Tuż po dziesiątej wieczorem w sobotę w centrum Buffalo w stanie Nowy Jork Orlando Cruz wyglądał w zadumie przez okno samochodu gnającego pustymi ulicami. Po męczącym dniu w siłowni i 12 rundach sparingowych z czterema przeciwnikami bardzo potrzebował na chwilę uciec od przygotowań do pierwszej walki o tytuł mistrza świata. – W Buffalo są tylko cztery gejowskie bary – mówi, przechodząc z hiszpańskiego na angielski – i nie są zbyt interesujące, ale co tam… Tu wybuchnął śmiechem. Rok po „wyjściu z szafy” – jako pierwszy otwarcie gejowski bokser – mógł sobie pozwolić na szczerość. Za miesiąc, 12 października br., miał odbyć walkę życia z Meksykaninem Orlandem Salidem o tytuł mistrza świata wagi piórkowej.
Pokusa zabawienia się w barze była oczywista po wielu miesiącach surowej dyscypliny treningów, ale bokser nie może sobie pobłażać. Trener Cruza, Juan de León, także Portorykańczyk, już czekał w domu. Tak więc gnaliśmy przez ciemność. Była wrześniowa noc, gdy Floyd „Money” Mayweather zarobił około 70 mln dolarów za zwycięstwo nad niepokonanym do tej pory zawodnikiem będącym nadzieją Meksyku, Saúlem „Canelo” Álvarezem, w bokserskiej walce roku. Mayweather w telewizji pay-per-view pokazał próbkę tego, co czeka Cruza.
Bój o szacunek
– To marzenie mojego życia – wymruczał Cruz, mówiąc o walce o tytuł mistrza świata. Mówił jak typowy bokser i tak też wyglądał, gdy latarnie uliczne rzucały blask na jego zadumaną twarz. Wizerunek boksera geja, jaki tak bezpretensjonalnie wprowadził na ring w październiku ub.r., został zaakceptowany. Marzenie o tytule pierwszego gejowskiego mistrza świata mogło przynieść Cruzowi pieniądze i szacunek, którego od dawna pragnął.
Cruz, czy Orlandito, jak de León nazywa 32-letniego boksera, uśmiecha się, gdy znikam w kuchni trenera zaraz po przyjeździe. Odmowa kieliszka tequili lub brandy nie wchodzi w grę. Trzeba się wprowadzić w dobry nastrój. Cruz został w salonie, a kiedy my, czekając na transmisję, raczyliśmy się napojami wyskokowymi, popijał wodę. Gdy jednak po pierwszej w nocy zaczął śpiewać hymn Meksyku, bo śpiewano go dla Álvareza w Vegas, był niepowstrzymany. Tak samo dobrze zna słowa hymnu Stanów Zjednoczonych. Wyglądało na to, że z nami bawi się lepiej niż w barze w Buffalo.
W akcjach Mayweathera było okrutne piękno, gdy wymierzał Álvarezowi kombinacje ciosów. Nasz hałaśliwy doping nieco przycichł, kiedy portorykański bokser wyraził szacunek dla mistrza tej brutalnej profesji. Był najbardziej skupiony z nas, z uwagą śledził ruchy Mayweathera. O 2.15, po zdecydowanym zwycięstwie Mayweathera, Cruz oświadczył: Za cztery tygodnie moja kolej.
Każda walka sparingowa w Northwest Buffalo Community Center jest pełna napięcia, bo Cruz wie, jak trudno walczyć o tytuł. Salido jest bokserem zawodowym od 17 lat – od czasu gdy skończył 15 lat i zdobył tytuły w wadze piórkowej IBF i WBO. Jest w wieku Cruza, ale ma za sobą 53 walki, czyli o 30 więcej niż Portorykańczyk, którego rekordową liczbę wygranych (20, przy jednym remisie i dwóch porażkach) przyćmiewa nieco walka o własną seksualność.
Teraz jest mój czas
Całymi latami Cruz nie mógł się zdecydować, czy chce przejść do historii jako gejowski bokser. Teraz, wyzwolony z tajemnicy i poczucia wstydu, pracuje z nową energią. – Jego czas minął – mruczy po hiszpańsku o Salidzie. – Teraz nadszedł mój czas. Ludzie myślą, że nie jestem dość silny. Wątpią we mnie. Zastanawiają się, czy gej może wywalczyć tytuł mistrza świata. Wzrusza ramionami i jak na tak ciepłego człowieka przez chwilę wygląda, jakby był zły. – 12 października wszyscy ci sceptycy przekonają się, do czego jestem zdolny. Wciąż rozpamiętuje, jak bezwzględnie traktuje go de León i w końcu zaczyna na niego wyrzekać. Zdejmuje bandaże z dłoni. Po dwóch godzinach treningu są zupełnie mokre. Opada na krzesło, wokół niego poniewierają się buty bokserskie i jakieś torby. Przypomina raczej udręczonego starego boksera, a nie nową ikonę ruchu gejowskiego.
Pot płynie po jego zmęczonej twarzy jak łzy. W październiku ub.r. podczas swego pierwszego wywiadu prasowego w roli boksera geja opowiedział mi, jak płakał razem ze swoją matką Domingą. Pogodziła się z jego orientacją, ale wciąż ukrywał prawdę o sobie przed opinią publiczną. Wydawało mu się, że o tym nie wolno mówić. Zaśmiał się nawet z melodramatycznego obrazu, jaki razem tworzyli, siedząc przy kuchennym stole i rozpaczając, że nie może dokonać coming outu w dwóch światach – w boksie i w Portoryko – przesyconych maczyzmem. Teraz jednak, kiedy zbliża się walka z Salidem, Cruz ma już jaśniejszy umysł.
– Jestem tak skupiony na walce, że nie ma dla mnie znaczenia, ile pojedynków stoczył wcześniej Salido – mówi.
Zdaje sobie sprawę, że ta walka zatrze granice między tym, co osobiste, i tym, co zawodowe. Że Salido jako Meksykanin może mieć problem, stając na ringu do walki z gejem. – Mój coming out sprawił, że będzie mu trudniej. Będzie go dręczyło, że walczy o tytuł mistrza świata z homoseksualistą.
Czy sugeruje, że Salido jest homofobem? – Zachowuje się jak zawodowiec, ale każdy Meksykanin ma w sobie coś z homofoba. Tam panuje kultura macho. Nie będzie chciał przegrać z gejem. Będzie o wiele bardziej agresywny. Będzie chciał się pokazać, bo ja jestem gejem. Ale grając macho, wpadnie we własną pułapkę. Pozwolę mu podejść do siebie i wtedy go dopadnę. Jedyny język, jakim będę do niego przemawiał, będzie językiem moich pięści. To one będą za mnie mówić.
Oberwiesz za ciotę!
Cruza motywuje wspomnienie Emile Griffitha, sześciokrotnego mistrza świata, zmarłego tego lata. Griffith stoczył więcej walk o tytuł mistrza świata niż jakikolwiek inny bokser, nawet Sugar Ray Robinson czy Muhammad Ali. W 2005 r. wyznał publicznie, że jest biseksualistą. Wciąż prześladował go ból po śmierci Benny’ego Parreta, kubańskiego boksera, który zmarł podczas ich walki o tytuł mistrza świata w 1962 r. Griffith był szczodrym i radosnym człowiekiem, który często mówił, że byłby szczęśliwy jako modysta robiący damskie kapelusze, ale zareagował z zimną furią, gdy Parret przed tragiczną walką nazwał go ciotą. Na ringu przyparł go do lin i wymierzył mu 26 ciosów, które pozbawiły życia szydercę.
Odwiedziłem Griffitha w Long Island w grudniu ub.r., bo był jednym z moich czterech ulubionych bokserów, od czasu gdy wraz ze swoim trenerem Gilem Clancym w 1975 r. odwiedził Republikę Południowej Afryki, gdzie dorastałem. Griffith był czarny, Clancy biały i zgodnie z prawem apartheidu nie mogli razem pracować w Soweto. Odmówili stosowania się do zakazów i państwo się ugięło. Był to dla mnie piękny popis odwagi i przyzwoitości ludzi ze świata boksu. Planowałem zabrać Cruza na spotkanie z Griffithem, chociaż były mistrz cierpiał na poważną demencję. Miało to być przejmujące spotkanie jedynych dwóch zadeklarowanych gejów wśród bokserów. Nie udało się. Griffith zmarł w czerwcu.
Podczas walki w Las Vegas Cruz miał złożyć hołd Griffithowi. – Będę walczył dla mojej rodziny, dla trenera, dla mojego zespołu, dla ludzi z całego świata, którzy do mnie napisali, od czasu gdy się ujawniłem, a także dla środowiska LGBT. Wszyscy oni przyczynili się do spełnienia moich marzeń. Ale chcę zadedykować tę walkę Emile Griffithowi. On musiał żyć z piętnem, będąc czarnym, w czasach silnych uprzedzeń, a ponadto żył z tajemnicą, którą tak długo ukrywał. To musiało być jeszcze gorsze. Był odważnym człowiekiem i wspaniałym bokserem, więc chciałbym zdobyć tytuł mistrza świata także dla Emile.
De León dołączył do nas w jadalni przy sali gimnastycznej. Cruz przewracał oczami, słuchając słów trenera. – Kocham tego dzieciaka – mówił de León – ale byłem dziś dla niego bezlitosny. Wiesz, jak ważna jest ta walka dla Orlandita. W październiku zeszłego roku wyrzucił z siebie coś, co przez długi czas ukrywał. Jest teraz wolny. Trener wspominał, jak Cruz pobił innego boksera, który dokuczał mu, że jest gejem. – Orlando mi już to wcześniej powiedział. Nie miałem z tym żadnego problemu. Mam w rodzinie gejów i lesbijki. Akceptuję go takim, jaki jest, ale obaj trzymaliśmy to w tajemnicy. Ale ten chłopak usłyszał plotki w szatni. Podczas walki sparingowej zaczął dokuczać Orlandowi. A ten powiedział: Podnieś ręce, bo zaraz ci przyłożę. Tamten dalej się z nim drażnił. – Rób sobie, co chcesz, geju jeden… De León spojrzał na Cruza, który powiedział: Nazwał mnie ciotą.
– Och, Orlandito – westchnął trener – ale mu wtedy dałeś. Orlando zapędził go w róg i powiedział: Załatwię cię. Ba-ba-ba-bam! Do mnie mówisz? I jak się teraz czujesz? Pieprzona ciota cię załatwiła? Wiecie, co mi to przypomniało? Walkę Griffitha z Parretem. Widziałem taką samą wściekłość – wspomina. Prawda, nawet jeśli wiąże się z bólem i przemocą, jest dla Cruza ważna. – Wtedy byłem inny. Nosiłem w sobie wiele bólu. Byłem zakompleksiony.
Wyjdziesz za mnie?
De León potwierdza, że wówczas Orlando nie dogadywał się z innymi bokserami. Myślał, że wszyscy się z niego śmieją, bo dookoła krążyły plotki o nim. I dlatego, kiedy tamten chłopak nazwał go ciotą, Orlando oszalał. – Ale wie pan co? Zostali dobrymi przyjaciółmi. Następnego dnia obydwaj się przeprosili i zaczęli razem pracować. To siła Orlanda. Ta siła dała o sobie znać, kiedy rok temu Cruz dokonał coming outu. Uderzające jest to, że obecnie może się bardziej skupić na swej karierze. – Jestem teraz o wiele spokojniejszy. Skupiam się na walce. Tak samo było z dwoma innymi walkami po coming oucie. Byłem spokojny, wygrałem bez trudu. Powiedziałem to, co od tak dawna chciałem powiedzieć. Jestem mężczyzną. Jestem gejem. I jestem bokserem. To daje mi spokój.
Cruz był bardziej zdenerwowany, gdy trzy miesiące wcześniej oświadczył się na Facebooku swemu partnerowi José Manuelowi. „Chciałbym zapytać, czy za mnie wyjdziesz. To ważny krok, o którym długo myślałem, o którym obydwaj myśleliśmy”. José, starszy od Cruza inżynier, wkrótce przyjął oświadczyny. „Kocham cię i podziwiam”. Cruz wygląda niemal jak ogłuszony, gdy wspomina te niecodzienne oświadczyny. – Wróciłem do domu po długim biegu i po prostu to zrobiłem. To było bardzo spontaniczne. Życie jest dla mnie teraz o wiele łatwiejsze. Mam chłopaka. Mam tyle wsparcia. Jestem o wiele bardziej pewny siebie. Pobierzemy się może za rok czy dwa, ale walka z Salidem o tytuł mistrza świata to teraz najważniejsza sprawa.
Małżeństwo dwóch mężczyzn jest w Portoryko zabronione, podobnie jak w wielu amerykańskich stanach, więc ich walka jeszcze się nie skończyła. Cruz wspomina homofobiczne zabójstwo bliskiego przyjaciela transwestyty w San Juan. – To się stało dwa lata temu. Myślę o tych wszystkich ludziach, którzy zostali zabici z nienawiści. Moje zwycięstwo w tej walce będzie najsilniejszym głosem w całej tej sprawie.
Wychodzimy z sali gimnastycznej i idziemy na lunch do domu brata trenera de Leóna po przeciwnej stronie ulicy. Nad parującą miską zupy Cruz bawi się z małą bratanicą de Leóna. Delikatnie podrzuca ją do góry, a dziewczynka piszczy z zachwytu. – Bardzo chciałbym mieć dzieci – mówi. On i José będą musieli pobrać się w Nowym Jorku i spróbują zaadoptować dzieci z Portoryko, gdzie pary gejowskie nie mogą zostać rodzicami.
Ostatniego dnia w Buffalo Cruz prosi, żebyśmy poszli do kościoła, gdzie 11-letni syn de Leóna, Angel, jest ministrantem. – Chyba lepiej, żebym poszedł tam niż do baru gejowskiego – mówi, gdy wchodzimy do środka. Trudno mi uporządkować sobie w głowie wszystko to, czemu będzie musiał stawić czoło Cruz w walce z Salidem. Zwłaszcza, kiedy jego głowa pochyla się w cichej modlitwie. W kościele rozbrzmiewa pieśń, Cruz śpiewa cichym głosem „Panie, wracam do domu”. Kiedy wierni biorą się za ręce, on mocno trzyma moją dłoń, a kapłan odmawia modlitwę za tych, których czeka niebezpieczeństwo lub ciemność. Po słowach „przekażcie sobie znak pokoju” Cruz ściska mi dłoń i puszcza do mnie oko.
Miesiąc późnej w Las Vegas napięcie jest wyczuwalne. Na ostatniej konferencji prasowej wieloletni promotor Bob Arum przedstawia Cruza jako kolejnego pioniera boksu, który będzie nosił różowe rękawice i tęczowe spodenki.
Z dala od zgiełku Cruza przenika cicha siła. Wie, że cokolwiek się zdarzy, to on przejdzie do historii. – Świat zna prawdę o mnie. Teraz pozna mnie jako boksera. Jestem gotowy. To jest mój czas.
© Guardian News & Media