Artykuły

Nikt nie mówił, każdy wiedział

Byłem strażnikiem w Auschwitz

Numer 19/ 2014
W obozie służyło łącznie osiem tysięcy esesmanów. Po wojnie osądzono ponad 700. W obozie służyło łącznie osiem tysięcy esesmanów. Po wojnie osądzono ponad 700. Scot Barbour / Getty Images
W Niemczech ruszyło dochodzenie przeciwko 30 esesmanom z Auschwitz. To ostatnia szansa osądzenia strażników, których nikt nie niepokoił przez pół wieku.

Najmłodszy z oskarżonych ma 88 lat. Tylko jeden z grupy, 91-letni Jakob W., zgodził się na rozmowę, ale anonimowo, bez nazwiska i bez zdjęcia. Miał 19 lat i studiował architekturę w Belgradzie, gdy otrzymał list, który sprawił, że 70 lat później oskarżono go o pomocnictwo w dokonywaniu mordów. Było lato 1942 r., z koperty wypadło powołanie do wojska. Jakob W. wywodził się z rodziny naddunajskich Szwabów, czyli niemieckiej mniejszości na Bałkanach. Kilka miesięcy później stał na wieży strażniczej, setki kilometrów od swej jugosłowiańskiej ojczyzny. Został członkiem załogi SS w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, a tym samym przyszło mu uczestniczyć w najohydniejszej zbrodni III Rzeszy.

Dzień w dzień przyglądał się z góry, jak pracowała fabryka śmierci – i tak przez dwa i pół roku.

Rok 2014: biało otynkowany domek jednorodzinny w dużym mieście na południu Niemiec, w ogródku różane krzewy. Jakob W., architekt na emeryturze, mieszka tu od 30 lat. Żona podaje kawę, tosty i galaretkę z winogron. Siedzi obok, robi na drutach, czasem coś poprawia, uzupełnia słowa męża. Kiedyś, w latach 70., stanął już przed niemieckim sądem. Wówczas jednak twierdził, że pełnił tylko straż na wieży i nie wie, co działo się wewnątrz obozu. Twierdził też, że nie widział, jak się odbywała selekcja więźniów na rampie. Teraz jednak postanowił opowiedzieć swoją wersję historii. Stawia tylko jeden warunek: anonimowość.

Kiedy usłyszał pan pierwszy raz o komorach gazowych?
Jakob W.: Widać było, że przyjeżdża tyle pociągów, pełnych ludzi. Nie trzeba było nic mówić, każdy sam rozumiał, co się tu dzieje.

Wszedł pan kiedyś do komory gazowej?
Tylko raz. Pilnowałem ludzi dokonujących pomiarów. To był rok 1943 albo 1944.

Jak wielka była ta komora?
Jak cały mój dom, a on ma 90 mkw. Ale jak przyjechał pociąg wiozący 200 czy 300 więźniów, to nie mieścili się wszyscy, część musiała czekać na zewnątrz.

A pan mógł to widzieć z góry?
Musieli czekać godzinę przed wejściem do komory, zanim ich tam wprowadzono. Słyszeli krzyki, ale wtedy esesmani… To znaczy… Tak się to odbywało.

Co pan zapamiętał z komory?
To był taki betonowy bunkier. Wychodziły z niego na zewnątrz rury, nie pamiętam już, cztery albo sześć. To tam wrzucano pojemnik.

Widział pan, jak esesmani wrzucali do środka pojemnik z cyklonem B?
Tak, oczywiście. Stojąc na wieży, widziało się, jak podjeżdżają. Zawsze był to samochód z dwoma funkcjonariuszami w środku. Podjeżdżali bezpośrednio na miejsce, chwilę byli czymś zajęci i wtedy już było wiadomo, że to komando śmierci.

Na wieży stał pan sam?
W dzień tak, przez 12 godzin, ale w nocy byliśmy we dwóch i zmienialiśmy się co trzy godziny. Można było się trochę przespać. W Auschwitz jest ta słynna brama, którą wjeżdżały pociągi. Nad nią znajdowała się nasza wartownia.

Jak pan wspomina służbę na wieży?
Dwanaście godzin – to się dłuży. Gdy jest gorąco, trzeba stać przez cały dzień w upale, jak jest mróz, drepcze się w miejscu. Stoi człowiek sześć metrów nad ziemią i nie może zejść nawet na chwilę, choćby za potrzebą.

O czym pan tam myślał?
Rano wszyscy więźniowie wyruszali do pracy, w różne miejsca, do budowy dróg. Wieczorem wracali. Przez ten czas nie było widać w obozie ani żywej duszy. Wtedy można było czytać. Ja przynosiłem sobie Biblię albo gazety.

Na wieży czytał pan Biblię?
Jestem ewangelikiem. I uważam to za zrządzenie Boże, że byłem tylko strażnikiem, a nie trafiłem do plutonu egzekucyjnego.

Czy w Auschwitz zastrzelił pan jakiegoś człowieka?
Nie.

A widział pan więźniów, którzy próbowali ucieczki?
Nie, ale to się zdarzało. To byli desperaci. Rzucali się na druty i ginęli, zastrzeleni.

Ale pan tego nie widział?
Ja nikogo nie zastrzeliłem.

Miał pan kontakt z więźniami?
Tak, głównie z Niemcami.

Rozmawiał pan z nimi?
Oni rozmawiali z nami tylko wtedy, kiedy któryś z nas się do nich odezwał. Generalnie nie lubiliśmy ich, bo przez nich musieliśmy tkwić w tym obozie. Wielu z nas mówiło: „Ci parszywi Żydzi, ci śmierdzący Żydzi, to przez nich tkwimy tutaj!”.

To o czym rozmawialiście?
Raz nadzorowaliśmy kobiece komando, było tam kilka całkiem młodych dziewcząt. Spytałem jedną: „Dlaczego tu jesteś?”. A ona odpowiedziała: „Bo jestem Żydówką”. No to co można było odpowiedzieć?

Obserwował pan, jak palono zwłoki?
Kominy krematorium nie były wysokie. Cuchnęło okropnie, jeśli wiatr wiał w naszą stronę. A od 1944 r. krematoria już się nie wyrabiały. Zaraz obok był dół, szeroki na trzy albo cztery metry. I tam płonął ogień, całymi dniami i nocami. Pracowało tam zawsze dwóch ludzi, mieli takie pętle do wyciągania zwłok z komory gazowej. Potem zdejmowali pętlę i wrzucali ich w płomienie. Jak człowiek pełnił wartę w pobliżu, to nie mógł tego nie zobaczyć.

A pan stał na wieżyczce w pobliżu komory gazowej?
Zaraz za komorami było ogrodzenie, a za nim wieżyczki. Stamtąd było widać olbrzymi ogień.

Płonące ciała?
Ten ogień nigdy nie gasł, ani w dzień, ani w nocy. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Poskarżyć się też nie było komu...

Jak pan trafił do Auschwitz?
Z mojej okolicy, ze wsi Beška, powołania dostało jeszcze może dwudziestu, w tym mój kuzyn i kolega ze szkoły. Powiadomiono nas, że 19 września 1942 r. o dziewiątej rano mamy się stawić na dworcu w sąsiednim mieście Indjija. Byli tam już ludzie z Waffen-SS, którzy objęli komendę. Zajęliśmy miejsca w pociągu osobowym do Wiednia, nie wolno było po drodze wysiadać. W Wiedniu esesmani podzielili nas i pokierowali dalej. Wywoływali nazwiska, według alfabetu, i wywołani wsiadali do wagonów. Jak wagon był pełny, przychodziła kolej na następne litery. Ja trafiłem do ostatniego wagonu, gdzie znaleźli się ci z nazwiskami od S do Z. I ten wagon pojechał akurat do Auschwitz. To był przypadek.

Kiedy dotarliśmy na dworzec w Auschwitz, musieliśmy zaraz pomaszerować jeszcze dwa kilometry do obozu Birkenau. Tam ostrzygli nam włosy, zaszczepili i wytatuowali. Mnie wytatuowali literę A – to moja grupa krwi. Potem przez cały kwartał przechodziliśmy szkolenie, także na strzelnicy. Padnij, powstań – wszystko, co trzeba.

Skąd pochodzili inni?
W naszej grupie byli głównie zagraniczni Niemcy. Z Rumunii, Czechosłowacji, Jugosławii. Jak przypadła nam służba w dzień, to po szóstej wieczór mieliśmy wolne. Szliśmy wtedy do kantyny, potem mogliśmy wystąpić o przepustkę i iść na dworzec w Auschwitz. Tam zawsze przyjeżdżały dziewczęta z Katowic, najbliższego dużego miasta.

Wieczorem wychodziliście z obozu?
No tak, jasne. Wszędzie tam były lokale, ludzie grali w skata, pili piwo.

I o czym się rozmawiało?
Jeśli o władzach, to bez entuzjazmu. Zdawaliśmy sobie sprawę, niemal każdy to czuł, że to się nie może dobrze skończyć, jeśli przysyła się tu pociągi pełne ludzi po to, aby ich wykończyć. Ale cóż, jak się jest żołnierzem, rozkaz to rozkaz. Raz odwiedził mnie brat. Służył już od 1941 r. w Wehrmachcie. Ja nie dostałem wtedy urlopu, a on napisał mi, że otrzymał pięciodniowy urlop i przyjedzie mnie odwiedzić.

Kiedy to było?
Latem 1943 r. Przyjechał na dworzec w Auschwitz, tam był dom noclegowy dla odwiedzających. Stamtąd zadzwonił do mnie. Poszedłem po niego i razem połaziliśmy po całym terenie obozu. Miał na sobie mundur Wehrmachtu, nie rzucał się nikomu w oczy w Birkenau.

Co powiedział, zobaczywszy ten obóz?
A co miał mówić? Wszystko już wiedział. Polowa naszej wsi służyła w SS, każdy w domu przecież coś opowiadał.

Pokazywał pan bratu krematoria, komory gazowe?
Widział to, jasne. A wieczorem wróciliśmy na dworzec i do knajpy.

A jak to wyglądało, gdy przyjeżdżał pociąg pełen więźniów?
Na gwizdek ustawialiśmy się wzdłuż peronu, 20 metrów od wagonów. Potem je otwierano, a my pilnowaliśmy, żeby nikt nie uciekł.

Próbowali?
Byli zbyt zastraszeni. Przed wyjazdem mówiono im, że jadą do obozu pracy. Że nikomu nic nie grozi, chyba żeby próbował ucieczki. W komorach gazowych też widzieli natryski i myśleli, że idą pod prysznic. Swoje ubrania musieli przedtem zdjąć i starannie złożyć.

Czuje się pan winien?
Nie, nie mam takiego poczucia. Oddawałem nawet Żydom resztki swego chleba, które kazano nam wyrzucać do śmieci. Żadnemu Żydowi nie zrobiłem krzywdy.

Żadnego poczucia winy?
Nie. Ja z nimi życzliwie rozmawiałem, żadnego nie uderzyłem, nie kopnąłem, nie zabiłem. Nie czuję się przestępcą tylko z tego powodu, że musiałem ich pilnować. Niemcy napadły na Jugosławię, to była zbrodnia i bezprawie. Potem naziści powołali mnie do wojska i zawieźli do Auschwitz. Jak miałem się wydostać? Gdybym zdezerterował, zastrzeliliby mnie.

A co się działo z panem po wojnie?
Jako esesman trafiłem do amerykańskiego obozu dla jeńców wojennych. Pod koniec 1946 r. znalazłem się w Dachau, było tam może z sześć tysięcy jeńców. Mieszkaliśmy w trzypiętrowych barakach, nosiliśmy swoje stare mundury. Pewnego dnia rano podano nam wiadomość: dziś przyjeżdżają Żydzi z Auschwitz jako świadkowie.

Mieli was zidentyfikować?
Było ich ze dwudziestu. To było Sonderkommando, specjalna grupa. Prowadzili swoich rodaków do komór gazowych, a stamtąd wywozili na wózkach do krematorium. Sami młodzi ludzie.

Jak wyglądało to spotkanie?
Mieli prawo opluć nas i wydać wyrok. Ale tylko przeszli koło nas, przyjrzeli się i powiedzieli: „Wy biedne łajzy, gdzie są wasi oficerowie i podoficerowie?”.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

12.09.2014 Numer 19/ 2014
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną