Hillary może wygrać i zostać pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych. Jest najbardziej znana spośród zgłoszonych już kandydatów i była najdłużej na politycznej scenie. Najpierw jako pierwsza dama u boku Billa Clintona, później jako senator, a potem sekretarz stanu w ekipie Obamy.
Ale może też przegrać. Na pewno jest najbardziej doświadczona z kandydatów – ale czy to dobrze? W końcu raz już przegrała w rywalizacji z Barackiem Obamą, zupełnym nowicjuszem na politycznej scenie. To on w 2008 roku został kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta. Wystarczył jego talent oratorski, urok osobisty i przede wszystkim zapowiedź zmian. Hillary Clinton, jak każdy polityk, zbierała w swej karierze i „plusy dodatnie” i „plusy ujemne”. A Obama tych ujemnych zgromadzić wtedy jeszcze nie zdążył.
Jakie to plusy ujemne? Zacząć można od imienia Hillary, które raczej rzadko spotyka się w Stanach. Pytana przez jakiegoś dziennikarza, skąd wzięło się nietypowe imię, wyjaśniła kiedyś, że matka wybrała je, bo była pod wrażeniem sukcesu sir Edmunda Hillary’ego, który jako pierwszy zdobył Mount Everest. Taki barwny szczegół – to dla dziennikarza gratka. Tyle tylko, że ktoś dociekliwy zaczął liczyć – przecież Hillary stanął na najwyższym szczycie świata w roku 1953, a Hillary Clinton urodziła się już w roku 1947 – całe sześć lat wcześniej. Wrogowie przypominają to potknięcie, kiedy tylko pojawia się wątpliwość, czy Hillary zawsze mówi prawdę i tylko prawdę.
Szkoda czasu na placuszki
Hillary kojarzona jest jednoznacznie z postępową, liberalną elitą ze Wschodniego Wybrzeża. To duży atut na Wschodnim Wybrzeżu, ale już niekoniecznie na amerykańskiej prowincji – na Środkowym Zachodzie, czy w konserwatywnych stanach południowych.
Tam ludzie nie cierpią zamożnych i aroganckich elit, więc znielubili Hillary niemal od pierwszych dni, gdy wraz z Billem Clintonem wprowadziła się do Białego Domu. Z zaskoczeniem i zgorszeniem przyjęli wtedy do wiadomości, że nowa First Lady nie zamierza się ograniczyć do prezentowania eleganckich strojów i miłego uśmiechu w roli gospodyni Białego Domu, ale że ma własne koncepcje polityczne. Bo Hillary niemal na wejściu oświadczyła, że „szkoda jej czasu na pieczenie placuszków“ i chce się zająć czymś poważnym – na przykład reformą opieki zdrowotnej. Od tej pory przylgnął do niej obraz kobiety nadmiernie ambitnej, zimnej karierowiczki, a program powszechnej opieki zdrowotnej, który próbowała przeforsować, był atakowany z wyjątkową zajadłością.
Potem, gdy prezydentura Clintona stanęła pod znakiem zapytania za sprawą stażystki Moniki Lewinsky i cała Ameryka zastanawiała się, czy prezydent zasłużył na eksmisję z Białego Domu, Hillary wzorowo odegrała rolę kobiety boleśnie zranionej, ale jednak lojalnie stojącej u boku męża. Część Amerykanów, a zwłaszcza Amerykanek, w obliczu wspólnoty losów zdradzonych kobiet nawet zaczęła utożsamiać się z pierwszą damą i jej współczuć. Dla innych jednak Hillary pozostała osobą zimną i wyrachowaną, która podtrzymuje fikcję kochającego się małżeństwa jedynie dla osobistych ambicji. Ona dobrze wie, że rozwiedziona pierwsza dama raczej nie ma szans na samodzielną polityczną karierę – argumentowali. Natomiast kobieta zraniona, która jednak z godnością potrafiła wybaczyć – jak najbardziej.
Hillary jest świadoma tego, że wielu Amerykanów wciąż uważa ją za postać makiaweliczną i nadmiernie ambitną, toteż próbuje walczyć z tym wizerunkiem. W swej książce „Decyzje” pisała niedawno: „Kiedy jako młoda prawniczka postanowiłam zostawić drogę kariery w Waszyngtonie i zamiast tego wyprowadzić się do Arkansas, by poślubić Billa i założyć rodzinę, przyjaciółki i przyjaciele pytali mnie: Czy ty straciłaś rozum? Podobne pytania słyszałam nieraz potem, gdy jako pierwsza dama zabiegałam o reformę opieki zdrowotnej, kiedy sama kandydowałam na prezydenta i w końcu przyjęłam ofertę Baracka Obamy, by reprezentować nasz kraj jako sekretarz stanu. Kiedy podejmuję decyzję, kieruję się zarówno sercem, jak i rozumem. Poszłam za głosem serca, przenosząc się do Arkansas; moje serce przepełniała miłość, gdy urodziła się nasza córka Chelsea, i było pełne bólu, gdy moi rodzice zmarli. Zarówno serce, jak i rozum kazały mi ubiegać się o stanowiska publiczne. Ktoś, kto stara się o to, by Ameryka była nadal bezpieczna, silna i zamożna, będzie musiał podejmować niekończący się szereg trudnych decyzji”.
Niezniszczalna jak Rasputin
Lewica krytykuje Hillary (niegdyś, na studiach przeciwniczkę wojny wietnamskiej) za poparcie dla prowadzonych przez USA wojen. Faktem jest jednak, że jako pierwsza kobieta kandydująca w Stanach do urzędu prezydenta Hillary znalazła się w wyjątkowo trudnej roli.
Jeśli będzie zbyt agresywna, znów zarzucą jej zimną bezwzględność. Jeśli spróbuje być ciepła i współczująca – uznają, że jest zdecydowanie zbyt miękka do roli naczelnego dowódcy sił zbrojnych.
Nikt nie neguje doświadczenia Hillary, jej zasług dla sprawy równouprawnienia i walki z przemocą wobec kobiet, wreszcie jej wytrwałości i odporności psychicznej. Ta nieustępliwość budzi niechętny podziw także u jej wrogów. Porównano ją nawet do Rasputina, złowrogiego rosyjskiego mnicha, który rozgościł się na dworze ostatniego z carów. Grupa spiskowców zaplanowała zamach, ale Rasputin był wręcz niezniszczalny: podano mu truciznę, próbowano utopić, potem zastrzelić – a on wciąż żył…
Na razie nie brak sceptyków, którzy zauważają, że zrezygnowała po pierwszej kadencji Obamy ze stanowiska sekretarza stanu z powodu kłopotów ze zdrowiem. Jak to się stało, że teraz nagle te kłopoty znikły? A przecież wracając do Białego Domu w razie wygranej, miałaby już 69 lat… Zanim Hillary ogłosiła, że chce kandydować, często pytano, czy nie zamierza raczej odpocząć i nacieszyć się rolą babci.
Kontrkandydaci – nawet razem wzięci – nie mają takiego politycznego doświadczenia, jak Hillary Clinton. Ale faktem jest też, że w Ameryce wyborcy po ośmiu latach rządów jednej partii zwykle zakładają, że dojście opozycji do władzy przyniesie zmianę na lepsze. I wtedy atutem może okazać się właśnie brak doświadczenia. Hillary wie to najlepiej, bo w kampanii wyborczej 2008 roku niespodzianie prześcignął ją prawie nieznany młody senator z Illinois, dzięki swej elokwencji i prostemu hasłu „Yes, we can”.
Gdy jednak Obama wtedy obiecywał zmianę, budziło to nadzieje – zwłaszcza młodych Amerykanów. Tłumy wolontariuszy z zapałem ruszyły do pomocy w jego kampanii wyborczej. Ale Obama nie zakończył wojen, nie zamknął Guantánamo, mimo pewnych sukcesów w walce z bezrobociem nie zapewnił przeciętnym obywatelom prosperity i poczucia bezpieczeństwa. Kiedy więc teraz Hillary mówi, że Amerykanie zasługują na prawdziwą zmianę, nie słychać już wybuchów entuzjazmu. Słupki poparcia dla polityki prezydenta spadają coraz bardziej. A jeśli Hillary wygra, przyjdzie jej przecież bronić polityki Obamy…
na podst. Der Spiegel, Cicero