Gromadka dzieci bawi się na ogromnym dywanie rozłożonym w salonie. Dziewczynka przebrana za królika kica wokół kanapy. W tym czasie jej braciszek próbuje urwać głowę lalce. Wszystkie ściany w pomieszczeniu są poplamione palcami i pomazane kredkami. Na suficie widać brudne ślady po piłce, którą ktoś odbijał w pomieszczeniu. Ten dom, przypominający bardziej świetlicę, jest schronieniem dla 34-letniej Kristiny i jej dziesięciorga dzieci w wieku od sześciu miesięcy do 15 lat. W wieku, gdy na Zachodzie wiele pań dopiero zaczyna myśleć o pierwszym dziecku, ta drobna kobieta zdążyła już wydać na świat niemal całą drużynę piłkarską. Ale w Górskim Karabachu płodzenie dzieci po prostu się opłaca.
Ta niewielka ormiańska enklawa na terytorium Azerbejdżanu jest jedną z „czarnych dziur” na mapie byłego Związku Radzieckiego. Gdy przed ćwierćwieczem rozpadało się komunistyczne imperium, miejscowa ludność opowiedziała się za niepodległością. Azerskie władze nie zamierzały uznać wyników referendum, więc Ormianie chwycili za broń. W 1994 r., po trzech latach walk, które przyniosły 30 tys. ofiar, podpisano zawieszenie broni. Od tamtej pory Górski Czarny Ogród (jak można przetłumaczyć nazwę enklawy) pozostaje de facto niezależną republiką, nieuznawaną jednak na arenie międzynarodowej.
Domek za szóstkę
W czasie konfliktu Górski Karabach opuściły setki tysięcy uchodźców. Większość nigdy nie wróciła na te ziemie o wciąż nieuregulowanym politycznym statusie i niepewnej przyszłości. Obecnie enklawa liczy zaledwie 145 tys. mieszkańców, a główną bolączką władz w Stepanakercie jest zaludnienie opustoszałych obszarów. Aby ściągnąć rodaków z Armenii i innych krajów, karabascy Ormianie oferują im miejsca pracy, domy i ulgi podatkowe. Całkiem na serio rozważano sprowadzenie kontyngentu więźniów z Armenii: w zamian za osiedlenie się na terytorium enklawy darowano by im część kary. Pojawiają się też inne niecodzienne inicjatywy: w 2008 r., przy wsparciu jednego z miejscowych oligarchów, zorganizowano gigantyczny ślub na 700 par. Państwo młodzi powiedzieli sobie „tak” na stołecznym stadionie zbudowanym specjalnie na tę okazję. Nowożeńcy dostali w prezencie ślubnym czek na tysiąc dolarów, a ci mieszkający na wsi – dodatkowo po krowie.
Na zachęcaniu do ożenku się nie kończy. Władze wdrożyły bardzo ambitną politykę prorodzinną, oferując nie tylko stałe zasiłki, ale również becikowe wypłacane za każdym razem, gdy rodzina się powiększa. Jednorazowe zapomogi z tytułu urodzenia dziecka wynoszą odpowiednio: 100 tysięcy dramów (750 złotych) za pierwsze, 200 tys. za drugie, 500 tys. za trzecie i 700 tys. za czwarte dziecko. To całkiem sporo, zważywszy, że przeciętna pensja wynosi w przeliczeniu poniżej 800 złotych. Dla najwytrwalszych przewidziano specjalną nagrodę: gdy jakaś para dochowa się szóstego potomka, władze dadzą jej dom.
W momencie uchwalenia tej ustawy Kristina miała już więcej niż sześcioro dzieci. Od razu zgłosiła się więc do urzędu, aby odebrać klucze do nowego domu. Ciasną klitkę w stolicy zamieniła na domek w mieście Berdzor na zachodzie kraju. Jej rodzina ma teraz do dyspozycji salon, trzy mniejsze pokoje i duży ogród. – Początkowo chciałam mieć tylko czwórkę dzieci, ale w pewnym momencie stały się one naszym jedynym źródłem utrzymania. Mąż mnie zachęcał, bym rodziła coraz więcej dzieci, bo to gwarantowało nam wyższe zasiłki – opowiada Kristina. Próbowała przekonywać męża, że pieniądze od państwa szybko się rozejdą, a potomstwu trudno będzie zapewnić przyszłość, ale nic do niego nie docierało.
Obecnie, jako rozwódka, została na lodzie i musi sama wychowywać dziesięcioro dzieci. Pieniądze z becikowego zostały szybko przejedzone, a zasiłek rodzinny jest zbyt skromny jak na ich potrzeby, więc Kristina w miarę możliwości dorabia, pracując w dzień jako sprzątaczka, a nocą pomagając w piekarni. Nie jest to jednak łatwe, gdy ma się cały dom na głowie. – Trudno wychowywać taką gromadę, gdy sama muszę się wszystkim zajmować – mówi, tuląc w ramionach najmłodszego oseska.
Państwo kusi
Milknie zamyślona, a potem z nieobecnym spojrzeniem zaczyna nucić ormiańską kołysankę. Po chwili starsze dzieci przyłączają się do niej i też zaczynają śpiewać tęskną melodię. Wśród nich prym wiedzie 14-letnia Susanna, która się zapisała na kółko teatralne i marzy o tym, aby zostać sławną aktorką. Na razie musi jednak wspierać matkę w codziennych obowiązkach. Pomaga myć, karmić, przebierać i przewijać młodsze rodzeństwo. Odprowadza też braci i siostry do szkoły. – Mam do niej pełne zaufanie. Kiedy jestem w pracy, to ona dba o wszystko – mówi Kristina. Czy Susanna chciałaby w przyszłości mieć równie dużą rodzinę? – Nie, bo nigdy nie ma ani chwili spokoju – odpowiada z uśmiechem nastolatka.
Marina Gasparian, ginekolożka ze szpitala w Szuszi, ma swoje zdanie na temat sytuacji kobiet żyjących w rodzinach wielodzietnych, takich jak Kristina. – W większości decydują się na to z własnego wyboru, ale państwowe programy są dla nich zachętą. Z politycznego punktu widzenia to dobre rozwiązanie, ale trudno jest wychowywać tak dużo dzieci. Większość mieszkańców Górskiego Karabachu myśli chyba podobnie. Od czasu wprowadzenia rządowego programu w 2001 r. liczba rodzin wielodzietnych wzrosła, ale nie lawinowo. W lipcu 2013 r. w Górskim Karabachu było 879 rodzin mających czworo dzieci i 421 jeszcze liczniejszych rodzin. – Uzyskaliśmy pewne rezultaty, ale jest jeszcze za wcześnie, żeby w pełni ocenić efekty tych rozwiązań – deklaruje ostrożnie minister polityki społecznej Samwel Awanesjan. On sam w wieku 43 lat ma tylko troje dzieci… – Ale jestem jeszcze młody i w sile wieku, wszystko przede mną – podkreśla.
Jedną z najwytrwalszych karabaskich matek jest Ałła. Ta 37-letnia mieszkanka Szuszi wydała na świat dziewięciu synów, zanim się doczekała upragnionej córki. – Osiągnęłam swój cel: urodziłam dziewczynkę. Teraz już koniec z rodzeniem dzieci! – mówi stanowczo. A gdyby najmłodsze maleństwo też było chłopcem? – Chyba i tak dałabym już sobie spokój…
Żadnej z tych kobiet nie jest łatwo: ani Silwie, która wychowuje samotnie siedmioro dzieci, ani Inie, która właśnie po raz szósty zaszła w ciążę, aby otrzymać od państwa upragniony dom i móc wreszcie się wyprowadzić z ciasnego dwupokojowego mieszkania. Jej 27-letnia siostra Arewik ma na razie czworo dzieci, ale pewnie znów zajdzie w ciążę, gdy jej pracujący w Rosji mąż przyjedzie do domu na urlop. W domu Diany, patriotycznie nastawionej nauczycielki, która urodziła ośmioro urwisów (w tym sześciu chłopców – „przyszłych żołnierzy”), panuje ciągły rozgardiasz, nad którym ona nie próbuje już nawet zapanować. Wielodzietni ojcowie są wycofani i dyskretni. Niektórzy są zbyt zajęci pracą, wypruwając sobie żyły, aby zapewnić swoim dużym rodzinom utrzymanie. Inni w ogóle znikają z pola widzenia. Po prostu pewnego dnia odchodzą, nie mogąc znieść myśli o powrocie do domu pełnego dzieciarni. – Ja też myślę o tym, żeby się ulotnić – przyznaje jeden z poznanych mężów.
Nie wszyscy jednak wymigują się od obowiązków. – Dzieci to skarb i w niczym mi nie przeszkadzają – zapewnia 35-letni Sejran, jeden z niewielu ojców naprawdę zaangażowanych w życie rodzinne. – Gdyby mój mąż cieszył się lepszym zdrowiem, to moglibyśmy mieć jeszcze więcej dzieci. Mógłby więcej pracować i więcej zarabiać – mówi 27-letnia Elwina, która po sześciu latach małżeństwa spodziewa się piątego potomka. Po operacji kręgosłupa Sejran powinien wziąć długi urlop, ale to niemożliwe: w domu jest za dużo gąb do wyżywienia. Zresztą ta para, mieszkająca w małym domku bez kuchni i łazienki, i tak nie byłaby w stanie związać końca z końcem, gdyby nie pomoc rodziców Sejrana mieszkających w sąsiedztwie.
Co robić oprócz dzieci?
Siedząc przed niewielkim telewizorem, dzieci w milczeniu wymiatają z talerzy ziemniaki z jajkiem sadzonym, papryką i ogórkiem – niewymyślną potrawę dostarczoną przez babcię. Najstarsza z nich, sześcioletnia Ninel, przebrała się do obiadu: nie chce poplamić swojego najlepszego ubrania, w którym chodzi do szkoły. Jej różowy plecak stoi na podłodze obok tornistra młodszej siostry, która wprawdzie jeszcze nie chodzi do szkoły, ale też dostała plecak, by uniknąć scen zazdrości. Za pieniądze z becikowego Sejran i Elwina kupili także lodówkę i materiały budowlane, żeby trochę przerobić mieszkanie. Pieniądze, które otrzymają po urodzeniu kolejnego dziecka, przeznaczą na leczenie najmłodszej córeczki, którą trzeba dwa razy w roku wozić do lekarza specjalisty aż do Erywania.
– Po co powstrzymywać naturalną kolej rzeczy, hamować płodność i ograniczać rozwój życia? – pyta 37-letnia Armina, matka sześciorga maluchów. Nie planowała mieć aż tylu dzieci, ale skoro tak wyszło… Tak czy owak, dziś nie wyobraża sobie bez nich życia. – Jaką karierę mogłabym tu zrobić? Po co miałabym rezygnować z macierzyństwa i posiadania dużej rodziny, skoro i tak nie było dla mnie żadnych perspektyw? – mówi. W tym ubogim kraju o niepewnej przyszłości, gdzie podczas wojny niemal każdy stracił kogoś bliskiego, rodzenie dzieci jest czymś więcej niż sposobem na uzyskanie przypływu gotówki albo nawet dachu nad głową. To także wyraz wolności i wiary w lepszą przyszłość. – Nasze dzieci tylko jedno dostały w obfitości. Naszą miłość – mówi z dumą w głosie Armina.
na podst. Neon