Artykuły

Dwa czarne światy

Nowy aparheid

Numer 14/ 2014
Desinger Sibu Sithole przy pracy. Sesja zdjęciowa w dzielnicy Kliptown. Desinger Sibu Sithole przy pracy. Sesja zdjęciowa w dzielnicy Kliptown. Per-Anders Pettersson/Laif / CZARNY KOT
Dawne Soweto było miastem slumsów, symbolem biedy i apartheidu. Dziś to metropolia, w której powstaje muzyka i moda dla młodego pokolenia.
Dom Mandeli to główna atrakcja turystyczna miasta. Dalej biali wolą sie już nie zapuszczać.Getty Images Dom Mandeli to główna atrakcja turystyczna miasta. Dalej biali wolą sie już nie zapuszczać.
Najpiękniejszy widok na Soweto Theatre roztacza się z dawnego murzyńskiego getta.AFP/EAST NEWS Najpiękniejszy widok na Soweto Theatre roztacza się z dawnego murzyńskiego getta.

Podjeżdża kolejny autokar pełen turystów – Brytyjczycy, Amerykanie, Niemcy. Wszyscy chcą zobaczyć dom Nelsona Mandeli mieszczący się przy 8115 Vilakazi Street, Orlando West, Soweto. – Jeszcze do niedawna biali nie zapuszczali się tu. Teraz przyjeżdżają chmarami i gapią się na nas jak na dziwne zwierzęta – komentuje Sibu Sithole. Także tego ranka ściąga na siebie spojrzenia turystów: nosi różową koszulkę, bojówki z blaszanymi wstawkami i kawałkami lamparciej skóry. Na szyi dyndają mu amulety i nożyczki do paznokci, a fryzurą przypomina Barta Simpsona. 30-letni Sithole jest projektantem mody. Kilka lat temu znalazł się nawet na okładce jednego z magazynów.

Getta biedne i bogate

– Większość ludzi nadal uważa nasze miasto za getto, ale tamte czasy już dawno minęły – mówi. Wskazuje na Soweto Theatre, widoczny z oddali awangardowy budynek z ogromnych kolorowych sześcianów, znajdujący się w dzielnicy Jabulani. Za nim jest nowoczesne centrum handlowe, nowa klinika i apartamentowce w pastelowych barwach. – Tak wygląda nowe Soweto – powiada. Stare Soweto było synonimem biedy, przemocy i beznadziei w czasach apartheidu – ogromnymi slumsami w południowo-zachodniej części Johannesburga, stąd nazwa SOuth WEstern TOwnships. Mieszkali tam czarnoskórzy robotnicy.

Dwadzieścia lat po upadku reżimu białej mniejszości Soweto jest nie do poznania: dawne slumsy zmieniły się w dwumilionową metropolię. Jej dzielnice połączone są czteropasmowymi autostradami z osobnymi pasami ruchu dla szybkich autobusów. Między nimi leżą nowe dzielnice mieszkaniowe z bankami, supermarketami i salonami samochodowymi. Wszędzie trwają prace budowlane, wiele domków jest odnowionych, a trawniki w ogródkach są przystrzyżone. W ostatnich dziesięciu latach wartość domów i mieszkań wzrosła o 400 procent. Otwarto sklepy i małe firmy, zaczęła się tworzyć klasa średnia.

W okresie poprzedzającym wybory do parlamentu, które odbyły się kilka tygodni temu, rząd często chwalił się Soweto, które jest jego sztandarowym projektem: spójrzcie, tu przezwyciężamy biedę i zacofanie, tu powstaje nowa Republika Południowej Afryki. Państwo wpompowało w infrastrukturę wiele miliardów randów; sieć energetyczna, wodociągi, wywóz śmieci oraz usługi komunalne funkcjonują tu lepiej niż w innych częściach kraju. – Czarnoskórzy, którzy się dorobili, wracają tutaj – mówi Sithole. Młodzi artyści, muzycy i projektanci z Soweto są dziś dumni i pewni siebie. Ich pochodzenie nie jest już stygmatem, lecz znakiem firmowym. Stworzyli „styl Soweto”, który kształtuje kulturę młodzieżową w całym kraju. Kwaito, odmiana hip-hopu z Soweto, podbiła całą Afrykę.

Ale jest też nowa czarna burżuazja, która z dnia na dzień wzbogaciła się dzięki dobrze opłacanym stanowiskom w aparacie państwowym i wielomiliardowym udziałom w dużych przedsiębiorstwach. Większość uprzywilejowanych nie wyjechała z Soweto, lecz odizolowała się – mieszkają np. w Orlando West, które nazywane jest tutaj „Beverly Hills”. Ich wille mogłyby z powodzeniem stać na przedmieściach Johannesburga zamieszkanych przez zamożnych białych.

Nowobogaccy jeżdżą SUV-ami z przyciemnionymi szybami i chodzą na imprezy do drogich klubów nocnych.

Tylko konsumujemy

Wzrosła też siła nabywcza mniej zamożnych mieszkańców – dzięki świadczeniom socjalnym wypłacanym przez państwo – i wynosi pięć miliardów randów (1,5 mln złotych – przyp. FORUM) rocznie. W butikach i restauracjach centrum handlowego Maponya Mall widuje się niemal wyłącznie ciemnoskórych klientów. Tego dnia widać tylko jednego białego mężczyznę, który handluje używanymi samochodami. Za jego stoiskiem wznosi się statua z brązu, która przypomina o pierwszej ofierze powstania uczniów w 1976 r. To właśnie dzięki tej rebelii, skierowanej przeciwko systemowi wychowawczemu apartheidu, cały świat usłyszał o Soweto. Ludzie przechodzą obok, nie zwracając na nią uwagi. – To już historia – mówi Sithole, którego nie interesują dzieje walki wyzwoleńczej. Jego zdaniem polityka jest nudna; nigdy nie głosował w wyborach.

Podobnie myśli wiele osób należących do pokolenia Born Free, które dorastało w wolności i dla którego wolność jest rzeczą oczywistą. Żyją jak hedoniści i w swym hedonizmie są trochę dziecinni. Nastolatki zbierają się nocą, aby drzeć swoje markowe ubrania, rozbijać smartfony, palić banknoty lub niszczyć niezdrową żywność. Działają według dewizy: ile kosztuje świat? Stać nas na wszystko! Ruch ten nazywa się Izikhothane, co w języku zulu oznacza „lizać jak wąż”. Inni wydają wszystkie pieniądze na ubrania, np. Italians, grupa dandysów, która nosi wyłącznie najlepsze włoskie marki, najchętniej Versace. Molefe Mohale przestał się tym irytować. Martwi go coś innego. – To wszystko to dobrobyt na kredyt, ludzie są zadłużeni po uszy – mówi.

40-letni Mohale pracuje jako realizator wizji dla jednego z kanałów sportowych i zarabia stosunkowo dobrze. Wraz z partnerką i czwórką dzieci mieszka w przestronnym ceglanym domu. Wszyscy mają ubezpieczenie zdrowotne, dzieci chodzą do dobrych szkół, w bramie wjazdowej stoi samochód średniej klasy. Ogląda Soweto TV i czyta „Sowetan”, jeden z najpopularniejszych dzienników w kraju. Rodzina gotuje według przepisów Jamiego Olivera. Mimo to Mohale zastanawia się, czy jego egzystencja jest stabilna. – Szybko można pójść na dno. Około 40 proc. ludzi nie ma pracy – mówi. Przedstawianie Soweto przez rząd jako modelu udanego rozwoju uważa za propagandę.

– Nic nie wytwarzamy, tylko konsumujemy. To główny problem Afryki, widoczny i u nas. Jest na to wiele przykładów. Jednym z nich jest chleb – tłumaczy Mohale. Dwa miliony bochenków chleba, które codziennie zjadają mieszkańcy Soweto, dostarczają zamiejscowe sieci handlowe, ponieważ w mieście nie ma ani jednej piekarni. Brak przedsiębiorczej inicjatywy, ludzie nie mają potrzebnej wiedzy. Na pięć małych firm po pięciu latach zostają tylko dwie. – Nie dajmy się zwieść boomowi – przestrzega Mohale. Jednak jemu się udało, powodzi mu się lepiej niż pokoleniu jego rodziców.

Serce bije w Kliptown

Lucia Maswanganwi może tylko pomarzyć o takim standardzie życia. Wprawdzie ma pracę w sklepie z napojami, ale nadal mieszka na jednym z dzikich osiedli, które wciąż tu istnieją. Jej chata o numerze 1432 stoi na skraju bagnistego zapadliska w dzielnicy Kliptown. Deszcz zamienił glinianą drogę przed jej domostwem w błotnistą ścieżkę. Przez przerdzewiały blaszany dach przecieka woda. Wnętrze oświetla żarówka, glinianą podłogę prowizorycznie przykryto płytkami wykładzinowymi. Maswanganwi pokazuje swoje skarby: lodówkę, telewizor, dwie płyty kuchenne. Wodę przynosi w plastikowych kanistrach z publicznego kranu, z którego wspólnie korzystają setki mieszkańców slumsu. Także toalety musi dzielić z wieloma sąsiadami. Ponieważ nie ma kanalizacji, małe dzieci bawią się w śmierdzącej kloace i często chorują.

– To miejsce jest straszne – narzeka 29-letnia Lucia. – Od 20 lat mamy nadzieję na lepsze życie, które obiecał nam rząd. W zeszłym roku zaledwie 50 starszych mieszkańców mojego slumsu przeprowadziło się do porządnych mieszkań. Czasami mam wrażenie, jakby od upadku apartheidu czas stanął w miejscu. Dlatego w wyborach nie głosowałam już na prezydenta Jacoba Zumę i jego Afrykański Kongres Narodowy.

Zmrok opada na blaszane chaty Kliptown, na wzgórzu naprzeciwko w zachodzącym słońcu lśni nowy budynek Soweto Theatre. Blask i nędza. Piękna strona miasta zaczyna się po drugiej stronie linii kolejowej oddzielającej slums, w którym mieszka Maswanganwi, od placu Wolności. Rosną tam piękne akacje, jest czterogwiazdkowy hotel Soweto, nowoczesna sala kongresowa, w której odbywają się również show typu „Idol”.

Kliptown to serce Soweto i miejsce narodzin południowoafrykańskiej demokracji. Tu w czerwcu 1955 r. uchwalono Kartę Wolności; 2884 delegatów ze wszystkich regionów i grup społecznych kraju domagało się w niej wolności i równouprawnienia dla wszystkich obywateli RPA. Było to prawie 60 lat temu, a już 20 lat minęło od upadku apartheidu. Dziś to miasto stanowi mikrokosmos nowej republiki: zamożne i biedne, kroczące w przyszłość i zaplątane w przeszłość.

Stare umiera

Tu pole golfowe, prywatna klinika, klub fitnessu i wille tych, którzy poprawili swój status społeczny; tam dom dla sierot chorych na AIDS, jadłodajnia, rozklekotane wózki zbieraczy śmieci. Dzieci bogatych chodzą do prywatnych szkół, biorą lekcje gry na pianinie, uczęszczają na kursy baletu. Dzieci biednych żebrzą na ulicach i chodzą spać głodne. – Jestem gdzieś pomiędzy. Ciągle żyjemy w dwóch światach i mnóstwo rzeczy jest nie tak, jak być powinno – mówi Sithole. Wylicza problemy Soweto: bezrobocie, kiepskie szkoły i szpitale, wysoka przestępczość.

Jako kawaler mieszka w przestronnej przybudówce obok domu swojej matki, która jest pielęgniarką w prywatnej klinice i dobrze zarabia. – Dla kogoś takiego jak ja życie zdecydowanie się poprawiło – twierdzi Sithole. Miał 10 lat, gdy zniesiono apartheid. Wie, że wówczas nie miałby szans jako niezależny artysta. – Prawdopodobnie nic by ze mnie nie było. Albo byłbym niewolnikiem białych jak nasi ojcowie i dziadkowie.

Zmienił ubranie: teraz ma na sobie brytyjski melonik, ogromne okulary przeciwsłoneczne i czarną koszulkę koszykarską. Na lewej dłoni nosi przesadnie duży pierścień, który zrobił z widelca. Za chwilę ma spotkanie z kolegami ze Smarteez, tak nazywa się grupa, którą założył wspólnie z trzema innymi projektantami. Chcą parodiować kult konsumpcji. Ich moda to połączenie używanych ubrań z Zachodu i tradycyjnych elementów południowoafrykańskiego stylu. – Wyraża uczucia sceptycznie nastawionej młodzieży. Stare umiera, a my wymyślamy nowe – tłumaczy Sithole. Dlatego nazwali się Smarteez – aluzja do Smarties, czekoladowych cukierków: z wierzchu kolorowych, w środku czarnych.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

04.07.2014 Numer 14/ 2014
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną