Artykuły

W szyickim Watykanie

Nadżaf: miasto święte, że aż strach

Numer 26.2014
Cmentarz, jeden z największych na świecie, znajduje się w samym środku miasta. Cmentarz, jeden z największych na świecie, znajduje się w samym środku miasta. Demotix / Corbis
Choć to stolica ortodoksji, mułłowie z Nadżafu uśmiechają się dobrotliwie i popierają rozdział religii od państwa.
Pielgrzymów brak. Sytuacja w regionie odstrasza przyjezdnych.Wojciech Wójcik/BEW Pielgrzymów brak. Sytuacja w regionie odstrasza przyjezdnych.
Sanktuarium Alego, zięcia Mahometa, pierwszego imama szyitów.Anadolu/Getty Images Sanktuarium Alego, zięcia Mahometa, pierwszego imama szyitów.
Na wezwanie ajatollaha Sistaniego trzy miliony szyitów stanęło do walki z dżihadystami.Reuters/Forum Na wezwanie ajatollaha Sistaniego trzy miliony szyitów stanęło do walki z dżihadystami.
Baszir an-Nadżafi, jeden z pięciu wielkich ajatollahów Iraku.AFP/EAST NEWS Baszir an-Nadżafi, jeden z pięciu wielkich ajatollahów Iraku.
Autor tekstu, Navid Kermani, jest niemieckim orientalistą pochodzenia irańskiego.DDP/Forum Autor tekstu, Navid Kermani, jest niemieckim orientalistą pochodzenia irańskiego.

Nadżaf ma chyba najbardziej centralnie usytuowany cmentarz ze wszystkich miast świata. Wystarczy opuścić zadaszony bazar, który przebiega przez środek miasta, by stanąć na grobach. Zmarli leżą tak blisko siebie, że praktycznie nie ma gdzie postawić stopy. Kraina z brązowego, ziemistego kamienia jest tak rozległa, że po cmentarzu jeździ się samochodem. Nadżaf wywrócił do góry nogami podstawową zasadę światowej urbanistyki, zgodnie z którą w środku miasta jest przestrzeń dla żywych, a zmarli spoczywają na uboczu.

Tu wszystkie drogi wiodą do sanktuarium imama Alego – zięcia Mahometa – i do milionów ludzi pogrzebanych obok niego. Aż do XVIII w. mieszkańcy robili znakomite interesy, sprzedając obcym miejsca na cmentarzu. Samo miasto jest wręcz manifestacyjnie pozbawione ozdób i smutne, jakby żaden doczesny blask nie śmiał konkurować ze złotą kopułą meczetu Alego, która przy dobrej pogodzie połyskuje na odległość 75 km.

Religia skargi i pokuty

Aby zrozumieć światopogląd szyitów, trzeba doświadczyć tej wszechobecności śmierci, chodząc po cmentarzu lub przemierzając go w aucie. „Stronnictwo” Alego – to bowiem dosłownie znaczy „szyizm” – jest religią skargi i pokuty, która aż do XX w. skupiała się na życiu wewnętrznym wyznawcy i odwracała od świata zewnętrznego. Wszyscy imamowie i zarazem bezpośredni potomkowie Mahometa – z wyjątkiem dwunastego i ostatniego, tzw. ukrytego – mieli zostać zamordowani: okrutnie, podstępnie i haniebnie. I to nie przez niewiernych, ale przez współbraci w wierze. W dziejach społeczności szyickiej ta zdrada rodziny i proroka Mahometa powtarza się już od 1400 lat: panowanie sunnitów, pod którym cierpieli przez stulecia; śmierć stu tysięcy szyitów – w tym dziewięciu tysięcy duchownych – których po 1991 r. kazał zabić Saddam Husajn; zwycięski marsz wahabitów w świecie islamu; a teraz terror Państwa Islamskiego.

– Niepokoi się pan o sanktuarium? – pytam dozorcę meczetu, wdając się z nim w pogawędkę po piątkowej modlitwie. To starszy, dokładnie ogolony mężczyzna w pogniecionym garniturze.

– Nie. Państwo Islamskie nigdy nie wtargnie tak daleko na terytorium szyitów – odpowiada zdecydowanie.

Jego zdaniem po upadku Saddama życie tutaj ogólnie się poprawiło, ludzie czują się swobodnie.

Za dyktatora nie było takich modlitw jak ta dzisiejsza, z udziałem tysięcy wiernych. Wówczas w każdy piątek aresztowano szyitów. A jeśli nawet zebrało się na piątkowe modły tysiąc osób, to połowa z nich była szpiclami Saddama.

– Czyli interwencja Amerykanów była pozytywna?

– Tak! – zapewnia bez wahania dozorca.

Problemem Nadżafu jest ostatnio brak pielgrzymów. W meczecie, na ulicach, a co za tym idzie w hotelach, restauracjach i sklepach z pamiątkami, jest wyraźnie mniej ludzi niż przed inwazją Państwa Islamskiego, bo Iran ze względów bezpieczeństwa zamknął szlaki pielgrzymkowe. Chodząc po zaułkach starówki, którą z obawy przed zamachami przekształcono w deptak z licznymi punktami kontrolnymi, często odnoszę wrażenie, jakbym był w szyickim Watykanie.

Al-Kaida z Zachodu

Spotyka się tu prawie wyłącznie duchownych i uczniów licznych szkół teologicznych. Choć ubrani są tak samo jak ich współwyznawcy w Iranie – noszą takie same sięgające kostek szaty, na ramionach mają szerokie szale, a ich głowy spowijają białe lub czarne turbany – to robią zupełnie odmienne wrażenie. Są nie tylko pewni siebie, ale także spokojni i przyjaźni, raczej kroczą niż idą, wdają się w pogawędki ze sklepikarzami, nie pozwalają się całować po rękach, głaszczą dzieci po głowie.

Tymczasem w irańskim mieście mułłom z trudem udaje się zatrzymać na ulicy taksówkę, taką wzbudzają nieufność. Jednak tutaj, w tym starym i na nowo rozkwitłym centrum szyickiej duchowości, cieszą się najwyraźniej zaufaniem. Co więcej, tutejsi mułłowie się śmieją! Tego się nie uświadczy w Iranie. Noszą odzież dobrej jakości i eleganckie pierścienie. Brody – przynajmniej u tych młodszych – są starannie przystrzyżone, a sędziwi duchowni wspierają się na ładnie rzeźbionych laskach.

Wieczorem, pierwszego dnia pobytu, odwiedzam szejka Naziha Muhdżiddina, który jest doradcą Hawzy – czteroosobowej najwyższej rady duchowieństwa w Nadżafie. Na jej czele stoi Ali as-Sistani, który jednak praktycznie nie wypowiada się publicznie i nie przyjmuje dziennikarzy. Muhdżiddin stał się więc nieoficjalnym rzecznikiem Hawzy, udziela wywiadów i jeździ na zagraniczne konferencje. Ten brodaty mężczyzna w turbanie przyjmuje mnie w pokoju z meblami do siedzenia. Taki wystrój mieszkania jest absolutnie nietypowy w domu islamskiego duchownego. Nawiązując rozmowę, mówię, że coraz więcej ludzi na Zachodzie boi się islamu.

– Zachodni obraz islamu jest dziełem jego wrogów – odparowuje szejk. – To oczywiste, że w tej sytuacji wizerunek jest niekorzystny. W każdej nacji są przestępcy i ekstremiści. Nasz problem polega na tym, że zagranica intensywnie ich wspiera. Już Al-Kaida była przecież w rzeczywistości tworem Zachodu.

Czy to nie nazbyt proste wytłumaczenie? Wszak Zachód zwalcza zarówno Al-Kaidę, jak i Państwo Islamskie.

– Zachód najpierw hoduje terrorystów, a potem ich zwalcza. Tak samo było z talibami.

Pytam zatem, czy naprawdę uważa, że terroryści nie mają nic wspólnego z islamem.

– Terroryści istnieli od samego początku islamu. Proszę tylko pomyśleć o mordercach imama Alego oraz jego syna, imama Husajna. To także byli terroryści. Zgoda, od początku islamu istnieją w nim nurty radykalne. Ale obecne poczynania Państwa Islamskiego, ścinanie głów, gwałty, to całe barbarzyństwo jest bezprzykładne i pozostaje w sprzeczności z wszelkimi wartościami islamu. Nawet z tym, czego nauczają najbardziej radykalne szkoły. Nie ma to nic wspólnego z islamem. Absolutnie nic!

– Powiedział pan, że wizerunek islamu tworzą na Zachodzie wrogowie tej religii. Ale czy nie jest tak, że obraz Zachodu, jaki buduje sobie świat arabski, jest jeszcze bardziej jednostronny?

– My także zbyt często akceptujemy niesprawdzone informacje, jeśli pasują do naszego obrazu. Z drugiej strony, jeśli chodzi o terrorystów, to zbieranina przestępców i nieuków z całego świata. Takie są fakty

– Co sądzi pan o amerykańskich nalotach na Państwo Islamskie? – pytam.

– Wszyscy rozwodzą się teraz o kurdyjskich peszmergach i amerykańskich atakach lotniczych, ale gdyby wielki ajatollah Sistani nie wezwał do walki z dżihadystami, Bagdad zostałby zajęty. W ciągu dwóch dni zgłosiło się trzy miliony ochotników. Pytam pana: które państwo jest w stanie zmobilizować trzy miliony ochotników w dwa dni? Było to możliwe tylko dzięki apelowi wielkiego ajatollaha. Nikogo się nie boimy, przetrwaliśmy władzę Saddama Husajna, tortury, mordy i rzezie. Jesteśmy do głębi przekonani, że miłość zwycięży – zapewnia szejk Nazih.

Oaza uchodźców

Nie przebywam dostatecznie długo w Nadżafie, by jego wypowiedzi zestawić z praktyką. Wiem, że w Iranie tylko opozycyjni ajatollahowie wypowiadają się – z motywów religijnych – za dystansem wobec władzy państwowej. Wiem też, że laiccy intelektualiści – zwłaszcza w Bagdadzie, a tym bardziej na emigracji – zarzucają duchowieństwu, iż optuje za rozdziałem sfery publicznej i religii tylko dlatego, że tworzy własne państwo w państwie.

Można też zadać sobie pytanie, czy zyski z pielgrzymek, a także chums – swego rodzaju podatek kościelny, który szyici płacą oprócz obligatoryjnej dla wszystkich muzułmanów daniny na rzecz ubogich – rzeczywiście trafiają do potrzebujących? Na ulicach miasta i w okolicznych wioskach, gdzie panuje jeszcze wielka bieda, nie widać charytatywnej działalności duchownych. A ogromny, pięciopiętrowy kompleks o długości 400 i szerokości 150 metrów, który obecnie powstaje obok sanktuarium Alego, nie jest przejawem skromności. Pomieści 200 tys. modlących się muzułmanów, a poza tym restauracje, hotele, supernowoczesny ciąg biurowy i bibliotekę z trzema milionami książek. Wokół „szyickiej Mekki” powstaje ogromna infrastruktura.

Jednak tutejszy kler troszczy się o uchodźców. W Nadżafie jest 80 tys. uciekinierów. To dużo jak na miasto liczące 600 tys. mieszkańców. Wdaję się w pogawędkę z dwiema Turkmenkami, które zrazu szukały schronienia na północy, ale potem przyjechały autobusem do Nadżafu, gdzie jest lepsze zaopatrzenie. Spotykam też pojedyncze chrześcijańskie rodziny, które los rzucił na południe. W punktach, gdzie wydaje się żywność, pieniądze i artykuły gospodarstwa domowego, klerycy sprawdzają, czy każdy uchodźca został odpowiednio zaopatrzony, i natychmiast interweniują, gdy dochodzi do sprzeczki z urzędnikami. Pieniądze na pomoc pochodzą od szyickiego kleru, więc seminarzyści – mimo młodego wieku – wzbudzają widoczny posłuch.

Kandydat do Nobla

Nadżaf – taktownie, ale zdecydowanie – reprezentuje odmienne oblicze szyizmu, inne od tego, jakie panuje w Teheranie od rewolucji islamskiej. Nie tylko na Zachodzie, ale także w Iranie, a tym bardziej w tamtejszych mediach, często pomija się fakt, że Chomeini, gdy jeszcze przebywał na emigracji w Nadżafie, uznawany był przez sędziwych wielkich ajatollahów za niebezpiecznego nowinkarza, a nawet za heretyka, który upolitycznia islam. Dzięki interwencji Stanów Zjednoczonych w Iraku szyicka ortodoksja odzyskała teren, który nie podlega rygoryzmowi islamskiej republiki. Gdy nie mówię, że jestem zachodnim reporterem, tutejsi klerycy otwarcie nisko oceniają irański, państwowy islam. Oczywiście nikt nie wystąpi publicznie przeciw Iranowi, zbyt duże są bowiem wpływy Teheranu i zbyt silne jest dążenie kleru, by na zewnątrz prezentować zwarte szyki.

Podobnie jak większość duchownych szyickich wielki ajatollah Baszir an-Nadżafi przyjmuje indywidualnych gości dopiero wieczorem. Dzień uczonego wypełniony jest modlitwami, nauczaniem, audiencjami publicznymi i lekturą. Nie jest to związane tylko z ascezą, która zdaje się wręcz wypisana na obliczu pochodzącego z Indii wielkiego ajatollaha. Czterej członkowie Hawzy prawie nie wychodzą poza silnie chronione domostwa z obawy przed zamachami. Liczba strażników, broni, punktów kontrolnych i opancerzonych samochodów terenowych kontrastuje ze starym, wręcz ubogim budynkiem, w którym mieszka Nadżafi. Na gołych ścianach wewnętrznych łuszczy się farba, na podłodze leży brązowy dywan, nie ma mebli, żadnego śladu dekoracji, usiąść można jedynie na płaskiej poduszce.

72-letni Nadżafi jest tym członkiem Hawzy, który najbardziej udziela się publicznie. Rozmawia ze mną i jednocześnie mówi do mikrofonu. Dzięki głośnikowi jego słowa rozbrzmiewają w całym domu. Włączona jest też kamera wideo. Pytam, jak ocenia „władzę uczonych w piśmie”, którą Chomeini uczynił w Iranie doktryną państwową.

– Różne okoliczności mogą prowadzić do odmiennych odpowiedzi.

– To znaczy, że Hawza jest przeciwko mariażowi państwa i religii? – dopytuję i zauważam, że duchowni z Nadżafu są powszechnie znani jako zwolennicy rozdziału polityki i religii.

Jednak w rozmowie z zachodnim dziennikarzem wielki ajatollah nie chce nawet słyszeć o jakichkolwiek rozbieżnościach z irańską teokracją.

– Czyż Prorok nie założył państwa? – pyta.

Zanim trzeciego dnia wyruszę do Bagdadu, chcę przynajmniej podjąć próbę spotkania z wielkim ajatollahem Sistanim, który wprawdzie nie udziela wywiadów, ale każdego ranka spotyka się ze swoimi zwolennikami. Podczas sporów politycznych po amerykańskiej interwencji w 2003 r. Sistani, który za Saddama przez wiele lat przebywał w areszcie domowym, cały czas mitygował zwaśnione strony. Dlatego „The New York Times” zgłosił go do Pokojowej Nagrody Nobla. W kwestiach moralno-obyczajowych natomiast ten Irańczyk z pochodzenia uchodzi za skrajnego konserwatystę. Wydał np. fatwę, która wzywała do karania śmiercią homoseksualistów, aczkolwiek odwołał ją w 2006 r.

O 8.30 rano na starówce, w uliczce prowadzącej do domu Sistaniego, przed barierką stoi już długa kolejka wiernych. Wyłącznie mężczyźni, po większości z nich widać ubóstwo. W ciągu następnych dwóch godzin poznaję kolejno całą hierarchię osób odpowiadających za dopuszczenie przed oblicze ajatollaha, włącznie z jego synem Mohamedem Rezą. Z zadawanych mi pytań wnioskuję, że sprawdzili moje nazwisko w internecie. Intryguje ich jednak, co ktoś taki jak ja robi właśnie teraz w Iraku.

– Przyjechałem odwiedzić sanktuarium imama – odpowiadam raz po raz, bo jest to w Nadżafie argument oczywisty.

Zdaję sobie sprawę, że nie mam szansy na spotkanie, gdybym podał, że jestem reporterem. Zarazem szybko się orientuję, że przynajmniej wyższy rangą personel jest zbyt uprzejmy, by odesłać z kwitkiem wiernego, który przybył z tak daleka. Zapewne pomaga mi też fakt, że jako Irańczyk posługuję się ojczystym językiem ajatollaha. W każdym razie usłyszałem, że mogę wrócić po zakończeniu publicznych spotkań i jego świątobliwość mnie przyjmie.

Gdy w końcu zbliżam się do domu ajatollaha, muszę zostawić torbę, dowód, telefon komórkowy i oczywiście aparat fotograficzny. Od wielu lat nie ma aktualnego zdjęcia Sistaniego i w rezultacie sporo Irakijczyków – choć oczywiście nie jego zwolennicy – sądzi, że 84-letni przywódca duchowy jest ciężko chory lub przygnieciony starością, że nie podejmuje już samodzielnych decyzji, lecz sterują nim synowie i doradcy.

Kiedy niespełna godzinę później opuszczam dom Sistaniego, targają mną rozterki. Jeśli upublicznię to, co usłyszałem, nadużyję zaufania, którym obdarzył mnie zwłaszcza syn ajatollaha. Z drugiej strony – choć moja wizyta była krótka i zaimprowizowana – czuję obowiązek, by dać świadectwo o najważniejszym szyickim przywódcy duchowym i zapewne najbardziej wpływowym człowieku w Iraku.

Bliski nam Kościół

Nie wchodząc w szczegóły rozmów, jakie odbyłem najpierw z synem Sistaniego, a potem z ajatollahem, mogę powiedzieć, że mimo zaawansowanego wieku przywódca duchowy wygląda zdrowo, jest w pełni sprawny umysłowo, niezwykle inteligentny i doskonale wie, co robi. Obserwował mnie wzrokiem poważnym i surowym, który nie był jednak nieprzyjazny, lecz wyrażał duże zainteresowanie. Mówił powoli, spokojnie i wyraźnie, bez ozdobników retorycznych. Był bezpretensjonalny, a jednocześnie miał świadomość swej roli, na której pełnienie nie zostało mu już wiele lat. O sytuacji w Iranie wypowiadał się bez iluzji i jakichkolwiek upiększeń.

Zapytałem go o wypędzenia chrześcijan z Iraku. Jego zdaniem to katastrofa na skalę historyczną. Podkreślił, że pod względem teologicznym nurt szyicki jest szczególnie bliski chrześcijaństwu. Zapewne miał na myśli obrazy, procesje, kult maryjny, modlitwy, wstawiennictwo i koncepcję zbawienia w Kościele katolickim. Te idee zna bowiem również szyicki islam.

Spytałem, dlaczego nie wyraża publicznie solidarności z chrześcijanami. Odparł, że Hawza ogłosiła gotowość do udzielania pomocy chrześcijanom tak samo, jak innym prześladowanym mniejszościom. A poza tym na pierwszej linii walki z Państwem Islamskim znajdują się przecież muzułmanie, czyli Kurdowie i szyici. Wyraziłem opinię, że wśród chrześcijan panuje wrażenie, iż większość muzułmanów milcząco akceptuje, a nawet cieszy się z ich wypędzenia. Sistani odparł, że Hawza i on sam osobiście utrzymuje stały kontakt z przedstawicielami różnych religii, którzy go często odwiedzają. Kościół wie, że Hawza jest jego sojusznikiem w Iraku. Upierałem się, że przedstawiciele Kościoła może to wiedzą, ale głos Sistaniego nie dociera na Zachód. Wielki ajatollah zapytał, co proponuję.

– Dlaczego nie skieruje pan posłania do chrześcijan na całym świecie?

Sistani milczał przez dwie, trzy sekundy, nie odwracając ode mnie wzroku.

– Nie wierzę w skuteczność publicznych oświadczeń – odparł w końcu. – Każdego dnia ktoś coś oznajmia: ONZ, papież czy Organizacja Współpracy Islamskiej. To tylko słowa. Jestem przekonany, że liczą się czyny. I jeśli nasze działania są dobre, jeśli pomogą ludziom, to wieść o tym sama się rozprzestrzeni.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

19.12.2014 Numer 26.2014
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną