Artykuły

Niewinni dżokeje

Hipodromy dla nieletnich

Numer 02.2017
Rodzice niechętnie ujawniają, ile mogą zarobić dzięki gonitwom. Rodzice niechętnie ujawniają, ile mogą zarobić dzięki gonitwom. Le Figaro / EAST NEWS
Mieszkańcy indonezyjskiej wyspy Sumbawa kochają konie bardziej niż własne dzieci, które narażają życie i zdrowie podczas zawodów jeździeckich.
Mali zawodnicy pozostają anonimowi dla publiczności. Na wyścigach liczy się imię konia i nazwisko hodowcy.Le Figaro/EAST NEWS Mali zawodnicy pozostają anonimowi dla publiczności. Na wyścigach liczy się imię konia i nazwisko hodowcy.

Leżąc w namiocie, z głową na matczynych kolanach, Abi wygląda na oszołomionego. Złamany nos bardzo go boli. To „pamiątka” po upadku z konia, który uderzył go kopytem w twarz. Rodzice zabrali półprzytomnego chłopca z toru, obwiązali mu głowę bandażem i zapowiedzieli, że za dwa dni ma być gotowy do startu w kolejnej gonitwie. Abi ma osiem lat i jest zawodowym dżokejem, jak dziesiątki innych chłopców z wyspy Sumbawa, których spotkał reporter „Le Figaro Magazine”. Zamiast chodzić do szkoły albo spędzać czas na beztroskiej zabawie, malcy bez przerwy ćwiczą jazdę konną, by osiągnąć jak najlepsze wyniki w zawodach.

Nie należy się temu dziwić, bo „na Sumbawie koń jest królem” – jak zauważa autor reportażu we francuskim tygodniku, Jean-Marc Gonin. Jeździectwo jest ulubioną rozrywką mieszkańców tej indonezyjskiej wyspy, na której działa aż siedem hipodromów. Wielu miejscowych posiadaczy ziemskich hoduje szybkie i zwrotne koniki, by móc wystawiać je w gonitwach.

Odpadł, bo urósł

Podczas zawodów emocje na trybunach sięgają zenitu, a podekscytowani widzowie chętnie zawierają zakłady, nie bacząc na religijne zakazy. Egi jest prawdziwym fanem wyścigów konnych i – jak sam twierdzi – po raz pierwszy założył się z kolegą w wieku czterech lat. – Islam naucza, że hazard jest grzechem, ale tutaj to nikogo nie powstrzymuje przed obstawianiem gonitw – opowiada francuskiemu dziennikarzowi. Szkopuł w tym, że rącze koniki, które podczas wyścigu cwałują z prędkością dochodzącą do 80 km na godzinę, nie mogłyby pędzić równie szybko z dorosłym dżokejem na grzbiecie. Dlatego dosiadają ich jedynie mali chłopcy o wadze do 20 kg. Na dodatek zgodnie z tradycją dżokeje powinni jeździć na oklep i kierować rumakiem bez wodzy.

Typowe zawody trwają około tygodnia. W ich trakcie odbywają się wyścigi w 16 kategoriach, zależnie od wieku wierzchowca i wysokości w kłębie. Najpierw odbywają się eliminacje, potem półfinały i wreszcie nadchodzi wielka finałowa gonitwa. Łącznie podczas takich imprez organizuje się około dwustu wyścigów. Kiedy mali jeźdźcy nie mają w planach startów, muszą wytrwale trenować, jak Egi. Wczesnym rankiem, gdy jego starszy brat Black wyrusza do szkoły, ten drobniutki ośmiolatek ma inne zajęcia. Ojciec codziennie zabiera chłopca na trening jeździecki, by go przygotować do zbliżających się zawodów w Sumbawa Besar. Na czas ich trwania cała rodzina przeniesie się do tego miasta i będzie spać w namiocie w pobliżu hipodromu.

Egi zyskał już pewną renomę, bo wygrał kilka gonitw podczas ostatnich zawodów w mieście Bima. Dlatego właściciele koni coraz chętniej najmują go jako dżokeja. Nie dorównuje jednak talentem starszemu bratu, który zdobył mnóstwo trofeów, nim zakończył karierę w wieku 12 lat, bo już za bardzo urósł. – Black startował w ponad tysiącu wyścigów. Dzięki niemu zbudowaliśmy ten dom. Zdobył też dla mnie telewizor i motocykl – opowiada francuskiej gazecie Muhammad. Ten 40-letni wieśniak nie kryje, że tylko dzięki honorariom i nagrodom wywalczonym przez syna stać go na godziwe życie. Sumbawa jest jedną z najuboższych prowincji w Indonezji, gdzie 90 proc. ludności utrzymuje się z rolnictwa, uprawiając skromne poletka. Dochody z pracy na roli nie wystarczyłyby Muhammadowi na budowę domu, powiększenie gospodarstwa i zakup traktora.

Niestety, Egi ma mniej szczęścia niż jego brat. W ciągu całej kariery Black nigdy nie spadł z konia, a młodszemu z braci przytrafiały się już groźne kontuzje. W 2015 r. złamał rękę, gdy jego koń zderzył się z innym wierzchowcem i zrzucił chłopaka na ziemię. Jego matka Elyah nie kryje niepokoju. Niechętnie też ogląda wyścigi, bojąc się o zdrowie chłopca. – Wiele dzieci zabija się podczas wyścigów – opowiada z przejęciem dziennikarzowi „Le Figaro Magazine”. Jednak jej mąż bagatelizuje ryzyko i przechwala się, że ma tajemne moce. – Jestem szamanem. Umiem ochronić swoich synów – zapewnia. Jego słowa zostają szybko wystawione na ciężką próbę. Na dwa dni przed zawodami Egi dostaje zapalenia ucha. Podczas gdy inni dżokeje trenują, ośmiolatek leży w łóżku z wysoką gorączką. W obozowisku nie ma lekarza ani apteki. Ojciec próbuje postawić chłopaka na nogi, podając mu ziółka.

Rącze koniki nie osiągnęłyby 8o km na godzinę z dorosłym dżokejem na grzbiecie

W pierwszym dniu zawodów Muhammad bierze osłabionego chłopaka na barana i zanosi go do jednego z sześciu boksów startowych, w których tłoczą się niespokojne, nerwowe koniki. Egi włożył czerwony dres, a na głowie nosi ciemny kask. Ma zupełnie bose stopy. Trzymając się kurczowo uprzęży na końskim łbie, chłopiec wygląda bardzo niepewnie. Widać, że nie czuje się dobrze. Gdy bomba idzie w górę, rumaki wypadają z boksów i przepychają się na torze, walcząc o pozycję. Egi niemal od razu spada z wierzchowca. Na szczęście nie zostaje stratowany ani uderzony kopytem. Muhammad wybiega na tor, aby pomóc mu się podnieść. Jest oczywiste, że osłabiony i obolały malec nie powinien dosiadać konia. Mimo to ojciec zapowiada, że jutro Egi wystartuje w kolejnej gonitwie.

Chodzi rzecz jasna o pieniądze. Rodzice niechętnie ujawniają, ile mogą zarobić dzięki gonitwom. Francuski dziennikarz uzyskał taką informację od Ahmada Lamo, hodowcy koni i organizatora gonitw w Sumbawa Besar. Stawka za start w eliminacjach wynosi w przeliczeniu 15–30 złotych. Za udział w gonitwach półfinałowych i finałowych płaci się dwu-, trzykrotnie więcej. W przypadku zwycięstwa w finale rodzina dżokeja otrzymuje część głównej nagrody.

Agani Hasan ma pod opieką dwóch dżokejów: swojego ośmioletniego syna Polego i pięcioletniego siostrzeńca Firmana. – Pole zaczął startować przed czterema laty, a Firman rok temu. Ja ich wszystkiego nauczyłem – opowiada z dumą. Niczym rasowy menadżer załatwia też chłopakom udział w gonitwach i targuje się o gaże. Nie posłał chłopców do szkoły i w związku z tym trochę się martwi o ich przyszłość. Jednak obecnie najbardziej liczy się dla niego doraźny zarobek.

Zrobieni w konia

Władze Indonezji próbowały nieśmiało interweniować, aby powstrzymać wykorzystywanie dzieci na Sumbawie albo przynajmniej zadbać o ich bezpieczeństwo. Zawsze jednak zderzały się z oporem miejscowych i siłą lokalnych tradycji. – Kiedy chcieli nam narzucić używanie siodeł, kategorycznie się sprzeciwiliśmy – opowiada Lano. Paradoksalnie człowiekiem, który chce naprawdę położyć kres temu procederowi, jest… właściciel hipodromu w Sumbawa Besar. Studiował ekonomię w Glasgow i na Uniwersytecie Harvarda, a obecnie jest posłem do parlamentu i ma szersze horyzonty niż inni hodowcy. Opowiada dziennikarzowi „Le Figaro Magazine”, że zamierza założyć ośrodek jeździecki dla turystów, a zarobione pieniądze przeznaczyć na szkołę dżokejów z prawdziwego zdarzenia. Chce też organizować wyścigi z udziałem większych koni, aby nie trzeba było wykorzystywać dzieci.

Na razie jednak niewinni dżokeje z Sumbawy nadal igrają z życiem z poduszczenia rodziców. Wyleczywszy zapalenie ucha, Egi wygrał kilka gonitw w Sumbawa Besar. Dojeżdżał do celownika ze sporą przewagą, mając nawet czas na to, aby pozdrowić rozentuzjazmowaną publikę. Tyle że większość widzów nie znała nawet jego imienia. W programach zawodów można znaleźć informacje o koniach i hodowcach. Nikt nie zna przypadkowo wynajętych dżokejów.

na podst. Le Figaro Magazine, Channel News Asia

20.01.2017 Numer 02.2017
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną