Lekarka weszła do gabinetu szybkim krokiem, wzięła do ręki kartę i przyjrzała się wykresom. Bea siedziała na kozetce do badania w bieliźnie, ze skrzyżowanymi rączkami, czekając na badanie. – Ona ma 1,32 metra wzrostu, waży 42 kilo – przeczytała lekarka. Powiedziała to rzeczowo, tonem niemal beztroskim, jakiego używała zawsze w ciągu ostatnich siedmiu lat. Ale ja już wiedziałam, co teraz nastąpi – wspomina Dara-Lynn Weiss w książce „The Heavy”.
Dawałam dzieciom zdrowe, urozmaicone posiłki
– Chyba będzie mi potrzebna pomoc dietetyczki w sprawie jej wagi – powiedziałam szybko, uprzedzając słowa krytyki. – Tak, myślę, że już czas – zgodziła się lekarka. To był moment, którego się obawiałam. Gdy teraz nadszedł, serce mi zamarło. Robiłam sobie wyrzuty w sprawie odżywiania Bei w ciągu ostatnich miesięcy przed tą doroczną kontrolą. Problem rosnącej wagi mojej córki był tematem rozmów z pediatrą od kilku lat. Już rok wcześniej, reagując na nalegania lekarki, przyznałam, że problem istnieje i muszę coś z tym zrobić.
Próbowałam, ale z mizernym wynikiem. Przez ten ostatni rok wzrost mojej córeczki zwiększył się normalnie, waga natomiast skoczyła o przerażające 10 kg. Masę ciała Bei można by teraz porównać do kogoś dorosłego, kto przy moim wzroście (prawie 163 cm) ważyłby 80 kg. Jej ciśnienie krwi wynosiło 124 na 80, czyli sporo wzrosło – rok wcześniej było to 100 na 68.
Widok tych liczb, wpisanych do karty córeczki, wyzwolił we mnie jakiś pierwotny odruch. Moja reakcja byłaby taka sama, gdybym usłyszała, że dziecko ma potencjalnie groźną dla życia alergię albo cukrzycę. Jej waga nie była już jednym ze zwykłych rodzicielskich zmartwień, lecz stanowiła problem medyczny. Coś groziło zdrowiu mojej dziewczynki, a ja musiałam ją ochronić. Nie mogłam pozwolić, żeby moje dziecko było narażone na skutki zdrowotne i przykrości w kontaktach z innymi dziećmi z uwagi na grożący jej stygmat otyłości. Musiałam zrobić z tym porządek, mimo że miała ona tylko siedem lat.
Do picia tylko woda
Bea miała rok, gdy urodził się jej braciszek David. Oboje byli bezproblemowymi dziećmi. Zwłaszcza widok Bei, zawsze pogodnej i przyjaznej, pozwalał memu mężowi i mnie przypuszczać, że udało nam się wymigać od wszelkich utrapień rodzicielskich tanim kosztem. Mało płakała, lubiła wszystkie zabawy. Mówiła całymi zdaniami w wieku dwóch lat, umiała czytać, gdy skończyła trzy lata. We wszystkich testach przeprowadzanych przed przyjęciem do przedszkola osiągnęła doskonałe wyniki.
Żaden rodzic nie narzuca dziecku diety dla własnej przyjemności
Oboje z bratem nie byli też niejadkami. Z tym że David miał (i nadal ma) swoje ulubione potrawy – gdyby ich nie dostał, mógłby nic nie jeść. Bea natomiast zawsze jadła z zadowoleniem wszystko, co miała na talerzu. Oboje byli wrażliwi i serdeczni, zwłaszcza u córki wyraża się to życzliwym stosunkiem do ludzi. W domu jej wesołe usposobienie, improwizowane figury taneczne i śpiew niezawodnie rozśmieszały młodszego brata. Gdy znajomi pytali, jak udało się nam osiągnąć to, że Bea jako dwulatka umiała już siedzieć spokojnie przy stole, a David w wieku lat trzech nauczył się wysyłać e-maile, tłumaczyliśmy, że nie zrobiliśmy nic. Oni oboje po prostu już tacy byli.
Kiedy Bea i David zaczęli zasiadać do normalnych posiłków, postępowałam tak, jak należało oczekiwać od nowoczesnej nowojorskiej mamy – podawałam dzieciom zdrowe, urozmaicone jedzenie, zgodnie z najnowszymi zaleceniami dietetycznymi. Dawno minęły czasy, gdy – ku mojej radości – lody klasyfikowano jako pożyteczny „nabiał”. Dziś pieczywo musi być pełnoziarniste. U nas na lunch zawsze musiało być białko w postaci szynki czy indyka, jakiś owoc, marchewka lub ogórek w plasterkach, a do picia nigdy nic poza wodą. Na kolację – kulki mięsne, kurczak albo filety rybne, do tego troszkę makaronu lub ryżu i warzywa, gotowane na parze. Na deser – ser, sałatka owocowa albo banan. W naszym domu nigdy nie było śmieciowego jedzenia.
Błędy? Być może
Podejmując decyzję o diecie dla Bei, wiedziałam, że muszę być bardzo stanowcza i konsekwentna. Musieliśmy trzymać się diety ustalonej przez lekarkę. To było okropnie trudne. Ja sama kocham jeść. Moja córka kocha jeść. To stanowiło ważną część naszej relacji. Nie „mamo, mogę dostać coś do zjedzenia?” tylko: „ugotujmy to razem”, „chodźmy na lody”, „upieczmy razem ciasto”. Zmiana tego zwyczaju dużo mnie kosztowała. Przyznaję, mogłam popełniać błędy. Nikt nie jest ideałem. Ale przecież żaden rodzic nie narzuca dziecku diety dla własnej przyjemności. Żadni dziadkowie nie cieszą się, gdy ich wnuki są na diecie.
Spodziewałam się krytyki – ale żeby była aż taka? Przyznaję, pewnie błędem było zamieszczenie tej historii w magazynie „Vogue”, a nie w którymś z czasopism dla rodziców. Tam pewnie nie wzbudziłaby takich emocji. Zarzucono mi skrajny egoizm, lans kosztem dziecka. Chodziło także o to, że Bea – odchudzona – pozowała do zdjęć w „Vogue’u” razem ze mną. Ale sama tego chciała, a ja uznałam, że skoro udało jej się dokonać czegoś ważnego, coś się jej za to należy. Na razie utrzymuje właściwą wagę. Jest już starsza i sama zaczyna myśleć, jak kształtować swoją dietę. Czy nie zmieniłam jej naturalnego, pozytywnego stosunku do własnego ciała? Czy nie zachwiałam jej akceptacji samej siebie? Nie naraziłam na zaburzenia pokarmowe w przyszłości? Oczywiście, że nie przestaję o tym myśleć.
Jezebel.com, Vogue