Migracje

Arka krezusa

Milioner, który ratuje uchodźców na Morzu Śródziemnym

Numer 18.2015
Podczas akcji ratunkowych wspiera go żona Regina oraz cały sztab zaufanych ludzi. Podczas akcji ratunkowych wspiera go żona Regina oraz cały sztab zaufanych ludzi. Getty Images
Zatonęła kolejna łódź z setkami imigrantów. Tragedie na Morzu Śródziemnym tak wstrząsnęły pewnym milionerem, że kupił statek i ruszył na ratunek.
Chris Catrambone ma wieloletnie doświadczenie w pomocy ofiarom konfliktów zbrojnych. Morze Śródziemne patroluje od ponad roku.Getty Images Chris Catrambone ma wieloletnie doświadczenie w pomocy ofiarom konfliktów zbrojnych. Morze Śródziemne patroluje od ponad roku.
Znów się udało! Ocalono kolejną setkę osób.MOAS/• Znów się udało! Ocalono kolejną setkę osób.
W obozie dla uchodźców na Sycylii będzie to jednak dzień jak co dzień. Ludzi bez przerwy przybywa.MOAS/• W obozie dla uchodźców na Sycylii będzie to jednak dzień jak co dzień. Ludzi bez przerwy przybywa.

Christopher Catrambone, 31-letni amerykański biznesmen, przez dziesięć lat budował wielką firmę wartą miliony dolarów. Razem z pochodzącą z Włoch żoną Reginą prowadził Tangiers Group, czyli przedsiębiorstwo zapewniające usługi ubezpieczeniowe w zrujnowanych wojną krajach, takich jak Irak czy Afganistan. Na zlecenie firm, rządów i organizacji ubezpieczał podwykonawców armii amerykańskiej, pracowników organizacji pozarządowych, dziennikarzy i misjonarzy, którzy się znaleźli w strefach konfliktów. Biznes kwitł. Jednak wreszcie Catrambone uznał, że firma poradzi sobie sama przez kilka tygodni, a on zrobi sobie przerwę.

Syn wielkiej mapy

Wypłynął z żoną i jej nastoletnią córką Marią Luisą 24-metrowym luksusowym jachtem z portu na Malcie, gdzie mieszkali. W porcie w La Valletcie minęli elegancki 30-metrowy superjacht Che Guevara 2, który należał do rodziny Muammara Kadafiego. Za sterem stanął stary kumpel Christophera Marco Cauchi, były żołnierz maltańskich sił zbrojnych. Oprócz nich na jachcie był tylko teksański kucharz Simon Templer. – To było cudowne. Nie mieliśmy nawet zasięgu w iPhone’ach – mówi Catrambone.

Z Malty skierowali się na położoną na południowym-zachodzie włoską wysepkę Lampedusę, w pobliżu wybrzeży północnej Afryki. Z powodu umówionego spotkania biznesowego w Tunezji Catrambone musiał wypłynąć z Lampedusy na południe 7 lipca 2013 r. i nie mógł uczestniczyć we mszy celebrowanej na wyspie przez papieża Franciszka w intencji migrantów, którzy płyną z Libii do południowej Europy na rozpadających się kutrach rybackich, a nawet na tanich pontonach. Poprzedniego roku na tej niebezpiecznej trasie zginęło 500 osób. Papież udzielił ostrej reprymendy bogaczom z całego świata za to, że ignorują cierpienie innych ludzi. – To nas nie rusza, to nas nie interesuje, to nie nasz interes – mówił.

Biznes Catrambonego ma dwie twarze. Jak mówi, z jednej strony jego firma zajmuje się rannymi pracownikami organizacji działających w strefach konfliktów (są wśród nich osoby po amputacji kończyn). Z drugiej – przedsiębiorstwo jest częścią „finansowego ramienia wojny”. Zajmuje się wszystkim – od opieki zdrowotnej dla osób znajdujących się w różnych punktach zapalnych świata po organizowanie nagłych ewakuacji oraz uwalnianie porwanych zakładników. Catrambone nie chce mówić o swoim majątku, ale szacuje się go na kilkanaście milionów dolarów.

Uważa się za „działacza humanitarnego, przedsiębiorcę i poszukiwacza przygód”. Przyjaciele mówią, że jest kopalnią pomysłów. Energiczny i uparty, lubi adrenalinę oraz wyzwania związane z pracą w najgorętszych miejscach na świecie. Nic na to nie wskazywało w młodości. Był ministrantem w parafii rzymskokatolickiej w Lake Charles w  Luizjanie i przez pewien czas chciał nawet zostać księdzem. Jego ojciec pracował jako inżynier w przemyśle naftowym i mały Charles miał w pokoju wielką mapę, na której śledził wszystkie jego wyjazdy, ale także katastrofy naturalne i polityczne przewroty w różnych krajach. Po studiach na miejscowym uniwersytecie w wieku 20 lat znalazł pracę w firmie sprawdzającej roszczenia ubezpieczeniowe. Sześć lat później był już prywatnym detektywem, a następnie szefem sztabu wyborczego prokuratora stanowego, asystentem w Kongresie, a także współwłaścicielem pływającego baru na Wyspach Dziewiczych.

Jacht Catrambonego płynął na południe już dłuższy czas, gdy nagle Regina dostrzegła w wodzie coś dziwnego. Na falach unosiła się beżowa zimowa kurtka. Cauchi, który prowadził kiedyś operacje poszukiwawcze, stwierdził, że kurtka mogła pochodzić z zatopionej łodzi migrantów. Takie tragedie nie były niczym nowym. Kilka miesięcy później w odległości ćwierć mili morskiej od Lampedusy w ciągu ośmiu dni utonęło 380 osób (głównie z Syrii i Erytrei). Odkąd Regina dostrzegła kurtkę, wszystkie rozmowy na jachcie zaczęły prędzej czy później wracać do tematu migrantów. Catrambone – co dla niego typowe – od razu przystąpił do szukania rozwiązań. – Myślałem ciągle nad tym, że pływam sobie na jachcie, a w tym samym czasie giną ludzie. Nasze niebo jest ich piekłem – mówi.

Jak Phoenix z odmętów

Cauchi, sympatyczny, śniady i krępy 48-latek, opowiedział Catrambonemu o swoich akcjach ratowniczych. Topielcy nie dają się łatwo zapomnieć. Generał brygady Martin Xuereb, były dowódca maltańskich sił zbrojnych (dowódca Cauchiego), a dziś pracownik Catrambonego, do tej pory wspomina jeden z worków na ciało, które otwarto przy nim na łodzi patrolowej. – To było takie małe dziecko. Dałbym mu jakieś siedem, może osiem lat. Miało ręce złożone w piąstki i przyciśnięte do twarzy oraz szeroko otwarte oczy – mówi. Cóż jednak może począć jeden człowiek, jedna – nawet bogata – rodzina?

Jeszcze przed dopłynięciem do Afryki Catrambone postanowił, że rozpocznie własną operację ratowniczo-poszukiwawczą. Cauchi próbował go przekonać, że to niemożliwe, ale biznesmen był uparty. – Moja praca i mój biznes polega na ratowaniu ludzi. Wiem, co powinienem robić – oświadczył. I tak się zaczęła wielka ratownicza przygoda, która stała się pasją młodego biznesmena.

W czerwcu 2014 r. Cauchi wypłynął z Catrambonem 40-metrową łodzią ze stalowym kadłubem z Portsmouth w Wirginii w swoją pierwszą transatlantycką podróż. Phoenix, zwodowany w 1973 r., służył rybakom u wybrzeży Kanady, ale od półtora roku nie widział fal. Skolonizowały go szczury, bo ktoś zostawił w chłodni jedzenie, i wymagał generalnego remontu, który trzeba było dokończyć na Malcie. Rejs przez wzburzony Atlantyk był trudny, ale Phoenix pokazał, na co go stać.

Catrambone chciał zacząć operacje jeszcze w 2014 r. i wyznaczył szalony kalendarz napraw. – To było cholernie kosztowne – mówi. W sumie Tangiers Group zapłaciła za łódź 5,2 mln dolarów, a prowadzeniem działań zajęła się nowa fundacja, Migrant Offshore Aid Station (MOAS), której dyrektorem został Martin Xuereb. Catrambone zadzwonił do niego bez zapowiedzi i zaprosił na kawę. – Nie mam zwyczaju umawiać się na kawę z nieznajomymi – mówi 47-letni Xuereb. Dla milionera zrobił jednak wyjątek i doszło do pięciogodzinnej rozmowy. – Nie spodziewałem się, że będzie taki młody. Od początku uderza jego wizja, wytrwałość i determinacja – wspomina.

Nikt się nie podejmował czegoś takiego od 1979 r., kiedy to grupa Niemców wynajęła frachtowiec Cap Anamur, by ratować emigrantów uciekających z Wietnamu. Gdy w 2003 r. próbowali zrobić coś takiego we Włoszech, załogę zatrzymano za nielegalne wprowadzenie imigrantów do kraju (uratowała 37 osób). Sąd uznał niewinność oskarżonych, ale uchodźców deportowano.

Włosi to herosi

Próbując pozyskać środki na działalność MOAS, Catrambone się przekonał, że darczyńcy są sceptyczni. Po katastrofach statków z emigrantami w październiku 2013 r. włoska marynarka rozpoczęła operację Mare Nostrum, która polegała na wyławianiu uchodźców wypływających za wody przybrzeżne i kosztowała dziewięć milionów euro miesięcznie. (– Włosi to, cholera, prawdziwi bohaterowie, stary – mówi Catrambone). Oznaczało to przynajmniej tyle, że Catrambone nie powinien stanąć przed sądem za robienie tego samego. Jednak żadna inna organizacja pozarządowa nie podejmowała się działalności na morzu. Ponadto wiele rządów europejskich przekonywało, że operacje ratunkowe przyczynią się do zwiększenia liczby migrantów, a co za tym idzie – utonięć.

Kolejny problem polegał na tym, że MOAS potrzebowała około 600 tys. euro miesięcznie. Fundacja kupiła dwie łodzie hybrydowe (połączenie pontonu i łodzi) z podwójnymi silnikami o mocy 70 KM, by transportować uchodźców na pokład Phoeniksa. W tym celu Catrambone zatrudnił doświadczoną załogę do zadań poszukiwawczo-ratowniczych oraz dwa austriackie drony z operatorami. Mimo braku dofinansowania chciał od razu ruszać w morze i Regina się zgodziła na 10-tygodniową operację, dokładając 2,3 mln dolarów z własnych pieniędzy. Phoenix wyruszył na pierwszą akcję na wody międzynarodowe w pobliżu Libii pod koniec sierpnia ub.r. Kryzys związany z imigracją do Unii Europejskiej nasilał się. Tamtego roku w okresie od marca do października („sezon” na przeprawę) do przepełnionych łodzi wcisnęło się 100 tys. ludzi. Przynajmniej 3419 straciło życie po drodze.

Wyłowiłem tyle dzieci, że ratownikom skończyło się mleka dla niemowląt

MOAS zamierzało prowadzić działania według instrukcji centrum koordynacji działań ratowniczych w Rzymie (MRCC). Centrum zajmuje się monitoringiem strefy przeprawy imigrantów i może nakazać każdej jednostce nawodnej podjęcie operacji ratunkowej. Phoenix nadawał się do tego doskonale, więc załoga oczekiwała na sygnał z Rzymu. Cauchi był znanym ekspertem od takich operacji, a wolna burta (odległość od górnej krawędzi linii pokładowej do powierzchni wody) wynosiła ledwie 1,2 metra, dzięki czemu uchodźcy mogli się bezpiecznie dostać na pokład. W przypadku wielkich tankowców i innych statków transportowych trzeba czasem opuszczać drugą sznurową drabinkę, którą mają się wspinać wyczerpani migranci (czasem kobiety w ciąży albo dzieci nieumiejące jeszcze samodzielnie chodzić). Na pokładzie Phoeniksa był lekarz. Miejsca mogło starczyć dla 400 osób.

Tam, gdzie inni zawracają

Pierwsze wezwanie przyszło po czterech dniach, 30 sierpnia. Trzeba było jednocześnie ocalić dwie łodzie z uchodźcami, w tym drewniany kuter z 350 osobami, który powoli szedł pod wodę. Pod koniec akcji woda zalewała już główny pokład, a wielu ludzi znalazło się w morzu. Uratowano tyle dzieci, że na Phoeniksie skończyło się mleko dla niemowląt. – To było wstrząsające doświadczenie. Przytłoczyła nas świadomość, że coś takiego naprawdę się dzieje. Te dzieci i ich matki były już w morzu, u wrót śmierci – mówi Catrambone.

W ciągu kolejnych 10 tygodni Phoenix ocalił 1462 osoby i pomógł przetransportować kolejne 1500 na włoskie okręty. Amerykański konsultant ds. bezpieczeństwa denerwował się bliskością Libii, jednego z najbardziej niespokojnych państw świata, gdzie działają dwa skonfliktowane rządy, które tylko udają, że kontrolują swoje terytoria. Łódź pływała tuż za linią wód międzynarodowych, czyli 12 mil morskich od brzegu. Konsultant doradzał wypłynięcie dalej w morze, ale Catrambone uznał, że przesadza. Po wielu latach działania w Iraku i Afganistanie biznesmen czuł, że potrafi oszacować ryzyko. Jak mówi, sukces jego firmy opiera się na tym, że inni przeszacowują niebezpieczeństwo. – Nie boimy się iść tam, gdzie inni zawracają. I nie potrzebujemy wojskowego konwoju.

Podczas gdy Catrambone wypływał na akcje wraz z załogą motorówek, Regina i Maria Luisa pomagały zajmować się uchodźcami na pokładzie Phoeniksa. Pewnej nocy Maria Luisa rozmawiała z Raszą, wykształconą 18-letnią anglojęzyczną dziewczyną z Syrii, która uciekała sama, bo w czasie walk straciła rodziców. Nagle przyszła jej do głowy myśl. – Popatrzyłam na nią, a później na siebie, i powiedziałam: „Co by było, gdybym to ja była Raszą? Gdybym to ja musiała oglądać codziennie ludzi zabijanych przez snajperów? Gdyby na moich oczach zabito mi rodziców?”. Wówczas chciałabym wyjechać. Ona była taka dzielna. Wyruszyła w drogę, dostała się na łódź. Mówiła: „Albo dopłynę do celu, albo zginę, próbując tam dotrzeć” – wspomina Maria Luisa.

Im dłużej trwały operacje ratunkowe, im więcej historii opowiadali uchodźcy, tym bardziej rodzina i załoga wiązała się z tą misją. – Na pokład Phoeniksa wchodzą członkowie załogi z różnymi motywacjami. Ale wszyscy, którzy po przejściu rejsu schodzą na ląd, to zapaleni działacze humanitarni – mówi Catrambone.

Ciało numer 132

Po raz pierwszy spotkałem się z Catrambonem w październiku ub.r., gdy wrócił z kolejnej misji. Umówiliśmy się w małej restauracji na Malcie i od razu rzuciło mi się w oczy, że w niczym nie przypomina stereotypowego milionera. Przyjechał na skuterze i chociaż ma w garażu drogie auta, to na lotnisko jeździ maleńkim peugeotem. Kiedyś nosił cienki wąsik i wyglądał jak szemrany kombinator z lat 40., a później zapuścił gęstą, krzaczastą brodę. Opowiadał o sukcesach misji z pasją, skupieniem i lekką nieśmiałością wobec prasy, a był przy tym rozbrajająco skromny. Co pewien czas wtrącał jakieś słowa ze slangu z Luizjany, za co zawsze przepraszał. Mówił o tym, jak bardzo pokolenie Millennium, generacja Y, jest zmęczone wielkimi korporacjami, przepychem i chciwością. Martwił się, że kapitalizm stracił duszę.

18 kwietnia br., w czasie gdy Catrambone przygotowywał Phoeniksa na kolejny sezon, duży portugalski statek transportowy King Jacob ruszył na ratunek kutrowi z 900 uchodźcami, który miał kłopoty 17 mil od wybrzeża Libii. King Jacob zatrzymał się 100 metrów od łodzi, ale jej kapitan – prawdopodobnie Tunezyjczyk – nieporadnie sterując w ciemnościach, wpadł na portugalski statek. Łódź migrantów błyskawicznie poszła na dno: dolne pokłady zalała woda, jednostka stanęła pionowo i opadła w morskie odmęty. Przeżyło tylko 28 osób.

Kilkadziesiąt ciał odesłano na Maltę, gdzie się odbył pogrzeb z udziałem duchownych różnych religii. Rodzina Catrambone przyszła na uroczystość, gdzie wśród rzędów jednakowych trumien z ciemnego drewna stała jedna w rozmiarze dziecięcym z podpisem „Ciało numer 132”. Parę dni później garstka zwiędłych kwiatów na anonimowym nagrobku była jedynym znakiem tego, że ofiary kiedykolwiek istniały.

Niedługo potem Phoenix miał wypłynąć w pierwszy rejs tego roku. Wśród zapasów były racje żywnościowe i ubrania przysłane przez nowych partnerów MOAS, Lekarzy Bez Granic, którzy mieli się zajmować uchodźcami na pokładzie. Jeden z kartonów podpisano „worki na ciała”. W rejon płynęły kolejne okręty marynarki wojennej i nawet francuski antyimigracyjny polityk Jean-Marie Le Pen wypowiadał się pochlebnie o Phoeniksie. Nie wszyscy jednak podzielali to zdanie. „To tylko zachęta, by więcej i więcej ludzi wskakiwało do odwróconych wanien albo na połatane materace dmuchane i płynęło do Europy. Wśród nich będą maniakalni dżihadyści i różne szumowiny. Wszyscy się spodziewają ratunku ze strony państw, które potem chcą zniszczyć” – pisał konserwatywny brytyjski tygodnik „The Spectator”.

Na łasce gangów

Catrambone się martwił, że misja uszczupliła zasoby rodziny. Dostał tylko milion euro wsparcia od różnych organizacji i nie mógł zrozumieć, dlaczego bogaci ludzie, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, ofiarowali tak mało środków. – Większość przybyszów to muzułmanie. Bogaci Arabowie siedzą z założonymi rękami, a powinni bardziej pomagać – mówi. Oddzielić politykę od pomocy dla uchodźców nie jest łatwo. Gdy holenderscy Lekarze Bez Granic ogłosili, że dołączą do Phoeniksa, stracili część darczyńców. Ci najwyraźniej chcieli finansować walkę z ebolą gdzieś na końcu świata, ale już nie ratunek dla imigrantów płynących do Europy.

Tego lata wziąłem udział w tygodniowej misji Phoeniksa. Wieczorem, gdy minęliśmy starożytne fortyfikacje chroniące port w La Valletcie, uderzyły w nas krótkie, ostre, kilkumetrowe fale. Trudno było sobie wyobrazić, że któraś z łodzi uchodźców wypłynie w takich warunkach. Jednak kilkudniowy okres złej pogody, gdy przemytnicy odpoczywają, właśnie dobiegał końca.

W tym samym czasie w Misracie, w magazynie będącym prawdopodobnie częścią doków libijskiej marynarki wojennej, a dziś zarządzanym przez dwa gangi przemytników, Robel Buzuneh i Mizgina Cigaj czekali na poprawę pogody. Podobnie jak 620 innych osób w magazynie pochodzili z Erytrei, państwa z Rogu Afryki rządzonego od 20 lat przez dyktaturę znaną z tortur, morderstw i przymusowej służby wojskowej.

27-letni Buzuneh kiedyś studiował biznes, ale teraz – tak jak Mizgina – był dezerterem. Obaj mieli już za sobą traumatyczne doświadczenia. Buzuneh został porzucony przez przewodników na pustyni, a gdy skończyła mu się woda i jedzenie, był przekonany, że to już koniec. Cigaj był świadkiem, jak dwóch ludzi z jego grupy oraz trzech libijskich kierowców zostało zastrzelonych przez strażników granicznych w Egipcie. W magazynie wegetowali, żywiąc się wyłącznie makaronem. Cały czas obserwowali ich uzbrojeni mężczyźni.

Stalowy dziób Phoeniksa przecinał fale. Podczas gdy nasz statek zbliżał się do Libii, Erytrejczyków podzielono na kilkudziesięcioosobowe grupy i wsadzono na motorowe łódeczki. Z ciemności wyłoniły się dwa kutry rybackie, które ku ich przerażeniu okazały się bardzo stare. – Nie znaliśmy kapitana i nie wiedzieliśmy, jak będą wyglądać łodzie – mówi Buzuneh. Libijczycy rozmieścili ich na kutrze, starając się równo rozłożyć ciężar. Buzuneh znalazł się pod pokładem z kolanami przy brodzie w pomieszczeniu wysokim na metr.

Kilka kilometrów dalej na wybrzeżu Libii Bakory Jobe, 20-latek z Gambii, niósł razem ze 109 innymi uchodźcami duży ponton, na którym – niczym król na tronie – siedział przemytnik. Wyruszyli z leśnej polany, gdzie zebrało się kilkuset migrantów z Afryki Subsaharyjskiej i po 50 minutach doszli do plaży, gdzie zepchnęli ponton do wody. Planowali dotrzeć do wód międzynarodowych w nadziei, że ktoś ich tam uratuje. – Nogi mi się trzęsły i przez całą noc się modliłem – mówi Jobe.

Mrówki zalane falami

Obie łodzie tańczyły na falach jak łupinki orzecha. W przepełnionym kutrze, którym płynął Buzuneh, ludzie wymiotowali na siebie nawzajem. Stłoczone ciała i rozgrzany silnik sprawiały, że temperatura wzrosła nie do zniesienia. Na to wszystko nakładały się strach, pragnienie i klaustrofobia. – Wszyscy byli przerażeni. Powiedzieli nam, że uratują nas w sześć godzin. Po jedenastu byliśmy struchlali ze strachu. W takiej małej łódce nie da się płynąć długo ani daleko – mówi Buzuneh.

Rano ktoś mu wcisnął do ręki telefon satelitarny. Ludzie pracujący dla przemytników zadzwonili do MRCC w Rzymie i kazali mu przesłać współrzędne kutra, bo jako jeden z nielicznych mówił po angielsku. Wkrótce wezwanie otrzymał Phoenix – łódź znajdowała się w odległości 30 mil morskich i trzeba było ją odnaleźć. Ludzie Catrambonego wysłali duży dron z kamerą w kierunku lokalizacji wskazanej przez Buzuneha i wkrótce zobaczyli wypełniony ludźmi kuter, który płynął zygzakiem. To charakterystyczny kurs małych jednostek próbujących utrzymać kierunek na wielkim morzu. – Poruszają się jak mrówki zalewane przez fale – tłumaczy Catrambone. Po ustaleniu pozycji i kursu kutra w jego kierunku wyruszył Phoenix. Wkrótce na ekranie radaru pojawiła się mała żółta kropka, a Cauchi zobaczył przez lornetkę na horyzoncie błękitną sylwetkę łodzi. Gdy się zbliżyli, zauważyli, że burta prawie się zrównała z linią wody, co znaczyło, że kuter przeciążyły setki osób.

Cauchi kierował akcją z mostka kapitańskiego. Phoenix zatrzymał się w odległości około mili od kutra. Kapitan nakazał opuszczenie na wodę motorówki z trzema członkami załogi, lekarzem i wielką stertą kamizelek ratunkowych. – Prędzej czy później będę miał atak serca. Za każdym razem, gdy zaczynamy działać, myślę, co może pójść nie tak. Trzeba działać bardzo ostrożnie – mówi Cauchi. Motorówka podpłynęła do kutra od tyłu, żeby ludzie nie rzucili się do jednej burty i nie wywrócili łodzi.

Uchodźcom polecono pozostać na miejscu i wypuścić w pierwszej kolejności kobiety i dzieci. W pierwszej motorówce przypłynęła do Phoeniksa grupka nastolatek, które na przemian uśmiechały się nerwowo i krzywiły ze strachu. Duży kadłub statku blokował trochę fale od zawietrznej, gdzie wciągnięto je na pokład. W drugiej motorówce były młodsze dzieci, nawet trzyletnie. Trzymały się kurczowo matek, a w kamizelkach ratunkowych dla dorosłych wyglądały na jeszcze mniejsze. Wszystko przebiegało gładko: motorówka krążyła między statkiem a kutrem, zabierając za jednym razem 15 osób. W miarę jak migranci opuszczali łódź, burta unosiła się powoli, chociaż górny pokład był nadal zatłoczony. Z dolnego pokładu wciąż wychodzili ludzie.

Pod pokładem pływały plastikowe torebki i inne śmieci, które łatwo mogą zatkać pompę. – Jeśli coś zablokuje pompę zęzową, już po tobie – mówi Cauchi. Przemytnicy musieli też wstawić drewniane zastrzały, żeby pokład się nie załamał pod ciężarem 150 osób.

Libia piekłem czarnych

Jeszcze tego samego dnia na Phoeniksie znalazło schronienie 106 rozbitków z pontonu Jobego. Pierwsza operacja ratunkowa okazała się wyjątkowym sukcesem. W przypadku Jobego wypadki potoczyły się bardzo nieszczęśliwie. Rano załoga przemytników zadzwoniła przez telefon satelitarny do MRCC, ale już podczas operacji ratunkowej w ostatniej chwili utonęły trzy osoby.

Na dwóch pokładach ludzie z różnych stron świata żyli razem i opowiadali swoje historie. Niektórym podróż morska wydawała się niczym w porównaniu z tym, co przeżyli wcześniej. – Libia to piekło czarnych – mówi Jobe, pokazując na kolanie ślady po pobiciu. Pierwszego dnia w tym kraju 40 osób z jego grupy zostało porwanych i okradzionych przez uzbrojonych mężczyzn. – Mojemu przyjacielowi strzelili w nogę.

Nastolatki nie chciały opowiadać o swoich przeżyciach. Jobe wiedział dlaczego. – Każdej nocy Libijczycy przychodzili z bronią i zabierali trzy, cztery kobiety. Która płacze, tę pobiją. A jak nie, to może dostanie paczkę biszkoptów.

Górny pokład Phoeniksa był wypełniony ludźmi. Czasem ktoś kogoś nadepnął, dochodziło do kłótni, gdy ktoś chciał się przeciągnąć w małej przestrzeni, ktoś dalej wymiotował. Większość ludzi jednak drzemała, jadła posiłki z torebki i myślała o przyszłości.

Gdy nazajutrz się obudzili, zobaczyli Sycylię. W porcie czekali przedstawiciele niezliczonych organizacji. Zeszli po trapie, dotknęli europejskiej ziemi i skierowano ich do obozu przejściowego z lekarzami, składanymi łóżkami, jedzeniem i namiotami. Pracownicy Organizacji Narodów Zjednoczonych pomogli im wypełnić wnioski o azyl, które zwykle w przypadku Erytrejczyków są rozpatrywane pomyślnie. Do rana przetransportowano ich do obozów stałych, przy czym wielu od razu uciekło, wiedząc, że zostaną od nich pobrane odciski palców, a inne państwa Unii Europejskiej będą mogły ich tu odesłać. Kilka kilometrów dalej irlandzki statek patrolowy Eithne wyładował podobną liczbę uchodźców. Jednego dnia do Europy dotarło kolejne tysiąc osób. I dzień ten wcale nie był wyjątkowy.

© Guardian News & Media

*

Więcej artykułów z gazet światowych w najnowszym wydaniu Dwutygodnika FORUM.

03.09.2015 Numer 18.2015
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną