Za pierwszym razem, gdy Nikhil Śukla sędziował przy próbie bicia światowego rekordu Guinnessa, przyszło dwa miliony ludzi. Stał na prowizorycznym podium, patrzył przez łzy i nie wierzył własnym oczom. Jeszcze nigdy nie widział takiego morza ludzi. Na skrawku leżącego odłogiem pola na zachodzie Indii zjechali się mieszkańcy okolicznych wiosek i miasteczek, ale również dużej aglomeracji Radźkot w stanie Gudźarat. Przybyli na wezwanie pewnej miejscowej organizacji, żeby pobić światowy rekord w największej liczbie jednoczesnych uścisków dłoni. Policzenie uczestników zajęło Śukli siedem godzin. Tego dnia sędzia poszedł spać wycieńczony, ale szczęśliwy. Tak się rodzi obsesja rekordów.
Czasem, gdy komuś się za dobrze wiedzie albo po prostu się nudzi (a najlepiej jedno i drugie), to robi coś szalonego. Księga Guinnessa to dowód, że coś takiego przytrafia się częściej, niż można by przypuszczać. Wśród siedmiu miliardów ludzi na Ziemi jest człowiek, który szybciej od wszystkich innych pokonał półmaraton z wózkiem dziecięcym, a także taki, który w najkrótszym czasie przebiegł dystans pełnego maratonu w garniturze. Inny rekordzista pokonał szybciej od innych 20 metrów w płetwach, a jeszcze inny – 100 metrów na czworaka. Pewien mężczyzna rozbił głową najwięcej drewnianych desek toaletowych w ciągu minuty. Jeszcze inny wykonał 148 obrotów w ciągu 60 sekund uwieszony na wiertarce wbitej mocno w sufit. Różni siłacze podnosili rekordowe ciężary językiem (12,5 kg), oczodołem (14 kg) oraz uchem (80 kg).
Pewien przedstawiciel gatunku Homo sapiens wytrzymał prawie dwie godziny w pełnym kontakcie z lodem. Wyjątkowo gibka dama, wyginając się do tyłu, rozbiła plecami trzy balony w 12 sekund. Australijski śmiałek przepołowił maczetą w minutę 25 arbuzów umieszczonych na brzuchu o wiele odważniejszej od niego Australijki. Pewnemu człowiekowi udało się włożyć 257 t-shirtów na raz, a innemu zdjąć 12, ale podczas odbijania piłki głową. Pewien Węgier (Roland Halápi zasłużył na to, by wymienić go z nazwiska) pokonał 472,8 metra wleczony za koniem i podpalony. Jest pierwszą istotą ludzką, która dojechała tak daleko i przeżyła, a przynajmniej pierwszą, która ma na to oficjalne potwierdzenie sędziów z Księgi rekordów Guinnessa.
Interes się kręci
Oprócz zbioru ciekawych, ale mało przydatnych faktów przyrodniczych i historycznych Księga to dokumentacja ludzkiej ambicji, zdolności, a także głupoty – może na tym polega sekret jej popularności. Nieprzerwanie od 60 lat ukazuje się nowe wydanie i co roku ląduje w czołówce bestselerów. Według niemieckiego tygodnika „Stern” jest to jedna z najczęściej czytanych publikacji na świecie, oczywiście po Biblii, Koranie i małej czerwonej książeczce Mao.
Warto pamiętać, że wydawca corocznego spisu osiągnięć to nie jest organizacja charytatywna ani instytucja pożytku publicznego. Księga – która poza nazwą nie ma już nic wspólnego z marką piwa – musi przynosić dochody, a interes kręci się całkiem nieźle. Co roku nowa edycja trafia do ponad 2,7 mln czytelników, tłumaczona na około 20 języków. Ma już wielu konkurentów, ale żaden nie może się pochwalić taką bazą rekordów. Do tej pory zarejestrowano ich ponad 40 tysięcy.
Co roku 40–50 tys. osób zgłasza się do komisji certyfikacyjnej, ale większość odchodzi z kwitkiem. Połowa śmiałków porzuca pomysł po otrzymaniu oficjalnych wytycznych co do sposobu przeprowadzenia próby bicia rekordu. – Skala albo stopień komplikacji często przerastają oczekiwania kandydata – przyznaje Craig Glenday, redaktor naczelny Księgi. Inni nie dają rady pobić raz ustanowionego rekordu albo nie spełniają wymogów postawionych przez sędziów.
Osobną kategorię stanowią wnioski o wprowadzenie nowego rekordu. Jeśli w Księdze lądują takie wyczyny jak „największa liczba psów skaczących przez skakankę” albo „najszybsza kaplica ślubna na świecie” (kaplica na ciężarówce), to można zacząć się zastanawiać, co nie jest rekordem. Otóż np. rekordem nie jest polizanie swojego łokcia, przychodzenie na wszystkie zajęcia w szkole (ludzie naprawdę to zgłaszali londyńskiej komisji). Nie można ot tak sobie wymyślić wyczynu, chociaż wiele z około tysiąca osób, które co tydzień piszą do redakcji, właśnie w taki sposób rozumuje.
Na jednym końcu skali są prawdziwi wariaci albo żartownisie. Pewien mężczyzna twierdził, że potęgą swojego umysłu może wpłynąć na wynik rozgrywek sportowych. Inny przysięgał, że ustanowił rekord pod względem liczby zawodów miłosnych – przez rok, za każdym razem gdy zapraszał dziewczynę na randkę, ta mówiła, że jest akurat w tym czasie zajęta.
Na drugim krańcu spektrum znajduje się Ashrita Furman, posiadacz rekordu w biciu największej liczby rekordów Guinnessa. Odznacza się znakomitym wyczuciem tego, co komisja może zaakceptować. Zaliczył kilka porażek (np. odrzucony wniosek o certyfikat w kategorii „największej liczby solniczek postawionych na kancie”), ale ma ponad setkę oficjalnych rekordów w rozmaitych dziedzinach, m.in. w łapaniu naleśników, krojeniu jabłek mieczem samurajskim, skakaniu na jednej nodze, rzeźbieniu popcornu i nadmuchiwaniu balonów nosem. – Mój ulubiony rekord to kicanie w worku. Zrobiłem milę w 16 minut – mówi z dumą.
Komisja kieruje się jasno określonymi wytycznymi. Po pierwsze rekord musi dać się zmierzyć i zweryfikować. Dlatego z miejsca odrzuca się wszystkie zgłoszenia w kategorii „najpiękniejszy pies na świecie” (bo to sprawa subiektywna). Ale już „najwięcej zwycięstw w konkursie na najbrzydszego psa na świecie” można rozważyć (bo zwycięstwa da się policzyć). Po drugie wyczyn musi być czymś w stopniu najwyższym. Komisja szuka różnych rzeczy „naj” – największych, najszybszych, najcięższych, najjaśniejszych itd. Odrzucane są kombinacje, np. „najszybszy i najcięższy maratończyk” (wyjątkiem są kategorie takie jak „najpotężniejsza katapulta”, gdzie wynik podaje się w kilogramach na metr).
Trzeci warunek: rekord może zostać pobity przez innego śmiałka. Tak więc, mądrale, odpada „najszybszy człowiek na 100 metrów będący mną” albo „największa liczba mieszkańców Nowego Jorku w dniu...”. Wyjątek stanowią kategorie encyklopedyczne i historyczne, zwłaszcza ważne pierwsze osiągnięcia – pierwszy człowiek na Księżycu albo pierwsze okrążenie kuli ziemskiej. Choć i tu się zdarza, że rekordy zostają pobite wraz z odkryciem nowych dowodów archeologicznych lub historycznych.
– Nic nas tak nie wkurza, jak ktoś, kto biegnie maraton z książką na głowie, bije rekord za „najszybszy maraton z książką na głowie”, a rok później przychodzi z dwiema książkami i domaga się nowego rekordu. Chce dwa rekordy za prawie to samo. Więc odmawiamy, a on mówi: „OK, to co powiecie na najszybszy półmaraton z książką na głowie?” Nie! Nie możemy dopuścić do powstania bazy danych z milionami wpisów różniących się od siebie jakimiś szczegółami – wyjaśnia Craig Glendale, redaktor Księgi Guinnessa. A więc zgodnie z czwartym warunkiem rekordy muszą się wyraźnie różnić między sobą. Ostatni, piąty warunek jest najbardziej subiektywny. Osiągnięcia powinny być ciekawe. – Wiecie na czym polega moja praca? Mam napisać najlepiej sprzedającą się książkę na świecie – mówi Glendale.
Dręcz tylko siebie
Ciekawe znaczy często niebezpieczne. W pogoni za sławą wielu ludzi przekracza granice między odwagą a głupotą, ale dopóki nie naraża to życia innych ludzi lub zwierząt, redakcja nie zgłasza zastrzeżeń. Jedną z najbardziej mrożących krew w żyłach kategorii jest banzai skydive – sport wywodzący się z Japonii, związany ze skokami ze spadochronem. W tej wersji trzeba najpierw wyrzucić z samolotu spadochron, odczekać jak najdłużej i skoczyć za nim, złapać go w locie, założyć i opaść bezpiecznie na ziemię. Posiadaczem rekordu w tej dziedzinie jest Japończyk Yasuhiro Kubo, który – choć trudno uwierzyć – wyskoczył z samolotu po 50 sekundach od wyrzucenia spadochronu. Mógł się roztrzaskać o ziemię, ale próba była o tyle bezpieczna, że zgodnie z wytycznymi skakał w odludnym miejscu i było mało prawdopodobne, że spadnie komuś na głowę.
– Nie można narażać ludzi ani zwierząt. Nie przyjmujemy zgłoszeń o najtłustszych lub najgrubszych zwierzętach domowych, bo nie chcemy, żeby ludzie napychali pieski masłem. Ale jeśli komuś przyjdzie do głowy, żeby samemu się opychać do dziewiątej potęgi, to proszę bardzo. Przyjedziemy i spróbujemy zważyć – precyzuje Glendale.
W związku z tym na liście zakazanych rekordów są m.in. najdłuższy przejazd konny (okrucieństwo wobec zwierząt), najszybszy przejazd samochodem z punktu A do B (zagrożenie dla innych użytkowników drogi), najszybsza operacja chirurgiczna (ryzyko dla pacjenta), najmłodszy kulturysta (na pewno znajdzie się tata albo mama, którzy przypakują potomka sterydami) albo najmłodszy maratończyk (pewna rodzina trenowała dziecko, odkąd tylko stanęło na własnych nogach, żeby zrobić sobie lepszego długodystansowca; teraz limit wieku dla co bardziej ryzykownych konkurencji to 14 lat, a dla pozostałych – 18). – Nie byłoby w naszym interesie, żeby ludzie się zabijali dla rekordów.
To ma być rozrywka, błagam! – prosi redaktor naczelny.
Sprawdzenie i opracowanie wniosku wymaga dużych nakładów pracy. Komisja Księgi ma pełne ręce roboty. Sprawdzenie próby pobicia istniejącego rekordu zajmuje od czterech do sześciu tygodni, a nowego – nawet 12. W sumie trudni się tym na całym świecie około 150 redaktorów, biologów, statystyków, zoologów, gerontologów i innych specjalistów, którzy badają fakty, szukają dowodów pobicia wyniku i zajmują się etyczną stroną przedsięwzięcia. Czy można zamknąć kogoś na tydzień w pokoju pełnym kobr? Jeśli chodzi o człowieka – jak najbardziej, natomiast dla kobr będzie to za duży stres. Wniosek odrzucony.
Firma ma filie w Nowym Jorku, Pekinie, Tokio i kilka mniejszych biur w różnych częściach świata, ale główna siedziba mieści się nadal w niczym niewyróżniającym się budynku w centrum Londynu. Ściany biura ozdobione są plakatami rekordzistów, takich jak Michael Jackson, Beyoncé, Richard Branson czy Chris Walton – kobieta z najdłuższymi paznokciami na świecie (3,6 m). – Nikogo nie osądzamy. Traktujemy wszystkich tak samo jak Usaina Bolta – mówi Marco Frigatti, kierownik zespołu ds. rekordów.
15 minut sławy
Przechodzimy od biurka do biurka. Vicky Tweedy specjalizuje się w rekordach dotyczących zwierząt i biologii. To ona ocenia rozmiary monstrualnych ślimaków i osłów oraz bada grubość włosów najbardziej owłosionej rodziny na świecie. Jeśli ktoś ma język dłuższy niż 10 cm i 10 mm, może wysłać fotografię, a ona wykreśli obecnego posiadacza rekordu. Przy sąsiednim biurku Carlos Martinez studiuje film, w którym pewien Turek rozłupuje pięściami betonowe płyty.
– Niektóre rekordy mogą się wydawać trywialne, ale zawsze wychodzi na jaw pragnienie zwycięstwa – mówi Frigatti. Nikt nie demonstruje tego z większym zapałem niż Har Parkaś Riśi, 70-latek, który zmienił imię na Guinness, żeby trafić do Księgi. Kazał też sobie wyrwać wszystkie zęby, by zwiększyć szanse na ustanowienie rekordu w liczbie słomek do picia trzymanych jednocześnie w ustach (obecnie tytuł należy do Brytyjczyka Simona Elmore’a, który zdołał pomieścić ich 400). – Guinness kontaktuje się ze mną co tydzień w sprawie nowego pomysłu. Nie mówi za dobrze po angielsku, więc ciężko go zrozumieć. Ale i tak poświęcamy mu czas – mówi Frigatti.
Dlaczego ludzie poświęcają czas i energię, by się znaleźć na kartach Księgi? Otrzymanie certyfikatu nie wiąże się z żadną nagrodą finansową, nie oznacza nawet, że posiadacz rekordu znajdzie się w kolejnej drukowanej edycji. Jedyne, co dostajemy, to uczestnictwo w znanym na całym świecie, dość wodewilowym fenomenie kulturowym.
Larry Olmsted, jeden z oficjalnych rekordzistów (co prawda już wykreślony ze spisu za poglądy), pisze w książce „Getting into Guinness”, że chodzi po prostu o splendor i sławę. „Księga gloryfikuje wszystkich posiadaczy rekordu i dlatego ludzie tak bardzo chcą być do niej wpisani”. Niczym reality show albo YouTube daje możliwość zdobycia sławy, która normalnie wydaje się nieosiągalna. „Może nie zostaniesz gwiazdą futbolu, ale zawsze masz szansę wepchnąć sobie 400 słomek do ust” – konkluduje amerykański magazyn „Pacific Standard”.
– Spory odsetek ludzi pragnie sławy i wszystkiego, co się z nią wiąże – potwierdza Robert Thompson, kulturoznawca z uniwersytetu w Syracuse. – Co dziesiąty dorosły Amerykanin chciałby być sławny. Księga Guinnessa to z pewnością zapis aspiracji. Nie wiem, ile osób, które do niej trafiły, można nazwać sławnymi, ale sama publikacja z pewnością jest słynna. Sam tytuł „rekord świata” to coś, co pociąga ludzi. Można pomyśleć: „Jest siedem miliardów ludzi na świecie, a ja jestem wśród nich w czymś absolutnie najlepszy”. – Pragnienie sławy jest wciąż słabo zbadanym zjawiskiem – mówi Orville Brim, autor książki „Look at Me!”, w której próbował prześledzić, jak pragnienie sławy przejawia się od dzieciństwa aż do śmierci. Nie ma żadnych twardych danych na ten temat. Brim uważa, że dążenie do sławy zawsze się wiąże z pragnieniem akceptacji i miłości.
To trzeba kochać
Niektórym zdobywcom rekordów udało się jednak osiągnąć finansowe korzyści. – Człowiek ma satysfakcję, że jego nazwisko znalazło się w naszej publikacji. Ale czytają ją miliony ludzi, więc jeśli imię wpadnie w oko odpowiedniej osoby, to można trafić do telewizyjnych programów rozrywkowych, dostać pracę w cyrku albo zostać aktorem filmowym – mówi Glendale.
Niektórzy rekordziści porzucili pracę, by się zająć wyłącznie śrubowaniem wyników i zamienianiem sławy na pieniądze. Elaine Davidson, kobieta z największą ilością piercingów na świecie (4225 przekłuć), zamknęła restaurację w Edynburgu i poświęciła się występom w programach telewizyjnych. Zrobiła karierę. Podobnie było z Garrym Turnerem, człowiekiem o najbardziej rozciągliwej skórze na świecie (właściwie to symptom choroby, zespołu Ehlersa-Danlosa). Porzucił prowadzenie pubu, dołączył do zespołu cyrkowego i jeździ z występami po całym świecie.
Gavin Kilduff z Uniwersytetu Nowojorskiego, badacz zjawiska rywalizacji i konkurencji, mówi jednak, że potrzeba osiągnięć to coś więcej niż chęć zarobienia na sławie. Niektórzy muszą ciągle porównywać się z innymi, żeby wiedzieć, czy poprawiają swoje wyniki i czy są lepsi od innych. – To kwestia statusu. Przed milionami lat w grupkach myśliwych i zbieraczy wysoki status przekładał się na wiele przywilejów, związanych zwłaszcza z reprodukcją. Dlatego w procesie ewolucji wykształciło się u nas pragnienie osiągania prestiżu – mówi.
– Czasem patrzymy na zdobywców tych wyróżnień i myślimy: „Czemu się nie zajmie normalnym życiem” albo „To zupełne wariactwo”. Ale można też na to spojrzeć inaczej. Po prostu robią coś, bo to kochają, i poświęcają się dla celów, które sobie wyznaczyli – mówi Thompson. Nawet jeśli takim celem jest zjedzenie ogórka o wadze 200 gramów szybciej niż ktokolwiek inny na świecie.
The Daily Telegraph, The New York Times