Tajemniczy proszek krążył we wczesnym średniowieczu po całej Europie. Drobno zmielone egipskie mumie, przekazywane z rąk do rak jako spiritus vitalis muminalis, robiły zawrotną karierę medyczną w charakterze eliksiru życia. Szczególnie poszukiwany był proszek z wcześnie zmarłych, zdrowych osób. Wokół specyfiku powstał bardzo prężny rynek międzynarodowy. Popyt na mumie był tak duży, że z Egiptu do Europy wysyłano załadowane do pełna statki. Nawet gdy suszono zmarłych w trybie przyspieszonym, nie nadążano z zaspokojeniem popytu.
Trzeba było poszukać miejscowego odpowiednika. Natychmiast wzrok padł na przestępców. Doczesne szczątki skazanych na śmierć cieszyły się niezwykłym zainteresowaniem, a co najważniejsze – tego towaru nie brakowało. Wyroki śmierci wydawano wówczas łatwo i szybko. Mimo to nie wszystkie sposoby uśmiercania były wydajne. Utopieni (kobiety i złodzieje), pogrzebani żywcem (dzieciobójcy, cudzołożnicy i sodomici), spaleni na stosie (czarownice), ugotowani we wrzątku lub oleju (fałszerze i heretycy) lub zamurowani (członkowie wyższych warstw społecznych) nie zapewniali dość surowca dla branży farmaceutycznej. Potrzebna była krwawa egzekucja z prawdziwego zdarzenia.
Taka jak uśmiercenie 19-letniego Hansa Waldesperga w roku 1630. Waldesperg, wiedziony młodzieńczą butą, bezczelnie wypowiadał się przeciwko władzy. Sam się zresztą do tego przyznał, choć dopiero po „bolesnym przesłuchaniu”, z torturami włącznie. Wyrok dostał raczej łagodny: obcięcie głowy i prawej ręki. Już następnego ranka przetransportowano go na miejsce straceń przy moście w Emmen w szwajcarskim kantonie Lucerna. W powietrzu unosił się smród rozkładających się ciał, których od tygodni nie zdejmowano z szubienic w ramach przestrogi i nauki dla ludu. Zebrał się kilkusetosobowy tłum – egzekucja była wydarzeniem, którego nikt nie chciał przepuścić.
Ręka skazańca została czysto odcięta od reszty ciała już za pierwszym uderzeniem topora. Pomruk niezadowolenia przebiegł po widowni chwilę później, gdy kat nie wcelował w szyję i topór trafił w ramię. Już jednak za drugim razem udało się odciąć głowę, trysnęła krew, lud był zadowolony.
Krewkę sobie wytoczę
Straconych zwykle grzebano pod szubienicą. – Co za strata! – ubolewali medycy, rozpoczynając lukratywny recykling. Po ścięciu głowy łapano do naczyń lejącą się krew i sprzedawano jako lekarstwo. Picie jeszcze ciepłej ludzkiej krwi ma bardzo długą tradycję. W starożytnym Rzymie krew zabitego gladiatora uważano za sprawdzony środek przeciw padaczce. Około roku 1720 aptekarz z Zwickau Johann Georg Schmidt badał, czy znana substancja lecznicza sanguis hominis (ludzka krew) faktycznie musi pochodzić z ciał zabitych przestępców. Doszedł do wniosku, że krew od żyjącego dawcy nie ma takiego samego działania, ponieważ strach przed śmiercią zmienia jej właściwości.
Jeszcze w XIX w. podczas egzekucji dochodziło do makabrycznych scen. Ludzie, którzy pili świeżą krew skazańca, biegali wokół z ociekającymi twarzami, przypominając wampiry. W 1859 r. w Getyndze tłum rzucił się na ciało znachorki tuż po kaźni. Krwi parających się medycyną kobiet bardzo często przypisywano niezwykłe właściwości. Gdy w roku 1864 stracono dwóch morderców, pomocnicy kata zanurzali w krwi zabitych niezliczone białe chusteczki i sprzedawali je widowni po dwa talary za sztukę.
Zastosowanie znajdowały wszystkie części ciała. Kości straceńców mielono na proszek, dodawano olejki i sprzedawano jako maść na artretyzm. Szczególne znaczenie przypisywano dłoni umarlaka. Leczono nią złowrogie wrzody, brodawki i znamiona, mając nadzieję, że znikną w ziemi jak nieboszczyk. Ręka trupa sprawdzona była także w leczeniu bolących zębów i gardeł. Gdy miało się w sakiewce palec straconego grzesznika, pieniądze nigdy z niej nie uciekały. Rzemień z corium humanum, czyli wygarbowanej skóry ludzkiej, potrzebny był przy trudnych porodach i źle gojących się ranach. Owinięty wokół brzucha, pomagał na bóle stawów.
Bardzo szczegółowe wskazówki dotyczące zastosowania i przyrządzenia takich specyfików pozwalają wnioskować, że w grę wchodziły autorytety medyczne i ich nauki. „Kompletna i niezbędna apteka, czyli doskonale opisany medyczno-chemiczny bardzo cenny skarb lekarza” – to, co pod tym tytułem w roku pańskim 1641 przelał na papier oprawionej w skórę księgi lekarz i aptekarz Johann Schröder, nie było opowieścią grozy, lecz poważanym i często czytanym traktatem medyczno-farmaceutycznym. Z powodzeniem sprzedawałby się również jako książka kucharska dla kanibali. „Wziąć sztukę ludzkiego mięsa (najlepiej wprost ze straconego na szubienicy lub kole), pokroić ją na drobne kawałeczki i zmieszać z mirrą. Następnie uwędzić w dymie z gałęzi i jagód jałowca”. Siły życiowe skazańca miały bardzo skutecznie zapobiegać atakom ciężkiej epilepsji.
Makabryczne medykamenty były w XVI- i XVII-wiecznej Europie równie popularne, jak zioła i korzenie. Można je było kupić w każdej szanującej się aptece. Handel częściami ciała przybrał takie rozmiary, że zwłoki po egzekucji często zamiast do ziemi trafiały prosto na zaplecze ówczesnego farmaceuty.
Świeża czaszka w cenie
W Moguncji nadworny lekarz wyraził zainteresowanie głową straconej dzieciobójczyni, którą chciał wykorzystać do przyrządzenia magicznej maści dla Ich Królewskich Mości. Świeża czaszka uchodziła za świetną inwestycję, ponieważ można było wykorzystać z niej prawie wszystko. Wymieszany z miodem, następnie wysuszony i sproszkowany mózg stosowano do leczenia oczu. Angielski król Karol II wydał sześć tysięcy funtów na upłynnienie ludzkiego mózgu i zrobienie z niego destylatu („królewskich kropli”), przyjmowanego codziennie. Czaszki przerabiano na puchary, mające zwiększać siłę wypijanego lekarstwa, co apetycznie opisywał Schröder: „Puchar z czaszki, z której wyjęto cały mózg i go upłynniono, jest wspaniałym medykamentem w nagłych przypadkach”.
Nawet mech, który wyrósł na próchniejącej miesiące lub lata czaszce straceńca, miał zastosowanie. Barwione na czerwono buteleczki napełnione mchem z czaszki, popiołem z ropuchy i innymi magicznymi ingrediencjami należało nosić na szyi jako amulet chroniący przed krwotokami z nosa.
Naczynia z ludzkim tłuszczem były na wyposażeniu każdej apteki
W gablocie w muzeum aptekarstwa na zamku w Heidelbergu eksponowana jest skrzyneczka, w której leżą szklane ampułki ze złoto-czerwonym płynem. Medykament ten, przyrządzony zaledwie sto lat temu w Lipsku, podpisano humanol steril. To nic innego jak ludzki tłuszcz. Lekarze zalecali pacjentom, by wsmarowywali go w kolana jako lek na bole stawów. Przepisywano go również w celu dezynfekcji ran. Ampułki znajdują się w doborowym towarzystwie kolegów ze średniowiecza. Wówczas jednak maść z tłuszczu grzesznika naukowo zwano pinguedo homini.
Mimo różnicy nazw zastosowanie było to samo. „Rozpuszczony ludzki tłuszcz jest dobry na niesprawność stawów. Trzeba nim posmarować, a zdrowie szybko się poprawi” – poucza podręcznik medyczny Johanna Joachima Bechera „Parnassus medicinalis illustratus” z roku 1662. A w księdze lekarskiej „Compendium aromatariorum” doktora Saladinusa z 1488 r. czytamy: „Ludzki tłuszcz należy przechowywać w liściach wawrzynu lub orzecha, w zimnych, szklanych pojemnikach”.
© Süddeutsche Zeitung