Artykuły

Człowiek gibonowi wilkiem

Życie wśród małp

Numer 19.2015
Małpka uratowana przez Chanee na Borneo. Nie miała schronienia, bo jej las został wycięty. Małpka uratowana przez Chanee na Borneo. Nie miała schronienia, bo jej las został wycięty. AFP / EAST NEWS
Kiedy przed ćwierćwieczem Aurélien Brulé, zwany Chanee, postanowił zaszyć się w indonezyjskiej dżungli i żyć wśród małp człekokształtnych, nie spodziewał się, że zyska dzięki temu prestiż i sławę.
MCT
Aurélien Brulé, zwany Chanee.AFP/EAST NEWS Aurélien Brulé, zwany Chanee.
Kopalnia węgla w samym sercu dżungli w prowincji Kalimantan na Borneo. Znajduje się ona niedaleko rezerwatu francuskiego ekologa.AFP/EAST NEWS Kopalnia węgla w samym sercu dżungli w prowincji Kalimantan na Borneo. Znajduje się ona niedaleko rezerwatu francuskiego ekologa.

Dzień dopiero się zaczął, a w dżungli czuć już upalną wilgoć i duchotę. Ożywczy nocny chłodek wydaje się odległym wspomnieniem. W oddali, na tle rozjaśniającego się nieba, majaczy wulkan Talang, będący jednym z najwyższych wzniesień na Sumatrze. Ta majestatyczna góra, wznosząca się na wysokość 2597 metrów n.p.m., przez cały czas grozi wybuchem.

Chanee nie przejmuje się jednak wulkanem, upałem, robactwem pełzającym po jego dżinsowych spodniach ani nawet chmarą wygłodniałych moskitów bzyczących mu nad uchem. W skupieniu obserwuje wierzchołki drzew, wypatrując swoich przyjaciół. Tę okolicę zamieszkuje rodzina dzikich gibonów.

Chanee jest bardzo zabieganym człowiekiem, ale co jakiś czas zagląda do małej chatki, którą zbudował w tej okolicy. Przekroczywszy jej próg, zrzuca z ramion ciężki plecak i kładzie się spać, aby odpocząć po wyczerpujących wędrówkach. Nazajutrz rano zrywa się jednak skoro świt, by wspiąć się na pobliskie urwisko, gdzie założył klinikę weterynaryjną.

Drwalom wstęp wzbroniony

Kiedy tropikalne deszcze rozmyją błotnistą drogę, na szczyt wzgórza nie da się podjechać nawet terenowym samochodem z napędem na cztery koła. Chanee nic sobie z tego nie robi. Jest wręcz dumny, że w tej dziczy jeszcze długo nic się nie zmieni. Jest tutaj u siebie. W ciągu minionych trzech lat wykupił ponad dwieście hektarów tropikalnego lasu w prowincji Sumatra Zachodnia, ratując przed wycinką tysiące drzew. Na jego ziemiach drwale i plantatorzy palmy olejowej nie mają czego szukać.

W opiece nad zwierzętami pomaga mu ekipa weterynarzy, pielęgniarzy i strażników, którzy zgodzili się pracować w tym odludnym miejscu. Nie są to jego jedyni współpracownicy. Podobną ekipę zebrał też w dżungli na Borneo. Jego ludzie pracują tam w jeszcze większej głuszy, na obrzeżach rezerwatu o powierzchni pięciu tysięcy hektarów, w miejscu oddalonym o dwa dni żeglugi błotnistą rzeką Barito od najbliższego miasta.

A wszystko to dla dobra małp człekokształtnych – bo właśnie taki cel przyświeca stowarzyszeniu Kalaweit, które ten Francuz z indonezyjskim paszportem założył w 1997 roku. Jego przydomek Chanee znaczy tyle co „gibon” w języku tajskim. Z kolei „kalaweit” to nazwa tej małpy w dialekcie ludu Dajaków zamieszkującego Borneo.

Rodzina dzikich gibonów, licząca pięć osobników, najwyraźniej nie zamierza się dzisiaj pokazać. Zniecierpliwiony Chanee wyciąga telefon komórkowy i zaczyna pisać posta, którego zamieści na swoim blogu. Pisze, że postanowił uratować od pewnej śmierci stado saren trzymanych w fatalnych warunkach w zagrodzie o kilka godzin drogi stąd. Poprosili o to indonezyjscy leśnicy, z którymi Chanee regularnie współpracuje.

– Coraz częściej napływają do nas prośby o ratowanie różnych gatunków zwierząt, choć naszą specjalnością pozostają gibony – wyjaśnia Chanee. Obecny przypadek doprowadził go do szewskiej pasji. Miejscowy nadleśniczy miał kaprys: postanowił hodować sarny. Kiedy przeniesiono go na inną placówkę, przez dłuższy czas nikt nie dokarmiał sześciu zwierząt pozostawionych w zamkniętej zagrodzie. – Będzie dobrze, jeżeli uda nam się uratować choć połowę z nich – mówi wściekły Chanee.

Najważniejszy własny kąt

Informacja o tym trafi nie tylko na bloga, ale pojawi się też w mobilnej aplikacji informującej o działalności stowarzyszenia Kalaweit. Choć może się to wydawać dziwne, ten mieszkaniec dzikiej głuszy jest świetnie zaznajomiony z nowoczesnymi technologiami i posługuje się nimi bardzo sprawnie. Chanee dobrze wie, że bez wsparcia tysięcy darczyńców, których regularnie powiadamia o swoich poczynaniach, nie mógłby wiele zdziałać.

Co roku musi zebrać 150 tysięcy euro, aby pokryć wszelkie potrzeby. Tyle kosztuje wykarmienie i otoczenie opieką kilkuset członków jego coraz liczniejszej rodzinki – głównie gibonów, ale także makaków i nosaczy, do których lada dzień dołączą zabiedzone sarny…

Na zboczach wzgórza wokół ośrodka weterynaryjnego w Supayangu żyje blisko setka gibonów, z których większość zdążyła się już oswoić z obecnością człowieka. Teraz, jak co rano, zaczynają swoje rytualne śpiewy: każda para nawołuje się zawzięcie, a ich młode próbują im wtórować, powiększając tylko ogólny jazgot.

W odróżnieniu od orangutanów, innych azjatyckich małp człekokształtnych, którym także zagraża wyrąb lasów, gibony żyją w rodzinnych grupach i nie tolerują obecności obcych osobników na swoim terytorium. To bardzo nietowarzyskie usposobienie stało się dzisiaj ich przekleństwem, bo w razie przesiedlenia rodziny gibonów trudno jest znaleźć dla nich kawałek lasu, gdzie będą mogły się wyżywić, nie spotykając swoich pobratymców.

– To jest niemalże niewykonalne zadanie, zważywszy na to, jak daleko posunęła się wycinka lasów – mówi z niepokojem Chanee. W tych zatrważających statystykach Indonezja wyprzedza dziś nawet Brazylię. – Co roku w tym kraju znikają dwa miliony hektarów lasu. Średnio co minutę karczuje się obszar o powierzchni sześciu boisk piłkarskich. Nie ma sposobu, aby powstrzymać pogoń za zyskami z handlu drewnem i upraw palmy olejowej zakładanych na wylesionych gruntach. Tym bardziej że wszechobecna korupcja pozwala możnym tego świata z łatwością obchodzić wszelkie regulacje i ograniczenia. Chanee jest jednym z tych, którzy mimo wszystko próbują jakoś ograniczyć zakres szkód – i robi to już od ćwierćwiecza.

Podglądacz

Jego historia jest niezwykła. Wszystko zaczęło się na początku lat 90. w dalekiej Prowansji. Aurélien Brulé właśnie skończył 12 lat. Już wtedy zwykł często znikać z domu, aby tropić dziki. – Smarowałem się ich odchodami, aby móc zbliżyć się do stada – opowiada z uśmiechem. Tę miłość do przyrody zaszczepił w nim dziadek, który w wakacje często zabierał go na długie rowerowe wycieczki po okolicznych wertepach i bezdrożach.

Prawdziwy przełom nastąpił jednak tego dnia, gdy młody Aurélien wybrał się do ogrodu zoologicznego we Fréjus. Jego uwagę przykuła trzymana w izolacji samica gibona. Chłopak był zafascynowany tym zwierzęciem. Jego ciekawość podsycała tajemnicza natura gibonów. O ile inne małpy człekokształtne, takie jak szympansy i goryle, budziły szerokie zainteresowanie mediów popularyzujących odkrycia słynnych badaczy, to o gibonach wciąż było niewiele wiadomo.

Aurélien co tydzień odwiedzał swoje ulubione zwierzę w zoo i bacznie je obserwował. W wieku 16 lat opisał swoje spostrzeżenia w książce, która zebrała dobre recenzje, i został nawet przyjęty do Francuskiego Towarzystwa Prymatologów. Tak naprawdę nie interesowała go jednak żmudna praca badawcza. Rozsadzała go energia, chciał działać i zostać obrońcą gibonów – nie tylko je opisywać, ale także aktywnie ratować i chronić.

W realizacji tych planów pomogła mu aktorka Muriel Robin. Ofiarowała młodemu prymatologowi 20 tysięcy franków, aby mógł wyjechać do Tajlandii i tam obserwować gibony. Aurélien podkreśla zresztą, że do dziś może liczyć na jej hojne wsparcie. – W trudnych momentach ona zawsze gotowa jest mnie wspierać. Jest dla mnie drugą matką.

W wieku 17 lat wrócił z Tajlandii z przydomkiem Chanee, który odtąd przylgnął do niego na stałe. Nie zamierzał jednak zbyt długo pozostać w Europie: tym razem zaplanował wyjazd do Indonezji, a konkretnie na Borneo, gdzie tropikalne lasy i zamieszkujące je gibony były już wówczas śmiertelnie zagrożone.

Po zaledwie trzech miesiącach pobytu w tym kraju założył stowarzyszenie Kalaweit. Podpisał też z indonezyjskimi władzami porozumienie, na mocy którego organizacja ta miała obejmować opieką gibony nielegalnie trzymane w niewoli przez kłusowników albo miejscową ludność, chronić lasy tropikalne i uwrażliwiać opinię publiczną na problematykę ochrony przyrody. Jego podporą w tej walce stała się wkrótce Prada, kobieta z ludu Dajaków, którą pojął za żonę. Zamieszkali w mieście Palangkaraya i założyli tam pierwszy ośrodek opieki nad gibonami.

Tu leśne radio

Chcąc nadać większy rozgłos swojej sprawie, Chanee założył własną stację radiową. – Radio Kalaweit kieruje swój przekaz do ludzi młodych. Oddajemy im głos i wpuszczamy na antenę, gdy dzwonią, aby poinformować, że widzieli małpę trzymaną w niewoli lub inne zagrożone zwierzę. Przez resztę czasu gramy muzykę, za którą oni przepadają, od Davida Guetty po japoński pop – opowiada Chanee. Pomysł doskonale się sprawdził. Kalaweit regularnie otrzymuje sygnały o małpach trzymanych w niewoli. – Prawie 65 proc. uwolnionych zwierząt odkryliśmy dzięki naszym słuchaczom.

Chanee spędza całe dnie z małpami: tropi je i obserwuje. W ten sposób facet chodzący na co dzień w drelichach i wojskowych buciorach stał się jednym z najlepszych na świecie znawców gibonów. W 2010 roku zaproszono go nawet do udziału w międzynarodowej konferencji w Londynie, gdzie z wielkim wzruszeniem występował u boku najsłynniejszych prymatologów. Nie wszystkim jednak jest w smak ten biały, który przyjechał do Indonezji, aby udzielać miejscowym nauk. Łódź, na której postanowił kiedyś zamieszkać, została podpalona. – Na szczęście nikogo z mojej rodziny nie było wtedy na pokładzie – wspomina Chanee.

Innym razem został napadnięty, gdy jechał samochodem ze swoim synem. Często też spotykał się z pogróżkami.

– Ratowanie lasów to nie przelewki. Za ich wyrębem stoją potężne interesy ekonomiczne.

Teraz, gdy uzyskałem indonezyjskie obywatelstwo, jest mi trochę łatwiej prowadzić taką działalność. Nie grozi mi już przynajmniej wydalenie z kraju – mówi przyrodnik.

Ta naturalizacja, będąca czymś bardzo rzadkim w przypadku przybyszów z Zachodu, jest dla niego kolejnym powodem do dumy. Chanee zyskał w swojej drugiej ojczyźnie ogromną popularność. Od dwóch lat razem ze swoim psem jest gwiazdą wieczornego programu w stacji telewizyjnej Metro TV. Pięć milionów widzów śledzi jego przygody w cyklicznej audycji, której pompatyczny tytuł („Książę lasów”) nieodmiennie bardzo go śmieszy. – Od tej pory nie mam przynajmniej problemów podczas policyjnych kontroli drogowych – żartuje Chanee.

Być może źle się czuje w roli celebryty, ale udział w tym programie pomógł mu wylansować własne stowarzyszenie. Kalaweit urosło do rangi poważnej organizacji pozarządowej, z którą politycy w Dżakarcie muszą się liczyć. – Mimo wszystko nasze środki pozostają skromne w stosunku do skali wyzwania. Niedawno spotkałem się z indonezyjskim miliarderem, który wykupił tysiące hektarów dżungli i umieścił w swoim rezerwacie tygrysy i słonie! To człowiek znany ze stosowania wątpliwych metod w biznesie i przez to budzący postrach. Czasami mu zazdroszczę, bo nikt, ani kłusownicy, ani nielegalni drwale, ani tym bardziej plantatorzy palmy olejowej, którzy często naruszają granice parków narodowych, nie ośmieli się z nim zadrzeć. Moim jedynym oparciem jest zaufanie części opinii publicznej. W kraju takim jak Indonezja to nie zawsze bywa wystarczające.

– Musiałem wiele poświęcić, aby móc tutaj żyć – wyznaje Chanee. Nieśmiało napomyka o śmierci jednego ze swoich synków. Chłopczyk zmarł zaraz po porodzie, gdy w 2009 roku jego żona urodziła bliźniaki. – Gdyby poród nastąpił w Europie, to chłopca na pewno udałoby się uratować. Jednak w tamtym czasie nie miałem środków, aby ściągnąć swoją rodzinę do Francji. Długo czułem się winny jego śmierci.

Ten dramat opisał potem w jednej ze swoich książek. Relacjonuje w niej swoje codzienne życie w Indonezji, a jednocześnie jak gdyby umniejsza znaczenie własnej sprawy w obliczu problemów ludzi oraz zwierząt na Borneo i Sumatrze. Ten dylemat rozpatruje też w swojej kolejnej książce. Pewnego razu, wkrótce po wypuszczeniu do rzeki schwytanego krokodyla, Chanee dowiedział się, że krwiożerczy gad zaatakował dziecko. Czy dobrze zrobił, uwalniając krokodyla? Czy powinien chronić ludojady ze szkodą dla swoich przyjaciół Dajaków? W dżungli nic nie jest jednoznaczne i proste.

Chanee żywi mocne przekonanie, że jego walka ma sens. – Tak, należy ratować zagrożone ekosystemy, a człowiek stanowi ich część – mówi obrońca gibonów. Przy jego chatce, w kącie ogrodu, znajduje się mały ukwiecony grób. Chanee często przychodzi tam, aby pomyśleć o swoim synku i znaleźć w sobie siłę do dalszej walki – ku czci zmarłego chłopca i w imię zapewnienia lepszej przyszłości dla dwojga swoich pozostałych dzieci.

na podstawie Le Figaro Magazine

***

Gibony potrafią skakać między drzewami na 15 m

To najbardziej rozśpiewane naczelne. Słychać je w lesie z odległości 3 km

Dziennie w Indonezji wycina się las o powierzchni 12 ha

źródło: GCC

*

Więcej artykułów z gazet światowych w najnowszym wydaniu Dwutygodnika FORUM.

18.09.2015 Numer 19.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną