Artykuły

Kronika jednego cudu

Uzdrowiona przez Jana Pawła II

Numer 09/ 2014
„To mój święty !” – mówi o Wojtyle Floribeth Mora Diaz. I ma do tego prawo. „To mój święty !” – mówi o Wojtyle Floribeth Mora Diaz. I ma do tego prawo. AFP / EAST NEWS
27 kwietnia papież Jan Paweł II zostanie świętym dzięki cudownemu uzdrowieniu pewnej kobiety z Kostaryki, która miała śmiertelnego tętniaka mózgu.

Jest takie miejsce w Rzymie, gdzie zbiera się cudy, a następnie bada je, prześwietla i oczyszcza. Tym miejscem jest Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych mieszcząca się w pałacu Laterańskim przy placu Jana Pawła II. Marmurową tabliczkę z nazwą placu trzeba będzie wkrótce zmienić, by dodać słowo „święty”. Cały proces kanonizacyjny Karola Wojtyły trwał zaledwie dziewięć lat – rzadko kiedy Watykan tak się spieszy. Jan Paweł II był wszakże pierwszym globalnym papieżem, a wkrótce się stanie globalnym świętym XXI wieku.

Relikwia relikwii nierówna

Jest już błogosławionym, ale by osiągnąć świętość, potrzebny był cud, oficjalnie potwierdzony i niedający się wytłumaczyć naukowo. Proces toczył się w zaciszu gabinetów przy placu Jana Pawła II. Sławomir Oder jest postulatorem „Causa Ioannis Pauli” (sprawy Jana Pawła), to on odpowiada za całą procedurę kanonizacyjną, pośredniczy między niebem a ziemią, zbiera dowody, zeznania świadków i doniesienia o cudach. Jego zespół zbadał wszystkie pisma Wojtyły, poczynając od wczesnej sztuki „Przed sklepem jubilera”, a skończywszy na ostatniej, ledwie słyszalnej audiencji.

Wielebny reprezentuje nową Polskę, włada językami, jest skuteczny i nosi modnie przystrzyżoną bródkę. Wygląda bardziej jak menedżer start-upu niż ksiądz. Jego biuro na piątym piętrze pałacu Laterańskiego pełne jest teczek, zdjęć papieży i pamiątek z podróży. W szklanej gablocie obok drzwi znajduje się biała piuska i piórnik. – Tak, to oryginały – odpowiada ksiądz Oder, zanim jeszcze padnie pytanie. Po czym wskazuje na okrągły relikwiarz ze skrawkiem szaty z szarymi plamami. – Z dnia zamachu, 13 maja 1981 r. – tłumaczy, zaznaczając, że to najcenniejszy przedmiot w jego kolekcji. Oprócz procesów kanonizacyjnych odpowiada także za zarządzanie relikwiami, które dzieli się na trzy kategorie. Najcenniejsze są części ciała Jana Pawła II, przede wszystkim włosy i krew. Dalej są tzw. relikwie kontaktowe, czyli szaty i przedmioty używane przez zmarłego. Na końcu są przedmioty, które stykały się z relikwiami kontaktowymi.

Obecnie istnieje około 400 relikwii „pierwszej kategorii” i mniej więcej 40 tysięcy drugiej, większość w postaci skrawków papieskiego ornatu. Liczba potencjalnych relikwii trzeciej kategorii jest nieograniczona. Oder szybko jednak podkreśla, że nie można ich używać jako talizmanów. Nie są to przedmioty zapewniające szczęście, lecz obiekty medytacji, okna wiary. Positio, czyli raport końcowy o świętości Jana Pawła II, spoczywa w sejfie. Jedną kopię ma papież Franciszek, nad oryginałem trzyma pieczę Oder. Dokumentacja kanonizacyjna Jana Pawła II składa się z czterech tomów, liczących 2709 stron. Waży w sumie około czterech kilogramów. Pełny tytuł brzmi „Positio super vita, virtutibus et fama sanctitatis” (Sprawozdanie o życiu, cnotach i sławie świętości).

Wśród dokumentów znajduje się np. świadectwo Helmuta Kohla (byłego niemieckiego kanclerza – przyp. FORUM), a także Dalajlamy i około setki innych osobistości. Oder odwiedził ich wszystkich w ostatnich kilku latach. Każdy, o ile tylko był katolikiem, musiał przysiąc na swoją duszę, że mówił prawdę. Positio zawiera także długi opis historii, jaka rozegrała się trzy lata temu około 10 tys. km stąd, a dokładniej w prawym płacie skroniowym mózgu Floribeth Mory Díaz.

Jej dom stoi przy stromej uliczce na przedmieściach San José, tam, gdzie stolica Kostaryki stopniowo znika w gąszczu lasu deszczowego. 50-letnia Mora ma dziewięcioro wnucząt. Na werandzie domku stoi ołtarzyk, prywatna kolorowa i skrząca się świątynia wyposażona w gipsowe cherubiny, świece w formie Najświętszego Serca i wydrukowane modlitwy do Jana Pawła II, który wkrótce będzie świętym. – Moim świętym – podkreśla Mora i trudno się z nią nie zgodzić. 13 kwietnia 2011 r. była przekonana, że za chwilę pęknie jej głowa. Straciła czucie w lewej nodze i stale wymiotowała. Lekarz postawił diagnozę – „migrena”, ale pacjentka mu nie uwierzyła.

Dobry omen

Morę zbadał neurolog Alejandro Vargas. Był młody, atrakcyjny i bystry – z łatwością mógłby być gwiazdą jednej z latynoskich telenowel. Przed każdą operacją powtarzał: Zaczynajmy, w imię Boże. Uważał, że te słowa to dobry omen. – Czułam się tak, jakby cała moja głowa była spuchnięta, bałam się nawet kichnąć. Lekarz podał mi kontrast i zrobił badanie. A potem powiedział, że mam tętniaka, wybrzuszenie na ściance naczynia krwionośnego – wspomina Mora. Tętniaki nie są rzadkością u osób powyżej 50 roku życia, zwłaszcza otyłych i z nadciśnieniem. „Miała bardzo wysokie ciśnienie i tętniaka wrzecionowatego – napisał później w swoim raporcie Vargas. – Można go było zaklipsować, ale nie mieliśmy sprzętu. Ponadto operacja byłaby zbyt ryzykowna”.

Tętniak ulokował się w niedostępnym dla lekarzy miejscu. – Doktor Vargas powiedział mi, że nie może nic z nim zrobić. Gdyby zdecydował się operować, mogłabym zapaść w śpiączkę i zostać trwale sparaliżowana – opowiada Mora. Potem przyszedł ksiądz i udzielił jej ostatniego namaszczenia. Vargas pamięta, co wówczas powiedział: Takie przypadki można operować w Meksyku lub Stanach Zjednoczonych. Ja przepisałem tylko tej pani leki obniżające ciśnienie i uspokajające. Ostatecznie tętniak nie pękł. Wciąż była nadzieja.

Mora jednak tak nie myślała. – Zadzwoniłam do braci, żeby zebrali całą rodzinę. Chciałam im powiedzieć, by zawsze trzymali się razem, nawet gdy mnie już nie będzie, i że mam przed sobą najwyżej miesiąc życia – wspomina. Przez trzy dni brała leki, które przepisał lekarz, i cały czas płakała. Gdy na chwilę się uspokajała, oddawała się modlitwie. Co jakiś czas któreś z dzieci wchodziło do jej pokoju, by trącając ją lekko w ramię, sprawdzić, czy jeszcze żyje. Odesłano ją do domu, żeby mogła umrzeć w spokoju. Tak to przynajmniej relacjonowała później księżom, arcybiskupowi i każdemu, kto chciał jej wysłuchać.

Z czysto dogmatycznego punktu widzenia cudy wprawiają Kościół w zakłopotanie. Bóg nie musi udowadniać, że jest wszechmogący, sprawiając, że pacjentom po amputacjach zaczynają nagle odrastać kończyny. Jedynym prawdziwym cudem jest zmartwychwstanie Jezusa. Dla Benedykta XVI doniesienia o rolnikach przechadzających się po tafli stawu były równie podejrzane jak kult Ojca Pio czy objawienia w Medjugorje w Bośni i Hercegowinie, dokąd pielgrzymują chromi i chorzy. Kult świętych nie może zastępować ubezpieczenia zdrowotnego. Ludzie jednak pragną cudów. Bez nich świat byłby jak loteria bez głównej wygranej – pusty i opuszczony przez Boga.

Z tego powodu głęboko wierzący katolicy zaczęli skandować „Santo subito!” (święty natychmiast), gdy tylko gruchnęła wieść o śmierci Wojtyły. Tamtego dnia „poczuliśmy zapach jego świętości, a lud boży na wiele sposobów okazał mu swoje uwielbienie”, mówił Benedykt XVI, który w rekordowym tempie sześciu lat beatyfikował swojego poprzednika. Akt beatyfikacji stał się faktem 1 maja 2011 r. – do Rzymu przybyło wówczas półtora miliona pielgrzymów. Gazety na całym świecie wydały specjalne dodatki.

Ale być błogosławionym to nie to samo co być świętym. Tylko ten ostatni ma swoje oficjalne święto w kalendarzu, tylko jego relikwie można czcić na całym świecie, bez względu na to, jakie dokumenty wypłyną na światło dzienne w przyszłości. Tylko święty pozostaje świętym do dnia Sądu Ostatecznego i jeszcze dłużej. Jednak sam „zapach” nie jest wystarczającym przejawem świętości. Trzeba jeszcze spełnić inne warunki zawarte w „Divinus perfectionis Magister” (konstytucji apostolskiej ogłoszonej przez Jana Pawła II w 1983 r. – przyp. FORUM). Czytamy tu, że nie wystarczy wieść cnotliwy żywot ani nawet obalić komunizm – kanonizacja wymaga potwierdzonego cudu. O tym, że Jan Paweł II miał moc cudotwórcy, mówiło się już podczas jego procesu beatyfikacyjnego.

W 2005 r. Marie Simon-Pierre, mniszka z Puyricard w Prowansji, twierdziła, że wyleczyła się z choroby Parkinsona, przywołując jedynie imię zmarłego papieża. Zgodnie z kościelnymi przepisami do beatyfikacji wystarczy jedynie akt męczeństwa, np. śmierć w wyniku zabójstwa. Jednak do świętości brak jeszcze cudu, który powinien mieć miejsce po zakończeniu procesu beatyfikacyjnego. W przypadku Jana Pawła II oznaczało to, że musiał się on wydarzyć najwcześniej 2 maja 2011 r.

Ostatnia kropla krwi

Mora nie mogła tamtej nocy spać, więc oglądała telewizję. Na telewizorze leżał dodatek specjalny do dziennika „La Nación” z czarno-białym zdjęciem papieża udzielającego błogosławieństwa. – Rano spojrzałam na tę fotografię. Usłyszałam męski głos, zwracał się do mnie po hiszpańsku.

Mówił: „Wstań i nie lękaj się”. Z fotografii wyłoniły się jego ręce – Mora opowiadała tę historię wiele razy, zawsze przy tym płacząc.

– Wstałam i powiedziałam: „Tak, Panie”. Mogłam pójść do kuchni, czułam się odrobinę lepiej, biło ode mnie wewnętrzne ciepło. Byłam przekonana, że jestem zdrowa, nawet jeśli moje ciało mówiło co innego – ciągnie opowieść Mora. Bóle głowy stopniowo ustępowały, by całkiem zniknąć. W lipcu Vargas ze zdumieniem zobaczył swoją pacjentkę ponownie – nie miała żadnych objawów. – Obejrzawszy zdjęcia, pomyślałem, że coś jest nie tak z płytą CD. Nie widziałem śladu tętniaka. Tętnica wyglądała zupełnie zwyczajnie. Miałem wrażenie, że coś się tu wydarzyło. Nie znalazłem podobnych przypadków w literaturze fachowej – wspomina.

Najwyraźniej pomógł Jan Paweł II. Dla Mory cud nie podlegał żadnej dyskusji, ale świat by o nim nie usłyszał, gdyby nie ksiądz Dariusz Raś z Krakowa. W Rzymie, gdzie studiował na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, zaprzyjaźnił się z innym księdzem, Donaldem Solaną z Kostaryki. – Dariusz chciał mnie odwiedzić, by spędzić kilka dni na plaży i zobaczyć wulkany. Pytał, co przywieźć. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć – opowiada Solano. Oczekiwał, że przyjaciel przywiezie mu z Polski pęto kiełbasy, a on zabrał z sobą papieską krew. Była jej raptem kropla, ale to krew papieża Jana Pawła II razem ze spisanym po łacinie certyfikatem autentyczności, który głosił: „Ex Sanguine Beati Ioannis Pauli Papae” (Z krwi błogosławionego papieża Jana Pawła II).

– To było pierwsze dziwne zdarzenie. Krew papieża, tu w Kostaryce – mówi Solano, dzisiaj ksiądz z Paraíso, dzielnicy miasta Cartago, w parafii Matki Boskiej z Ujarrás. A to był ledwie początek. Bez kropli papieskiej krwi w walizce ojca Dariusza nie byłoby kanonizacji 27 kwietnia ani dopisku „święty” na tabliczce przy placu Jana Pawła II w Watykanie. Kropla krwi, którą przywiózł gość z Krakowa, była zaschnięta na skrawku materiału umieszczonym w mosiężnym pojemniku. Pochodziła z ostatniej próbki pobranej od Jana Pawła II przed śmiercią.

Telefon do Kostaryki

Stanisław Dziwisz, obecny arcybiskup Krakowa, a wówczas osobisty sekretarz papieża, polecił przechowywać krew. Jako zaufany powiernik Jana Pawła II Dziwisz ma dziś monopol na dystrybucję ampułek z krwią zmarłego papieża. Rozdaje je wedle uznania na całym świecie. – Ampułka ze szpitala nie została wyrzucona, lecz wytarta do czysta jednym ze starych papieskich ornatów. A mój przyjaciel Dariusz przywiózł nam jego skrawek – mówi ojciec Donald.

Tylko pierwszego dnia kroplę papieskiej krwi przyszło obejrzeć do kościoła trzy tysiące wiernych. – Któregoś dnia pojawiła się pewna pani, płakała i chciała zobaczyć naszą relikwię. Wpuściłem ją. Mówiła coś o lekarstwie i o tym, że Jan Paweł II ją uratował. Dariusz zapisał jej adres e-mailowy, na który mogła przesłać swoją opowieść. Szybko jednak zapomniałem o całym zdarzeniu – przyznaje ojciec Donald.

– Mieliśmy w rezerwie kilkanaście innych interesujących potencjalnych cudów. Mój sekretarz przyniósł mi wydruk e-maila od pani Floribeth. Nie było w nim krzty próżności, wręcz przeciwnie, autorka miała prostą i piękną duszę, myślała tylko o swojej rodzinie. A przecież Jan Paweł II zawsze troszczył się o rodzinę, która była tak droga jego sercu. Zadzwoniłem więc do Kostaryki – mówi Oder.

Gdy pewnego kwietniowego dnia 2012 r. ksiądz Donald sięgnął po słuchawkę, w Kostaryce była siódma rano. Oder przedstawił się jako postulator i szybko przeszedł do rzeczy: Proszę znaleźć panią Floribeth Morę, potrzebujemy jej. Ojcu Donaldowi zajęło dłuższą chwilę skojarzenie, że chodzi o kobietę, która przyszła, płacząc, do jego kościoła. Później, dzięki pomocy znajomego z firmy telekomunikacyjnej, ustalił jej adres na przedmieściach stolicy. – Watykan przysłał nam 1200 dolarów, żeby przebadać Floribeth w prywatnej klinice – wspomina Donald. Wynik był ten sam – ani śladu tętniaka. Posłano go do Watykanu pocztą kurierską. Machina Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych poszła w ruch. Zbyt wielu ludzi czekało na cud, bynajmniej nie dlatego, że byli chorzy.

Już niepotrzebna

W Waszyngtonie wzniesiono za 75 mln dolarów centrum kultu błogosławionego Jana Pawła II, ale jego otwarcie nie przyciągnęło spodziewanych tłumów. Fundatorzy, zakon Rycerzy Kolumba, zamierzali powiększyć czterokrotnie powierzchnię ekspozycji, gdy tylko Jan Paweł II zostanie ogłoszony świętym. Rzecznik zakonu wyraził ostatnio nadzieję, że jedną z wystawianych tam relikwii będzie skrwawiony fragment szaty, którą Wojtyła miał na sobie w dniu zamachu. W samej Polsce powstało już 19 kościołów pod wezwaniem zmarłego papieża. Jego imię nadano też niezliczonym ośrodkom naukowym, miejscom pielgrzymek, muzeom i szlakom pamięci na wszystkich kontynentach. Odkąd papież został błogosławionym, wszyscy czekają już tylko na ogłoszenie go świętym. Istny cud.

17 października 2012 r. Mora po raz pierwszy leciała samolotem. W drodze do Rzymu towarzyszył jej ojciec Donald. Na miejscu czekał na nią pokój w klinice im. Gemellego, na tym samym piętrze, gdzie po zamachu dochodził do zdrowia Jan Paweł II. Kongregacja zadbała o wszystko. Niewykluczone, że już wtedy Mora przeczuwała, iż jej prywatny cud stanie się wkrótce cudem globalnym.

W klinice przeszła długie i nieprzyjemne badania, takie jak w Kostaryce: USG, rezonans, zakładano jej cewnik diagnostyczny. Poczuła się tak źle, że trzeba było odwołać jej wycieczkę do Asyżu. W końcu była już do tego stopnia zmęczona, że chciała wrócić do domu. A gdy znalazła się na skraju załamania, nagle się okazało, że nie jest już nikomu potrzebna.

– To nie cud decyduje o świętości. Jest tylko ostatecznym potwierdzeniem, znakiem od Boga. Każdy cud wymaga formalnego potwierdzenia. Kościół musi ustalić, że osoba o znamionach świętości, do której zwrócono się z modlitwą, dokonała niewytłumaczalnego naukowo cudu. Cały fenomen podlega najróżniejszym badaniom. Na przykład panel teologów się zastanawia, czy osoba, która doświadczyła cudu, modliła się o niego szczerze i rozmyślnie – tłumaczy Oder.

Gdy ojciec Donald odebrał w listopadzie telefon z Watykanu, głos po drugiej stronie poinformował go radośnie, że wszystko w porządku. Katoliccy uczeni nie znaleźli uzasadnienia dla uzdrowienia Mory. – To był prawdziwy cud. Biegli wykluczyli spontaniczne wyzdrowienie, tętniak umiejscowił się w części mózgu, do której lekarze nie mają dostępu. Obecnie nie ma po nim śladu, żadnej blizny, ani dowodu na to, że krew znalazła sobie inną drogę. Zupełnie jakby tętniaka nigdy nie było – mówi Oder.

Wersja alternatywna

Dla postulatora sprawa była oczywista, podobnie jak dla kardynałów i biskupów z Kongregacji, a także papieża Franciszka. 5 lipca ub.r. Stolica Apostolska ogłosiła, że papież uznał cud niezbędny do kanonizacji. Bez dostępu do zdjęć i wyników badań trudno ocenić, co tak naprawdę stało się w prawym płacie skroniowym Mory.

Po śmierci Jana Pawła II zgłoszono tyle domniemanych cudów będących jego udziałem, że ostateczną decyzję Watykan musiał podejmować niemalże w drodze konkursu.

Wśród jego uczestników były m.in. Brazylia, Meksyk, Polska, Boliwia. Dlaczego wybrano Floribeth Morę Díaz z Kostaryki?

Hugo Barrantes, arcybiskup San José, uważa, że „był to sygnał dla świeckich władz tego kraju”, które właśnie podjęły decyzję o dekryminalizacji sztucznego zapłodnienia. – Cud nie jest przypadkową interwencją Boga, lecz zawsze ma jakiś głębszy sens. W przypadku pani Floribeth było to przesłanie głoszące pochwałę życia i rodziny – mówi Oder.

Ale jest też inna wersja tej opowieści. – Nie chcieliśmy, żeby osobą, która doświadczyła cudu, była zakonnica. Byłaby to powtórka z procesu beatyfikacyjnego. Nasze zgłoszenie bardzo wiele zyskało na tym, że napłynęło z Ameryki Łacińskiej, gdzie Jan Paweł II był bardzo popularny, a ponadto dotyczyło matki w kwiecie wieku – twierdzi Daniel Blanco, sekretarz kurii w San José, którego podpis widnieje na oficjalnym raporcie opisującym cud. Kardynał Dziwisz bardzo zainteresował się całą sprawą. – Pod koniec procesu dzwonił niemal codziennie, dopytując się, jak nam idzie – wspomina Blanco.

27 kwietnia, gdy na liście świętych pojawi się św. Karol, Rzym znów zapełni się pielgrzymami. Solano zdąży do tego czasu odnowić swój kościółek. Przygotował już sobie nowe wizytówki, na których podkreśla się z dumą, że jest to teraz „miejsce kultu świętego”. Vargas mówi, że pacjenci przychodzą tylko po to, by dotknąć jego dłoni. Ostatnio przeprowadzał trudną operację z użyciem mikroskopu. Operował niemal na ślepo, bo krwawienie było obfite. Nagle poczuł, że „ktoś chwycił go za rękę”, a krwawienie ustało.

Mora siada na mszy w pierwszym rzędzie ławek. Na razie jej życie zmieniło się tylko pod jednym względem: trwa. Co się jednak stanie, gdy w mózgu pojawi się kolejny tętniak? – Zgodnie z kanonem byłaby to zupełnie nowa choroba – odpowiada Oder. Potrzebny będzie wówczas kolejny cud albo lepszy lekarz…

 

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

25.04.2014 Numer 09/ 2014
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną