii żałobnej nad zwłokami. Członkowie klanu gromadzą się żądni zemsty i zaczynają się zastanawiać. Co mógł zrobić albo powiedzieć zmarły, czym ściągnął na siebie nieszczęście? Czy ktoś chciał jego śmierci? Z kim się ostatnio kontaktował? Czy ktoś częstował go jedzeniem i piciem? A może ktoś z sąsiadów dziwnie się ostatnio zachowywał? Kto się włóczył po zachodzie słońca? Kto się dziwnie gapił? Kto miał dług u zmarłego? Kto mógł być o coś zazdrosny?

Zgadzają się co do jednego: czarownica ukradła serce ofiary, a teraz je zjada kawałek po kawałku. Jeśli się nie pospieszą i nie odzyskają serca, zmarły na zawsze będzie się błąkać samotnie w świecie duchów. Postanawiają wynająć glas meri, wiedźmę, która używa swych mocy w dobrej sprawie. Za sowitą zapłatę odgadnie, kto jest odpowiedzialny. Złapią winną, odzyskają serce i zniszczą zło, nim sprowadzi na osadę kolejne nieszczęście.

SOS dla wiedźmy

Monika Paulus jest wybawicielkę czarownic. Jej ojciec zmarł na zawał serca 15 lat temu. Jako najstarsze dziecko miała odziedziczyć dom, ale młodszy brat, który bardzo pragnął przejąć spadek, oskarżył ją o zabicie ojca za pomocą czarów. Groziła jej śmierć i musiała uciekać. Gdy na nowo ułożyła sobie życie, zaczęła pomagać innym oskarżonym o czary kobietom, znajdując dla nich kryjówki, pomagając się przenieść do innej prowincji, dostarczając jedzenie i leki i próbując nagłaśniać problem, gdzie tylko się da. Mówi, że na wyżynach uratowała co najmniej 20 kobiet. Nie zna nikogo, kto zajmowałby się tym przed nią. Jej marzenie to ustanowienie w kraju grup szybkiego reagowania, dysponujących samochodami, paliwem i gotówką, żeby przekupywać żądny krwi tłum.

Glas meri wskazała podejrzane o spowodowanie śmierci chłopca – dwie starsze kobiety i 20-latkę. – Któraś z nich wykradła serce – wyjaśniła. Mężczyźni z rodziny zmarłego wytropili staruchy, które próbowały ukrywać się w buszu. Skoro są niewinne, czemu uciekły z osady? Rozpalili ognisko i rozgrzali do czerwoności metalowe pręty. Skoro są niewinne, czego się tak boją? Zdarli z nich ubrania i zaczęli tortury. Skoro, jak twierdzą, to nie one, niech podadzą nazwisko prawdziwej czarownicy. I podały. Tak, to była ta trzecia, Kepari Leniata.

Turbośmigłowy samolot wynurzył się z gęstych, mlecznych chmur i wylądował w dolinie w pobliżu miasta Goroka. Od maja 2014 r. Monica pomieszkuje tam w domach kilkorga znajomych. Nie jest to dla niej najbezpieczniejsze miejsce, ale Goroka leży przy jedynej prowadzącej przez góry drodze, co oznacza stosunkowo szybki dostęp do miejsc potencjalnych zabójstw czarownic.

Wyżyny to jakby rolnicza wyspa na wyspie, jedyne nadające się do uprawy tereny w kraju. Mówi się tu ponad 800 językami. Powstało ich tyle, bo przez tysiąclecia górale nie zapuszczali się dalej niż na kilkanaście kilometrów od rodzinnej wsi. Przed wylotem Monica otrzymała o czwartej nad ranem esemesa od szefa pewnej australijskiej organizacji pozarządowej. Informował, że w Warakum na obrzeżach Mount Hagen, gdzie w 2013 r. zamordowano Kepari Leniatę, torturowana i przesłuchiwana jest kolejna kobieta.

Monica założyła swoje centrum dowodzenia w luterańskim domu gościnnym. Zadzwoniła do znajomej z Mount Hagen. – Cathy, idź na posterunek policji. Wypytaj miejscowych, ale ostrożnie! Dowiedz się, czy kobieta jeszcze żyje albo czy już gromadzą opony – poleciła. Tymczasem Australijczyk uspokajał, że jest w kontakcie z policyjną komórką ds. przemocy seksualnej i przemocy w rodzinie w Mount Hagen. Zajmują się sprawą.

Wystarczy drobna sprzeczka z własna rodziną, żeby trafić do grona podejrzanych

Po chwili pojawił się charakterystyczny samochód policjantów z Mount Hagen. Byli tu, w Goroce, i parkowali przed jedyną w okolicy restauracją w zachodnim stylu. Monica chciała zapytać o to Australijczyka, ale teraz za każdym razem łączyła się z pocztą głosową. W końcu dodzwoniła się tylko do sekretarki: Szykują się, żeby spalić kobietę, może jutro albo dziś w nocy. Policja nic nie zrobiła. Trzeba powiadomić kogoś wyżej.

W końcu odezwał się ojciec Phil Gibbs, nowozelandzki misjonarz z 40-letnim stażem w górach. Obiecał, że pojedzie zaraz do Mount Hagen z prowincji Enga, gdzie pomagał się ukrywać czterem innym kobietom oskarżonym o czary. Dopiero nad ranem Monica znalazła kogoś, kto pożyczył samochód. Miejscowy komendant policji żądał 400 dolarów za jednodniowe użyczenie prawie nowego vana. Sam nie chciał mieć nic wspólnego z akcją ratunkową.

Trzeba było pojechać na miejsce, by zakłócić rytuał. Albo odkryć kolejne niezidentyfikowane, zwęglone zwłoki. Pokonanie 180 km górską drogą z Gorok do Mount Hagen zajęło pół dnia. Udało się. – W porządku. Jest bezpieczna. Margaret nic już nie grozi – ojciec Gibbs uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej pierwsza alarmująca informacja, którą dostała Monica, pochodziła z drugiej ręki i była spóźniona o 12 godzin. Ojciec Gibbs i odtworzył film z relacją Margaret, dopiero co nagrany na wideo.

Już przynieśli opony

Kobieta z ekranu opowiadała, że zmarły chłopiec był jej krewnym. Często karmiła go w swoim nędznym domu, tym samym, w którym mieszkała w Warakum od kilkunastu lat. Kłóciła się czasami z jego matką, ale to nie było nic nadzwyczajnego. A potem syn szwagierki umarł i dwa dni później, podczas ceremonii opłakiwania, któraś z żałobnic wpadła w trans i obwieściła, że dwie kobiety skradły serce chłopca. – Wywiązała się dyskusja, przypomnieli sobie moje sprzeczki ze szwagierką i dołączyli mnie do podejrzanych – relacjonowała Margaret. Ojciec dziecka się upił, dostał ataku szału, chwycił za żelazny pręt i pobił Margaret. Dołączyli do niego inni mężczyźni z sąsiedztwa. – Zaatakowali mnie i myślałam, że umrę. Modliłam się do Pana. Przynieśli cztery opony i powiedzieli: „Usiądziesz na nich i cię spalimy” – mówiła Margaret do kamery.

– Zanim tam dotarłem, została uwolniona przez męża i policję. Pojechałem do szpitala, ale już odesłano ją do domu – uzupełnił relację ojciec Gibbs. Zarówno misjonarz, jak i Monica byli zaskoczeni interwencją miejscowej policji. Funkcjonariusze uznali, że musiało to mieć związek z niedawnymi zajściami w Hagen, gdzie ludzie pobili policjanta na śmierć po wypadku drogowym. Prawdopodobnie mundurowi postanowili pokazać siłę. – Problem polega na tym, że na torturach Margaret podała nazwiska dwóch innych kobiet. Były zadłużone na 40 dolarów u rodziny zmarłego – zachmurzył się ojciec Gibbs. Sprawa nie była więc zakończona. Pewnie znów trzeba będzie ratować kogoś, kto znał chłopca.

na podst. The Huffington Post

***

Więcej tekstów ze świata w najnowszym wydaniu dwutygodnika FORUM

08.01.2016 Numer 01.2016
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną