Jiacheng uwielbiał wieczorami bawić się ze swoim ojcem. Choć był jeszcze malutki (dopiero co skończył roczek), to miał niespożyte siły i nigdy nie chciało mu się spać. Nie było sposobu, aby położyć go do łóżka.
– Tego dnia uspokoił się dopiero około północy – wspomina Wu Xinghu. – Ułożyłem go przy ścianie, żeby nie spadł z łóżka. Potem położyliśmy się obok niego z żoną i synek, jak zawsze usnął wtulony w moje ramiona. Był 10 grudnia 2008 roku. Tej daty Wu Xinghu nigdy nie zapomni.
Przebudziwszy się dwie godziny później, zaczął po omacku szukać malca najpierw pod kołdrą, a potem na podłodze. Drzwi do pokoju były otwarte na oścież, a po Jiachengu nie pozostał nawet ślad. Jego ojciec wybiegł bez ubrania, tak jak stał, w ciemną, mroźną noc. Na podwórzu stanął jak wryty przed otwartą bramą. – W głowie mi huczało. Zupełnie nic nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że mój syn zniknął.
Wu Xinghu chciał założyć płaszcz i biec przed siebie, gotów ścigać każdy cień. Nie znalazł jednak żadnego okrycia. – Porywacze zabrali wszystkie nasze ciuchy, żebyśmy nie mogli ich długo ścigać. – Zacząłem rozpaczliwie wrzeszczeć. Moja żona odchodziła od zmysłów.
Przybiegli zaalarmowani sąsiedzi. Mężczyźni przez całą noc przetrząsali okolicę. W ich małej wiosce w prowincji Shaanxi nie ma posterunku policji. Dopiero o dziewiątej rano rodzice mogli złożyć zawiadomienie o porwaniu na komendzie w najbliższym miasteczku. Kiedy jednak Wu Xinghu sam porozmawiał ze świadkami od razu zrozumiał, że porwanie było starannie przygotowane.
Poprzedniego dnia czarny samochód terenowy jechał za jego żoną, gdy zawoziła synka rowerem do ośrodka zdrowia. Potem ten sam pojazd stał długo zaparkowany w pobliżu ich domu. W środku siedziało trzech mężczyzn. W pewnym momencie kierowca wysiadł z samochodu, aby porozmawiać z synkiem sąsiadów. Wypytywał go, czy dziecko państwa Wu to chłopiec czy dziewczynka.
Kiedy w domu zgasły światła, porywacze przystąpili do działania. Ślady butów na tynku, pod wysoko umieszczonym oknem, wskazywały na to, że weszli do pokoju, wspiąwszy się po ścianie. Gdy było już po wszystkim, uciekli i wynieśli dziecko przez drzwi. Nikt się nie obudził, gdy przestępcy grasowali w mieszkaniu, co pozwala przypuszczać, że wcześniej wpuścili do pokoju gaz usypiający przez uchylone okno. – Jak inaczej wyjaśnić fakt, że nic nie poczuliśmy, gdy wyciągali chłopca z łóżka? Na pewno otumanili nas jakimś narkotykiem, aby ukraść nasze dziecko.
Nie można liczyć na policję
Kiedy nazajutrz, równo z otwarciem, państwo Wu zgłosili się na posterunek policji, gliniarze tylko wzruszyli ramionami. – A po diabła ktoś miałby zabierać wasze dziecko? Nie jesteście aż tacy piękni! Pewnie samo gdzieś poszło i zginęło. Trzeba go było lepiej pilnować.
Zdesperowany ojciec nalegał tak długo, aż policjanci powiadomili o sprawie swoich zwierzchników z komendy powiatowej. – Myślałem, że zostanie wszczęte śledztwo, ale nic z tego. Przyjechali jacyś funkcjonariusze, zadali parę pytań, zrobili kilka zdjęć i na tym koniec. Zrozumiałem, że nie można na nich liczyć.
Przez wiele miesięcy stróże prawa nie chcieli nawet przyjąć jego zgłoszenia. Odsyłano go od Annasza do Kajfasza – z posterunku na komendę i z powrotem. Wu dopiero dużo później zrozumiał, jakie były powody tego biurokratycznego ping-ponga. Wszczynając śledztwo, mundurowi musieliby oficjalnie odnotować poważne naruszenie porządku. W ten sposób naraziliby się swoim zwierzchnikom, którzy woleliby nie słyszeć o żadnych trudnych problemach na swoim terenie.
W tej sytuacji Wu sam na własną rękę podjął poszukiwania, jedynie przy wsparciu przyjaciół. Przemierzył cały region, poszukując świadków, którzy widzieli czarną terenówkę. Udało mu się nawet ustalić numer rejestracyjny. – Myślałem, że policja wykorzysta tę informację i sprawdzi nagrania z przydrożnych kamer, aby ustalić, dokąd pojechał ten samochód. Tymczasem oni mi powiedzieli: „Szkoda zachodu, to były na pewno lewe tablice…”.
Kiedy zrozpaczony ojciec zażądał sporządzenie portretu pamięciowego kierowcy terenówki, na podstawie relacji chłopca, który z nim rozmawiał, usłyszał w odpowiedzi, że jest to odpłatna i bardzo kosztowna usługa. Na szczęście jedna z jego znajomych, która fachowo posługuje się komputerem, potrafiła wykonać taki portret. Policja nadal nie była zainteresowana współpracą i odmówiła publikacji wizerunku przestępcy, aby „nie wywoływać niepotrzebnej sensacji”.
Wu dowiedział się też, że kilka dni wcześniej w sąsiednim powiecie porwano w podobnych okolicznościach dziewięciomiesięczne niemowlę. Na tamtejszym posterunku też nikt nie zamierzał kiwnąć palcem. Policjanci uzasadniali swoją bezczynność tym, że pojawia się „bardzo dużo fałszywych historii o rzekomych porwaniach”.
Wu zdołał w końcu dotrzeć do poszkodowanej rodziny, ale ta nie chciała złożyć wspólnej skargi. – Komendant wmówił im, że lepiej siedzieć cicho i nie nadawać sprawie rozgłosu, żeby nie spłoszyć handlarzy ludźmi: jeśli ci będą czuć się pewnie, to może uda się ich schwytać przy kolejnej próbie porwania.
Kilka tygodni później Wu dowiedział się, że podejrzaną czarną terenówkę widziano w prowincji Henan i że w tym czasie odnotowano tam całą serię zaginięć małych dzieci. Gdy pospieszył z tą informacją na posterunek, znów zbyto go byle czym. – Powiedziano mi: „Nikt się tym teraz nie zajmie, bo zbliża się Nowy Rok i wszyscy pobrali urlopy”. – Postanowiłem poczekać, aż funkcjonariusze wrócą do pracy. Gdy ponownie zgłosiłem się na posterunek, usłyszałem, że mogę dostać policjanta do pomocy, ale to będzie kosztować 30 tys. juanów plus koszty. Wszystko to bez rachunku i żadnej gwarancji, że cokolwiek zrobią. Poza tym, skąd miałem wytrzasnąć te 30 tysięcy? Przecież ja nie zarabiam tyle przez cały rok – mówi Wu.
Tak Wu Xinghu poznał prawdziwe oblicze systemu, w którym żył przez lata, niewiele o tym myśląc. Raptem się okazało, że propagandowe hasła o tym, że partia jest „na usługach ludu”, a władze zawzięcie „zwalczają przestępczość i chronią niewinne ofiary”, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Sprawa porwania pokazała bezmiar obojętności ze strony władz, inercję aparatu oraz brak empatii ze strony urzędników i funkcjonariuszy. Jak wszyscy wieśniacy, Xinghu wiedział dobrze, że możni panowie są egoistyczni i skorumpowani. Nie przypuszczał jednak, jak bardzo.
Nie poddać się rozpaczy
Aż do trzydziestki Wu uważał się za szczęściarza. Po szkole został operatorem koparki, co było niezłym osiągnięciem, jak na wieśniaka z biednego zakątka prowincji Shaanxi. Ożenił się dość późno, bo w wieku 28 lat, ale to dlatego, że wcześniej chciał zbudować własny dom. Gdy mały Jiacheng przyszedł na świat, Wu postawił sobie za cel, aby jego syn nie zaznał w życiu nędzy. Podczas gdy tak wiele dzieci na wsi dorasta samopas, bez opieki rodziców, którzy wyjechali z domu, aby harować gdzieś w odległych metropoliach, on zdołał znaleźć sobie zajęcie w rodzinnych stronach i codziennie wieczorem wracał po pracy do domu. Zarabiał wystarczająco dużo, aby jego żona mogła w pełni poświęcić się prowadzeniu domu i opiece nad dzieckiem. W przyszłości zamierzał posłać Jiachenga na studia, aby zapewnić mu świetlaną przyszłość.
Po tragedii, która ich dotknęła, matka chłopca nieomal odeszła od zmysłów. Bez przerwy tuliła i kołysała w ramionach toporną lalkę, którą zrobiła, wypychając szmatami ubranka chłopca i doczepiając piłkę zamiast główki. Wu nie poddawał się rozpaczy: poprzysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie chłopca. Wiedział już jednak, że być może przyjdzie mu poświęcić życie na te poszukiwania. Jego małżeństwo zawisło na włosku. Myśleli już nawet o rozwodzie, ale narodziny córeczki w 2010 roku pozwoliły wszystko na nowo poukładać. Odtąd żona zajmuje się małą, a Wu nadal poszukuje jej starszego braciszka. W tym celu rozklejał wszędzie, gdzie się dało, plakaty ze zdjęciem dziecka i portretem pamięciowym jednego z porywaczy. Badał też pilnie każdy, nawet najbardziej nieprawdopodobny trop. Czasem jakiś sprytny oszust mamił go złudnymi obietnicami i ściągał na drugi koniec kraju, by wyłudzić pieniądze i ulotnić się bez śladu. Innym razem odzywała się jakaś dobra dusza, która wypatrzyła u kogoś „podejrzane” dziecko i ponoć rozpoznała Jiachenga ze zdjęcia. W takich przypadkach Wu kilka razy odnajdował ukradzione dziecko – ale nigdy nie chodziło o jego synka.
Bo takich dzieci są w Chinach setki tysięcy. Szacuje się, że co roku w tym kraju uprowadzonych zostaje 70 tysięcy. Wu wszędzie spotyka pokrzywdzone rodziny. Wiele z nich utraciło już wszelką nadzieję na odnalezienie dzieci. Większość tych rodziców jest też zbyt przerażona, aby ośmielili się żądać od władz poszukiwań.
Wu spotykał także odważnych rodziców, których wspierał w bataliach o to, aby oficjalnie zarejestrowano ich skargi. Zbierali się pod prefekturami, rozwijając transparenty ze zdjęciami porwanych dzieci. Gdy przepędzały ich służby porządkowe, niczym niezrażeni rodzice urządzali kolejne protesty w innym miejscu. Skrzyknęli się i pojechali do stolicy prowincji Xian, gdzie na kolanach manifestowali przed biurem bezpieki. Zakłopotani urzędnicy obiecali popchnąć naprzód ich sprawy. Ale potrzebny był kolejny śmiały protest, urządzony w 2010 roku przed gmachem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, aby najwyższe władze odgórnie poleciły zarejestrować ich doniesienia o przestępstwie.
Nikt nie jest bezpieczny
Wu nadal prowadzi swoje śledztwo, dzięki informacjom zbieranym za pośrednictwem rozległej siatki sympatyków i informatorów, którą z czasem zbudował. Jest też przekonany, że trzeba walczyć z tą plagą, uczulając opinię publiczną. On i trzej inni najbardziej aktywni ojcowie wyruszają w długie trasy po kraju, prowadząc na zmianę mikrobus oklejony plakatami. Dzień w dzień pikietują na głównym placu w jakimś mieście. – Mówimy ludziom, że nikt nie jest bezpieczny i że każdy powinien bardzo uważać na swoje dzieci.
W trakcie objazdów po prowincjach, w których handlarze żywym towarem są najaktywniejsi (Henan, Shandong, Hebei), Wu odkrył, że proceder stał się prawdziwą gałęzią przestępczego biznesu.
Specjalizacja zadań jest daleko posunięta. Wśród porywaczy są „górnicy”, którzy „wydobywają surowiec”. Następnym ogniwem są „transportowcy”, którzy odwożą dzieci do „sortowni”, gdzie rozstrzygnie się ich los. Są też „protektorzy”, czyli lokalni policjanci i sędziowie mający za zadanie zapewniać ochronę i blokować śledztwa. Nie mówiąc już o „kontroli jakości” dokonywanej w szpitalach, gdzie każde dziecko przechodzi badania przed sfinalizowaniem transakcji.
Przechodzi ono z rąk do rąk tak wiele razy, że nie wystarczy schwytać porywacza, aby je odnaleźć. Trzeba pójść po nitce do kłębka, odnajdując kolejne ogniwa. Ten potajemny biznes przynosi bandytom setki milionów euro zysku. Chłopców, którzy cieszą się większym wzięciem, można odsprzedać za co najmniej 100 tys. juanów (11 tys. euro), a czasami nawet na za dwukrotność tej sumy, bogatym rodzinom z Południa, gdzie klanowa tradycja wymaga, aby w rodzinie był syn, który odziedziczy majątek i rodowe nazwisko. Te dzieci będą traktowane jak książęta i odziedziczą fortunę po swoich nowych rodzicach. Na dziewczynki jest mniejszy popyt w kręgu statecznych rodzin. Nierzadko starsze z nich kończą jako prostytutki.
Ten biznes miewa jeszcze bardziej odrażające oblicza: nieco starsi chłopcy, w wieku od sześciu do dwunastu lat, są porywani na potrzeby przestępców, którzy zmuszają ich do żebractwa i kradzieży, często wcześniej okaleczając. Albo też na zamówienie szefów fabryk, kopalni i innych pokątnie działających zakładów, którzy kierują ich do przymusowej pracy. Znane są też przypadki, gdy porwane dzieci wykorzystywano jako dawców organów do przeszczepu.
Wu Xinghu codziennie sobie powtarza, że jego uroczy Jiacheng na pewno trafił do jakiejś bogatej rodziny, gdzie jest wychowywany na przyszłego następcę. Ale zna aż nadto wiele ponurych historii o dzieciach, które rozchorowały się podczas transportu i których zleceniodawcy nie chcieli wykupić. W takich przypadkach handlarze żywym towarem porzucają niechciane dzieciaki gdzieś na skraju wiejskiej drogi. Jeśli mały będzie miał szczęście i przeżyje, to trafi do sierocińca, skąd jednak trudno go będzie wyrwać. Choć to szokujące, chińskie sierocińce nie muszą oddawać małych ofiar rodzicom.
– To podejrzane struktury, których głównym celem jest zarabianie pieniędzy. Ponieważ chodzi o porzucone dzieci, to oni uważają, że nic nikomu do tego, co z nimi robią. Ale my przecież nie porzuciliśmy naszych pociech – denerwuje się Wu Xinghu. – Kto wie, może mój synek też jest w ich rękach? Sierocińce nigdy nie odpowiadają na nasze pytania, nawet gdy mamy wiarygodne wskazówki. Za to z otwartymi ramionami przyjmują cudzoziemskie pary, które przekazują im znaczące „wsparcie” w zamian za prawo do adopcji…
Zdarza się jednak, że Wu spotyka na swej drodze pomocne osoby. Przed rokiem przypadkowo poznany drobny przedsiębiorca podarował mu trycykl, aby mógł jeszcze więcej jeździć po kraju – już nie tylko mikrobusem z przyjaciółmi, ale też samodzielnie.
– Odkąd jeżdżę tak po kraju w ślimaczym tempie, spotykam jeszcze więcej ludzi potrafiących okazywać serce. Choćby takich, jak właściciele zajazdów, gdzie Wu zatrzymuje się na posiłki. Nie chcą brać od niego pieniędzy za jedzenie. – Spotykam też uczciwych dziennikarzy gotowych pomagać. Niektórzy chętnie mi towarzyszą, gdy jadę, aby sprawdzić jakiś sygnał gdzieś w zapadłej dziurze w ich regionie. Wtedy od razu wszystko robi się prostsze: gliniarze stają się przyjaźni, skłonni do współpracy i zapraszają nas nawet na obiad!
Wu może też liczyć na wsparcie nieoficjalnych stowarzyszeń i portali internetowych, które zaczęły powstawać w ostatnich latach. On ze swej strony informuje je o przypadkach „podejrzanych” dzieci, które zdołał namierzyć. W siedmiu przypadkach był nawet w stanie dostarczyć dowody na to, że doszło do porwania. – Ale nie mogę powiedzieć, że uratowałem choć jedno z tych dzieci – dodaje posępnie. – Nawet gdy uda się udowodnić, że dziecko kupiono od handlarza, to nic się nie dzieje. Policja z reguły nie jest w stanie odnaleźć prawdziwych rodziców. Tak więc zabiera się małego do domu dziecka albo po prostu zostawia u ludzi, którzy go sobie kupili…
na podstawie L’Obs