USA

Niepowstrzymany Donald Trump

Trump – wciąż jeszcze kandydat

Numer 06.2016
caglecartoons.com
To nie jest zwykły oszust. To geniusz oszustwa, a amerykański system polityczny to najłatwiejszy cel w jego karierze.
caglecartoons.com
Dwutygodnik Forum

Na wiecach jest niesamowicie pewny siebie. W Manchester, w wieczór przed prawyborami w New Hampshire, Donald Trump wskakuje na scenę Verizon Giganto-Center przy hałaśliwym aplauzie i dźwiękach „Revolution” Lennona i McCartneya. Zabawne, bo tekst piosenki to przestroga przed fałszywymi prorokami bezmyślnej rewolty. Dociera do pulpitu i zaczyna odgrywać Mussoliniego, co opanował do perfekcji. Jego wystąpienia nigdy nie są przygotowane, nigdy nie są identyczne. Wystarczy mu, że wczuje się w nastrój sali. Nie jest mistrzem słów – szczególnie wielosylabowych – ale ma niezaprzeczalny talent do panowania nad tłumem i cały czas emanuje zadowoleniem.

Jaja jak arbuzy

– Niewiarygodne! – zachwyca się czterotysięcznym tłumem brzuchaczy w uszankach i polarach. Na zewnątrz szaleje burza śnieżna, ale hala jest nabita ludźmi. Trump wypatruje w tłumie swojego sobowtóra i wyraża nadzieję, że facet dużo zarabia. – Melania, wyszłabyś za niego? – pyta stojącą obok żonę. Kandydatka na pierwszą damę to słoweńska modelka. – Kochamy was, New Hampshire! Razem znów uczynimy Amerykę wielką! – mówi z twardym niemieckim akcentem. Jak na zgromadzenie konserwatywnych patriotów osobliwa to scena. Melania Knauss przyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdy miała 26 lat, ale tłum i tak jest nią zachwycony.

Przed rozpoczęciem wiecu z głośników pada prośba, aby „nie dotykać ani nie robić krzywdy” ewentualnym protestującym, a tylko otaczać ich i wołać „Trump! Trump! Trump!”, aż intruzów usuną ochroniarze. Ten rytuał powtarza się na każdym wiecu. Ludzie to uwielbiają. W pewnej chwili jakiś facet zdziera koszulę i krzyczy: „Trump to rasista!”, a zwolennicy kandydata natychmiast napierają na niego, wrzeszcząc „Trump! Trump! Trump!” w oczekiwaniu na interwencję ochrony. Wygląda to jak scena z talk show Jerry’ego Springera. W Manchester protestujący ledwo zdołał otworzyć usta.

Kilka minut później jakaś kobieta z tłumu woła, że Ted Cruz to „cipa”. Później powie dziennikarzom, że popiera Trumpa, „bo ma jaja jak arbuzy”, a jego przeciwnicy – „jak winogrona lub rodzynki”. Miliarder instynktownie wie, że incydent może trafić na czołówki mediów. – Oczekuję, że więcej czegoś takiego nie usłyszę! Powiedziała, że on jest cipą. To okropne – szczerzy się do widowni. I teatralnie odwraca się tyłem do tłumu. Pięciuset obecnych reporterów zrobi z tego newsa wieczoru.

Amerykański system wyborczy otwiera się przed Trumpem jak kwiat. Mądrale z telewizji nie chcą przyznać tego, co widać gołym okiem: rośnie prezydent Donald Trump. Ten mrukliwy prostak i tyran o zdolności koncentracji 11-letniego fana konsoli Xbox naprawdę jest gotów obrócić w perzynę najbardziej hermetyczną oligarchię Zachodu. Amerykański proces wyborczy zdegenerował się w coś tak sztucznego i dysfunkcyjnego, że byle kanciarz może za pierwszym podejściem rozszarpać go na strzępy. A Trump nie jest zwykłym oszustem; jest naprawdę dobry.

Mocna karta

Poszybował w sondażach latem zeszłego roku, gdy otwarcie sięgnął po kartę rasową. Ale rasizm to nie jedyna paskudna rzecz, jaką wyciągnął na światło dzienne. Nie jest intelektualistą. Gdyby zamknąć go na rok w celi ze Stephenem Hawkingiem, nie nauczyłby się o fizyce niczego. Za to Hawking, wychodząc, gadałby o modelkach i futbolu. Trump ma zainteresowania, które dały mu głębokie zrozumienie wyborów prezydenckich. Lubi kobiety, więc zna się na konkursach piękności. Lubi być sławny, więc zajął się reality TV. No i wie, co to przemysł rozrywkowy. Dzięki temu pojął, że kampania prezydencka to kiepsko odgrywany telewizyjny show z miliardowym budżetem.

Popieranie go to wstydliwa czynność, której wielu ludzi woli oddawać się w kabinie wyborczej

Kolejne debaty zmienia w turnieje wrestlingu, w których ma zresztą doświadczenie. Podczas dziewiątej, w Greenville w Karolinie Południowej, znęcał się nad Jebem Bushem, którym szczerze gardzi. Przy każdej okazji natrząsał się z niego jako pozbawionego energii sztywniaka i cieniasa, który pozwala pomiatać sobą meksykańskiej żonie. Trump lepiej niż jego przeciwnicy rozumie, że Ameryka spod znaku wyścigów NASCAR i zawodowych zapaśników uwielbia, gdy wymuskany, pełen godności samozwańczy „dobry chłopak” dostaje po łbie krzesłem. W debacie w Greenville Trump powiedział też prawdę, której nie odważyłby się powiedzieć żaden inny republikański kandydat: że administracja George’a W. Busha kłamała w sprawie irackiej broni masowego rażenia, a potem wydała dwa biliony dolarów właściwie nie wiadomo na co.

Główne przesłanie Trumpa jest takie samo, jak wszystkich odnoszących sukcesy autorytarnych ruchów na Zachodzie: zwykły człowiek jest kantowany za sprawą spisku elit. Bushowie świetnie do tego obrazka pasowali, jako ucieleśnienie establishmentu Partii Republikańskiej. – Może to i prawda, że 34-procentowe poparcie to dla Trumpa sufit. Ale przy tylu kandydatach 34 procent oznacza zwycięstwo – przyznaje z rezygnacją jeden z partyjnych strategów.

Wszystko, co mówi o swoich przeciwnikach, jest prawdą

Trump ma zagwarantowane 25–40 proc. głosów republikańskich wyborców we wszystkich kategoriach: młodych i starych, wykształconych i niewykształconych, zatwardziałych konserwatystów i umiarkowanych, kobiet i mężczyzn. Mimo zapowiedzi budowy muru na granicy z Meksykiem, który miałby chronić Amerykę przed gwałcicielami, cieszy się nawet szacunkowym poparciem 25 proc. Latynosów głosujących na republikanów. Są też dowody na to, że ankieterzy zaniżają poparcie dla niego. Podobnie jak w przypadku autoerotycznego podduszania popieranie Trumpa to czynność, której wielu ludzi woli oddawać się w odosobnieniu, np. za kotarką w lokalu wyborczym.

Jak naprawi Amerykę

Media skupiają się na co bardziej zwariowanych, rasistowskich i antyimigranckich motywach kampanii Trumpa, ale to tylko drobna część jego wystąpień. A oto główny przekaz: jest bogaty, więc nie będzie nikomu nic winien i nie zrobi tego, co robią zarówno demokraci, jak i republikanie – godzą się na to, żeby znów wyrolować zwykłych ludzi. Trump mówi np. o ponad półwiecznej tradycji przywilejów dla firm oferujących ubezpieczenia zdrowotne, co ułatwia im zmowę w sprawie podziału rynku. Ani republikanie, ani demokraci nie próbowali tego zmienić podczas zaciekłej debaty nad Obamacare. Trump tłumaczy, że ceny by spadły, gdyby wyeliminować ubezpieczeniowe księstwa w poszczególnych stanach. – Jestem jedynym, który finansuje się sam. Wszyscy inni biorą kasę od tych pijawek – deklaruje.

W tym przypadku nie kłamie. Mówi też prawdę, gdy wspomina, że koncerny farmaceutyczne zdobyły taką pozycję w obu partiach, iż rząd federalny sam sobie zabronił negocjowania hurtowych cen leków na receptę w ramach Medicare. – Płacimy 300 miliardów więcej, niż gdybyśmy negocjowali ceny. Chodzi raczej o 16 miliardów rocznie, ale cała reszta to prawda. Co proponuje Trump? Siebie! Złapie problem za gardło i wymusi rozwiązanie siłą!

Podczas kampanii opowiada o fabryce samochodów za 2,5 mld dolarów, którą koncern z Detroit chce zbudować w Meksyku, i  o tym jak – jako prezydent – zamierza temu zapobiec. Otóż wezwie prezesów z Detroit do swojego gabinetu i przedstawi im ultimatum: albo miejsca pracy wrócą do USA, albo będą musieli przełknąć 35-procentowy podatek od każdego sprowadzanego do kraju auta, jakie wyprodukują za meksykańską granicą (to nic, że układ NAFTA nie dopuszcza takiej możliwości).

Większość ludzi w nosie ma „konserwatywne wartości”. To prawda, że miliony wyborców przez lata pozytywnie odpowiadało na tę retorykę. Ale nie dla samych wartości, tylko dlatego, że przemawiał do nich skuteczniejszy argument: waszym problemom winni są rozbudowujący państwo liberałowie. W wyborach, jak w procesie przed sądem, zawsze chodzi o przypisanie komuś winy. Dotychczas konserwatyści z powodzeniem zwalali ją na tych strasznych liberałów, jako odpowiedzialnych za schyłek Ameryki. Ale fakt, że tylu wyborców nie znosiło Clintonów, Seana Penna, Dixie Chicks i kogo tam jeszcze, nie oznaczał, że automatycznie wierzą w prawo koncernów do bezkosztowego przenoszenia tysięcy amerykańskich miejsc pracy za granicę.

Nikogo nie powinno dziwić, że Trump idzie przez republikańskie prawybory jak burza, bo wszystko, co mówi o swoich przeciwnikach, jest prawdą. To pachołki do wynajęcia, niezdolne mu się przeciwstawić, bo nie są nawet ludźmi, tylko – jak Bush czy Rubio – bełkocącymi robotami; własnością pozostających w cieniu donatorów.

Za najpoważniejszego rywala Trumpa uchodzi śliski Teksańczyk Ted Cruz. Cztery lata temu wystarczyłoby, żeby kandydat jego pokroju popisywał się na wiecach miłymi sercu zwolenników Tea Party kwiecistymi oracjami, jak to towarzysz Obama zrujnował amerykański Eden. Dziś to za mało. W epoce Trumpa tacy jak Cruz też muszą się buntować przeciw establishmentowi. Wymaga to niesłychanych retorycznych wygibasów. Cruz jest jak ta panienka na telefon, która zgodzi się, na co tylko zechcesz – przez godzinę. Trump gasi go jednym zdaniem. – Dali Tedowi pięć baniek – przypomina pożyczki od Goldman Sachs i Citibanku. Kwota była co prawda bliższa 1,2 mln dolarów, ale Trump trafia w sedno – nawet rzekomy republikański outsider to tylko kolejny pachołek korporacji.

Dług wdzięczności

Nieoczekiwanie pasjonujący wyścig w obozie demokratów między Hillary Clinton i Bernie Sandersem też się układa po myśli Trumpa. Ujawnia głębokie pęknięcia, które miliarder wykorzystuje. Co cztery lata o prezydenturę ubiega się jakiś demokrata, który przez całe życie był przyjacielem związkowców. I co cztery lata ktoś taki zostaje odrzucony przez związkowych bossów na rzecz polityka, który podpisał się już pod niejednym pozbawiającym nas miejsc pracy traktatem o wolnym handlu. Uzasadnienie jest takie, że robotnicy powinni głosować na prawdopodobnego zwycięzcę, a nie na kandydata, który najbardziej im sprzyja.

W tym roku szefowie kilku prominentnych związków postawili na Hillary Clinton (która m.in. popierała wysiłki męża na rzecz NAFTA) kosztem Berniego Sandersa. Wkurzeni szeregowi członkowie się buntują. A Trump regularnie bije w układ NAFTA, opatrując go swoim ulubionym słowem „katastrofa”. – Znam związkowców, którzy na serio rozmawiają o Trumpie. Próbuję im mówić o Sandersie, ale nie wiedzą, kto to. Albo ktoś im powiedział, że to socjalista. A miliardera dobrze kojarzą – przyznaje Rand Wilson, aktywista organizacji Labor for Bernie. Oczywiście Trump i Sanders to skrajne przeciwieństwa – Sanders martwi się o ubogich, a Trump zjadłby dziecko w łodzi ratunkowej – ale też obaj podkreślają korumpującą rolę pieniędzy w polityce i proponują swoje „rewolucje”: Trump autorytarną, Sanders demokratyczną.

Dziewięć na dziesięć razy w Ameryce wygrywa kandydat, który ma więcej pieniędzy

Wyborcze objazdowe przedstawienie przekracza kolejne granice. Jak prawdziwy cyrk, to wędrowny biznes. Gotówka płynie do kandydatów od zwykłych ludzi i donatorów; sztaby kupują reklamy i spoty; reklamy i spoty dają zarobek dziennikarzom; dziennikarze oceniają kandydatów. Czy można się dziwić, że coraz liczniejsza armia reporterów lubi – albo przynajmniej uważa za „najpoważniejszych” – kandydatów, którzy wykupują najwięcej czasu i powierzchni reklamowej? Dziewięć na dziesięć razy w Ameryce wygrywa kandydat, który zebrał najwięcej pieniędzy. Ktoś taki ma też najwięcej długów wdzięczności.

Oznacza to, że za przyjemność oglądania obłudnych relacji z kampanii i zmanipulowanych ogłoszeń wyborczych trzeba płacić zawyżonymi rachunkami za leki, ratowaniem banków z podatków i godzeniem się na 17-procentowe podatki dla miliarderów. Triumwirat wielkich mediów, wielkich darczyńców i wielkich partii politycznych dotychczas skutecznie eliminował wszelkie wyzwania dla swojej władzy. Ale jak każda arystokracja, także i ta zrobiła się w końcu leniwa i rozwiązła, zbyt pewna siebie. Teraz jest w szoku, bo wyborcy z pogrążonych w marazmie byłych ośrodków przemysłowych nie reagują na „konserwatywne wartości”, a związkowcy, którzy tyle razy się sparzyli, nie chcą już głosować na demokratę.

Ja i moje ego

Trump nie jest pierwszym bogaczem, który walczy o prezydenturę, ale jako pierwszy uświadomił sobie słaby punkt systemu. Im bardziej obraża media, tym więcej o nim mówią: w głównych stacjach telewizyjnych poświęca mu się 33 razy tyle uwagi, co kolejnemu rywalowi w obozie republikanów, i dwa razy tyle, co Hillary Clinton.

Problem oczywiście polega na tym, że Trump to wariat. Jak każdy korporacyjny tyran kieruje się logiką Stalina: nie ma człowieka, nie ma problemu. Zwalniam cię! Tyle że jako prezydent miałby inne możliwości pozbywania się ludzi, które bardzo mu się nie podobają: tortury, masowe deportacje, zakaz wjazdu do USA dla 23 proc. mieszkańców Ziemi (muzułmanów) itp. Najwyraźniej uważa też, że ego mniejsze niż u egipskiego faraona byłoby oznaką słabości. W wywiadzie dla „Fox Business” oświadczył, że zaporę, jaką chce budować na meksykańskiej granicy, można by nazwać Wielkim Murem Trumpa. Dla niego to wszystko ma sens. Narkotyki pochodzą z Meksyku; mur zatrzyma Meksykanów, więc nie będzie narkotyków. No jasne! Przecież nikt jeszcze nie próbował narkotykowej prohibicji. Król Trump... Ameryko, zapnij pasy. To się dzieje naprawdę.

na podst. Rolling Stone

Więcej tekstów ze świata w Dwutygodniku FORUM »

18.03.2016 Numer 06.2016
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną