Artykuły

Czarne dni

Łapanki w Baltimore

Numer 10.2015
„W zamieszaniu widzieli same plusy, można coś było skręcić na boku, a później sprzedać na czarno”. „W zamieszaniu widzieli same plusy, można coś było skręcić na boku, a później sprzedać na czarno”. Algerina Perma/Baltimore Sun / TNS
Śmierć czarnoskórego Freddiego Graya doprowadziła do największych zamieszek w Baltimore od 1968 r. Bloger Shawn Carrié miał pecha: znalazł się w złym miejscu o niewłaściwym czasie.
Pokojowe marsze zakończyły się starciami z policją.Baltimore Sun/TNS Pokojowe marsze zakończyły się starciami z policją.
Freddie Gray, ostatni raz widziany żywy na ulicy.Baltimore Sun/TNS Freddie Gray, ostatni raz widziany żywy na ulicy.

Na pogrzebie Freddiego Graya rozeszła się wiadomość o rozruchach, jakie zaczęły się w okolicach centrum handlowego Mondawmin Mall. Gdy dotarłem na miejsce, wpadłem w sam środek rozróby. Niezamaskowani mężczyźni atakowali policyjny szpaler, rzucając cegłówkami z odległości nie większej niż 10 metrów. W powietrzu unosiły się chmury gazu łzawiącego. Nie widziałem żadnych aresztowań, usłyszałem tylko, jak oficer krzyczał do swoich ludzi: Zapamiętajcie ich twarze!

A potem policjanci z oddziałów prewencji ruszyli na tłum buntowników. Towarzyszyłem im z aparatem, próbując uchwycić tę burzliwą scenę. Nagle dostałem prosto w głowę „mniej śmiertelną” plastikową kulą, która się rozpryskuje pod wpływem uderzenia, uwalniając drażniący proszek. Zataczając się, przeszedłem na chodnik. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy odzyskałem ostrość widzenia, leżałem na trawniku, a nade mną pochylali się jacyś ludzie.

Gleba, pała, cela

Oszołomiony usiadłem, wstałem i próbowałem dalej relacjonować przebieg wydarzeń. Po kilku minutach skrzyżowanie zostało oczyszczone, a nieopodal stanął w gotowości oddział prewencji. Zostało też kilku telewizyjnych kamerzystów. Dołączyłem do nich, żeby zrobić kilka zdjęć policjantów. Jeden z oficerów wyszedł przed szereg i powiedział mi, żebym odszedł. Pokazałem mu legitymację prasową, po czym spytałem uzbrojonego po zęby giganta, dokąd mam sobie pójść. Zaczął coś mruczeć pod nosem, że nie wie, ale tu nie mogę zostać. Po chwili usłyszałem głos kapitana, który warknął: Bierzcie go!

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, znalazłem się na ziemi skuty z rękami na plecach. Potem przeprowadzili mnie za szpaler policjantów i posadzili za transportem opancerzonym, gdzie spędziłem kolejne dwie godziny z oficerem, który mnie aresztował. Spytał, skąd jestem. Odparłem, że z Nowego Jorku. Zrobił się bardziej towarzyski, pogadaliśmy chwilę o Washington Heights (dzielnica na Manhattanie – przyp. FORUM), skąd pochodził. Stwierdził, że wolałby teraz siedzieć przy stole z rodziną niż ze mną w Baltimore. Podsłuchałem nawet, jak się skarżył innemu policjantowi: Nie powiedzieli mi nawet, gdzie mam zamknąć tego faceta. A poza tym to reporter.

Tak czy inaczej, zostałem aresztowany. Areszt miejski, dokąd zostałem w końcu przewieziony, to obskurne, szare i bezduszne miejsce. Zatrzymanych dzielono na grupki po ośmiu, dziewięciu mężczyzn, po czym wtłaczano do dwu- lub co najwyżej czteroosobowych cel. Moja miała 2,5 metra szerokości na trzy długości.

Słabo ukryta toaleta zajmowała prawie jedną czwartą powierzchni. W takich warunkach miałem spędzić następnych 48 godzin.

Strażnicy mogli wszystko: byli tam bogami, zbawicielami i katami. Nasze prośby o wodę, papier toaletowy, jedzenie czy pomoc medyczną były bezpardonowo odrzucane. Co osiem godzin dostawaliśmy „jedzenie” – kartonik mleka i cztery kromki wymiętolonego produktu chlebopodobnego. Do tego żółtawy plasterek niby-sera albo mielonki. Jedno i drugie niejadalne. Godziny mijały, a jedyną atrakcją było wywoływanie z cel aresztantów, którym już można było przedstawić zarzuty. Większość obejmowała udział w zamieszkach, grabież, podpalenie lub zakłócanie porządku publicznego. Dwóm 19-letnim braciom z mojej celi postawiono ten ostatni zarzut i wyznaczono kaucję w wysokości 150 tys. dolarów. W uzasadnieniu napisano tylko, że byli w grupie od trzech do dziesięciu czarnoskórych mężczyzn, których złapano, jak biegli. Jeden z nich zapewniał mnie, że początkowo mieli nawet zamiar przyłączyć się do grabiących sklep z odzieżą, ale później się rozmyślili. W żadnym dokumencie nie wspominano o rzeczach, które mieli ukraść bracia, gdy ich zatrzymano o kilka przecznic od domu.

Mojego nazwiska nikt nie wyczytał. Dwaj inni mężczyźni z naszej celi też nie usłyszeli zarzutów. Jeden z nich, 30-latek, na którego w domu czekała żona i córeczka, powiedział mi, że kiedy go zgarnęli, nie miał nawet pojęcia, iż w mieście wybuchły zamieszki. Stał z podniesionymi rękami na chodniku, gdy obok przebiegał oddział policji. Po chwili funkcjonariusze zawrócili, powiedzieli mu, że znalazł się za ich liniami, i go aresztowali.

Kac po imprezie

Przez dwa dni trząsł się ze strachu, że postawią mu jakieś zarzuty, co będzie oznaczać pogwałcenie warunkowego zwolnienia, na jakim był od trzech lat w związku z nielegalnym posiadaniem broni. Kilku innych aresztantów opowiadało o Freddiem Grayu, o brutalności policji, która była chlebem codziennym, oraz o przyjaciołach lub bliskich terroryzowanych przez policjantów. – Dość już tego – mówili. Jeden z nich, niejaki Dante (imię zmienione), darł się wniebogłosy i walił w drzwi, domagając się widzenia z prawnikiem. Został aresztowany za nieprzestrzeganie godziny policyjnej, ale chełpił się, że dzień wcześniej udało mu się zrabować z rozbitego sklepu parę nowiutkich adidasów. Wielu ekscytowało się zamieszkami, jakby to był ranek po hucznej i wyjątkowo udanej imprezie. W zamieszaniu widzieli same plusy, można coś było skręcić na boku, a później sprzedać na czarno.

Gdy jednak opadł pierwszy entuzjazm, a brutalna rzeczywistość aresztu przebiła się do świadomości, nadszedł potężny kac i spóźniona refleksja. – Cholera, nie powinienem był wchodzić do tego sklepu z gorzałą – mówił z nutką żalu w głosie Dante. Mimo przechwałek, jakich musiałem wysłuchiwać całymi godzinami, jego historia dobrze odzwierciedla linie socjoekonomicznych podziałów w Baltimore oraz niezmienny cykl zbrodni i kary, braku perspektyw i powtarzającej się przemocy. Kiedy Dante miał 18 lat, policja złapała go z bronią w ręku. Twierdził, że miał ją dla samoobrony przed miejscowymi „twardzielami”. – Musiałem nosić spluwę, żeby przetrwać – opowiadał mi w areszcie. Podszedł do swojej sytuacji z logiką godną Gwardii Narodowej – więcej broni, więcej bezpieczeństwa.

W areszcie twoje konstytucyjne prawa są warte tyle co jedzenie, które ci przynoszą. Jaki ma sens domaganie się prawnika, gdy na wodę czekać trzeba cztery godziny? Kiedy się powoływałem na czwartą i szóstą poprawkę do konstytucji oraz na prawo stanu Maryland, zakazujące przetrzymywania ludzi przez ponad dobę bez postawienia zarzutów, policjanci szydzili, że w związku z wprowadzonym w mieście stanem wyjątkowym możemy zapomnieć o 24 godzinach. Zaczepiony przeze mnie wyższy rangą policjant, którego spytałem, jak pilnuje przestrzegania prawa, odparł, że jest łamane i wszyscy o tym wiedzą.

Prawnicy przyszli

Po dwóch dniach pojawili się w końcu prawnicy. – Jesteś reporterem? – zapytała mnie kobieta, która się przedstawiła jako Katie D’Adamo z biura rzecznika praw obywatelskich. Powiedziałem, że jestem w areszcie od 36 godzin, nie postawiono mi zarzutów i nie pozwolono rozmawiać z prawnikiem. Przyjęła zeznanie i przygotowała wniosek skargi. Potem zniknęła wraz z kolegą.

Przez następne kilka godzin w areszcie było cicho. Porucznik Barney powiedział, że zostanie po godzinach, by się upewnić, że wszyscy, którym nie postawiono zarzutów, zostaną zwolnieni. W końcu dostałem plastikową torbę podpisaną moim imieniem i nazwiskiem. W środku była kurtka, portfel i sprzęt fotograficzny. Wyprowadzono nas na długi korytarz obstawiony przez funkcjonariuszy z tarczami. Potem pani sierżant nacisnęła guzik. Otworzyły się jaskrawo pomalowane drzwi. – Wynoście się! – krzyknęła. Wybiegliśmy na zewnątrz jak stado dzikich wilków.

© Guardian News & Media

***

Bo zaczął uciekać

Był ranek 12 kwietnia br., gdy obok idącego ulicą Freddiego Graya pojawił się policyjny patrol na rowerach. Czarnoskóry mężczyzna rzucił się do ucieczki, ale policjanci byli szybsi. Przygnietli go do ziemi i wezwali radiowóz. W kieszeni zatrzymanego znaleźli nóż sprężynowy. Według świadków Gray krzyczał, domagając się swojego inhalatora. Gdy przyjechała policyjna furgonetka, funkcjonariusze skuli nogi zatrzymanemu, po czym wrzucili go na tył samochodu. Nie przypięli pasami, co jest wbrew przepisom. Nie udzielili mu też pomocy medycznej, mimo że o nią prosił, skarżąc się na trudności z oddychaniem. Dopiero po przyjeździe na komisariat policjanci się zorientowali, że jest z nim źle, i wezwali pogotowie.

Do szpitala Gray dotarł w stanie krytycznym, miał uszkodzony rdzeń kręgowy w odcinku szyjnym. Biegli doszli do wniosku, że musiał uderzyć głową w tył policyjnego wozu. Tydzień później zmarł w szpitalu. Mieszkańcy Baltimore wyszli na ulice, domagając się wyjaśnienia okoliczności śmierci. Pokojowe demonstracje przerodziły się w gwałtowne zamieszki po pogrzebie Graya (27 kwietnia). Wściekły tłum ruszył w miasto, paląc samochody, rabując sklepy i atakując policję. Władze lokalne wprowadziły godzinę policyjną i wysłały na ulice Gwardię Narodową. 1 maja prokurator przedstawił zarzuty sześciu policjantom (trzem białym i trzem czarnoskórym), którzy brali udział w aresztowaniu Graya. Trzech z nich zostało oskarżonych o zabójstwo.

BBC News

15.05.2015 Numer 10.2015
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną