Atelier mistrza znajduje się w Nowym Jorku, w jednej z najodleglejszych uliczek Brooklynu, w starym pofabrycznym budynku bez szyldu ani dzwonka. Martin Greenfield ma 86 lat, jest siwowłosym mężczyzną o ujmującym uśmiechu. Ubrany w dopasowany garnitur, ma delikatne, drobne dłonie. Jego warsztat to obszerne pomieszczenie na czwartym piętrze, pełne manekinów i maszyn do szycia. Z sufitu pada żółte światło. Podczas wywiadu Greenfield siedzi na szerokim, drewnianym stole, miejscu jego codziennej pracy od 67 lat.
Urodził się pan jako Maximilian Grünfeld i dopiero na początku lat 50. zmienił nazwisko na Martin Greenfield. Mimo to na metkach garniturów, jakie wychodzą spod pana ręki, wciąż widnieje pańskie żydowskie nazwisko. Ma pan wobec niego jakieś ambiwalentne uczucia?
Martin Greenfield: Nazwisko Grünfeld jest ściśle związane z obozami koncentracyjnymi, z Auschwitz i Buchenwaldem. Wszystkim ludziom, którzy dla mnie pracują albo są mi bliscy, stanowczo zakazałem nazywania mnie Maximilianem. Gdy słyszę imię Max, w głowie odzywają mi się od razu krzyki obozowe. Czuję wtedy smród rozkładających się trupów w barakach.
Nadał pan sobie nowe nazwisko, by zamknąć za sobą przeszłość?
Lubiłem swoje żydowskie nazwisko, ale gdybym go nie miał, nie trafiłbym do tych strasznych miejsc. Po wojnie chciałem rozpocząć w Ameryce nowe życie, więc przybrałem nowe, amerykańskie nazwisko. Prawdziwe trafiło na metki moich ubrań.
Jako przypomnienie?
Przede wszystkim jako ostrzeżenie. Miało mnie raz na zawsze nauczyć pokory.
Od prawie 70 lat ubiera pan najważniejszych mężczyzn w Stanach Zjednoczonych – od Johna F. Kennedy’ego po Baracka Obamę, od Muhammada Alego po Franka Sinatrę. Największe sławy Hollywood szczycą się, że pana znają, mówią o panu jak o żyjącej legendzie. A w kwietniu 1944 r. był pan chłopakiem z czeskich Karpat, który miał umrzeć w nazistowskim obozie zagłady.
Numer, jaki mi wówczas wytatuowano, wciąż znajduje się na moim przedramieniu. Parę razy usiłowałem go usunąć, lecz nie udaje mi się: A4406. A jak Auschwitz. Moje żydowskie nazwisko na metkach jest zdecydowanie bardziej eleganckie, ale działa jak ten numer: nawet w wieku 86 lat budząc się rano, pamiętam swoje pochodzenie.
Pod koniec lat 90. Steven Spielberg przeprowadzał wywiady z osobami, które przeżyły Holocaust. Rozmowa z panem trwała ponad 10 godzin. Ani przedtem, ani potem nie pisnął pan nawet słówka o swojej przeszłości. Dlaczego?
Moja rodzina i kilku najbliższych przyjaciół i tak znali prawdę. A poza tym starałem się nikogo nie obarczać swoją historią.
Uważa pan, że mówiąc o Holocauście, obarcza czymś słuchaczy?
Pytanie brzmi, jak potraktowaliby takie wynurzenia ludzie, z którymi się stykałem. Kiedy Frank Sinatra przychodził tu, by zamówić garnitur, albo Marlon Brando siadał naprzeciwko mnie przy kolacji, to żaden z nas nie miałby ochoty na pogawędkę o komorach gazowych. Ja sam nie miałem ochoty o tym rozmawiać, więc ten temat nigdy się nie pojawiał. Jedyną osobą, która zapytała mnie wprost, czy byłem w Auschwitz, był Bill Clinton.
Jak do tego doszło?
To było latem 1998 r., był wtedy prezydentem. Poproszono mnie, żebym uszył dla niego nowe garnitury, więc udałem się do Białego Domu, żeby wziąć miarę. Akurat tego dnia zepsuła się tam klimatyzacja, ociekałem potem. Było to bardzo krępujące, ale na szczęście prezydent zajęty był innymi sprawami. Właśnie wyszła na jaw sprawa Moniki Lewinsky.
Jak pan wspomina tamto spotkanie z Clintonem?
Usiłował nie dać nic po sobie poznać, ale widać było, że jest nie w sosie. Już przedtem spotkaliśmy się kilka razy, ale tamtego dnia nie wymienił ze mną praktycznie ani słowa. Dopiero kiedy zerknął na metkę, zapytał z typowym akcentem z Arkansas: „Grünfeld ?”. Widziałem, jak pracują jego szare komórki. Wiedział, że przyjechałem z Czechosłowacji. Musiał więc połączyć jedno z drugim, aby stwierdzić, że byłem w obozie koncentracyjnym. Kiedy mnie potem zapytał, czy tak było, nie umiałem spojrzeć mu w oczy. Odpowiedziałem, że jeszcze przed wojną wyjechałem do Ameryki.
Czemu pan skłamał?
Kilka dni później prezydent okłamał naród, mówiąc, że nie miał romansu ze stażystką. Ludzie kłamią z różnych powodów. Bill nie miał wtedy dość siły, żeby przyznać się do błędu. A ja nie miałem odwagi, żeby opowiadać o sprawach, o których nigdy się nie nauczyłem mówić.
Po wieloletnim milczeniu, napisał pan autobiografię „Measure of a Man” (Miara człowieka). Czy potrzeba opowiedzenia o swoim losie nasila się wraz z wiekiem?
Być może. Zawstydzała mnie świadomość, że któregoś ranka mogę się już nie obudzić, nie opowiedziawszy nigdy o Auschwitz.
Spotkał pan tam obozowego lekarza, Josefa Mengelego. Pisze pan: „Nosił elegancki garnitur, na którym nie rysowały się żadne fałdki, nawet przy siadaniu. Opaloną twarz uzupełniał błyszczący monokl”. Jego wygląd panu imponował?
Wręcz zafascynował. Od razu, od mojego przyjazdu do obozu. Stałem z rodzicami i rodzeństwem w bydlęcym wagonie. Ojciec trzymał mnie za rękę, a ja trzymałem czteroletniego brata. Potem otwarto drzwi, a esesmani zaczęli na nas wrzeszczeć. Pamiętam, że nie rozumiałem ani słowa, nie ze strachu, ale dlatego, że skupiłem wzrok na błyszczących, skórzanych butach jednego z nich, stojącego o kilka metrów od nas. Nigdy przedtem nie widziałem nic równie pięknego, jak te buty. W wiosce, w której dorastałem, mężczyźni nosili zwykłe półbuty. Mężczyzną, który na torach miał na sobie te eleganckie buty, był Mengele. Nie wypowiadał ani jednego słowa. Wskazywał jedynie kciukiem – w lewo lub w prawo.
Było dla pana jasne, z czym się wiąże ten wybór?
Wiedziałem jedynie, że jesteśmy daleko od domu i że znaleźliśmy się w poważnych tarapatach. Ja i mój ojciec mieliśmy pracować, poszliśmy w jednym kierunku. Mama, dwie siostry i mały braciszek ruszyli w drugim. Pomachali nam na pożegnanie i zawołali: „Do zobaczenia!”. To był słoneczny, wiosenny dzień, ptaki śpiewały. Nie miałem pojęcia, że nikogo z nich już nie zobaczę.
Mengele był jednym z największych zbrodniarzy nazistowskich, znanym z eksperymentów na więźniach. Czy przyzwoity garnitur może każdemu nadać godny wygląd?
Filozof Henry David Thoreau napisał: „Ubierz stracha na wróble w swój najnowszy garnitur, a sam nieubrany stań obok niego. Któż nie pozdrowi najpierw stracha na wróble?”.
Godność to wielkie słowo, ale obawiam się, że dobry garnitur nawet przestępcom nadaje wizerunek osób praworządnych.
Badania dowodzą, że napadający na bank odnoszą tym większy sukces, im lepiej są ubrani.
Według mnie ma to sens. Magia garnituru polega na tym, że mężczyzna może zmienić się w kogoś, kim nie jest. Za każdym razem, gdy widziałem Mengelego, imponowały mi jego dumny chód i doskonale dopasowane ubranie. Sprawiał wrażenie wspaniałego człowieka, w którego ręce bez obaw mogę oddać własne życie. Nie wyglądał jak ktoś, kto żywcem pali niemowlęta, wkrapla dzieciom truciznę do oczu albo razi prądem niepełnosprawne kobiety, by sprawdzić, kiedy umrą.
Pańska matka, siostry, młodszy brat i dziadkowie zostali wysłani do komór gazowych. Ojca zastrzelono. Miał pan wówczas 15 lat. Bardziej bał się pan umrzeć czy przeżyć?
Kiedy budziłem się rano, zawsze przez chwilę miałem nadzieję, że już umarłem. Potem jednak rozpoczynał się kolejny dzień i wszystko szło jakoś do przodu.
Naziści zmuszali pana i pańskich rówieśników do pracy. Do pańskich obowiązków należało m.in. zakopywanie ciał innych Żydów.
Wykonywałem tę pracę z takim spokojem, na ile to było możliwe. Często spoglądałem w niebo z nadzieją, że słońce wreszcie zajdzie. Kiedy tylko robiło się ciemno, mogliśmy pracować w pralni, co doprowadziło mnie do zawodu, który wykonuję po dziś dzień. Przy praniu niemieckiego garnituru kiedyś tak mocno szorowałem, że się podarł. Zostałem obrugany, ale później pokazałem jednemu ze współwięźniów, jak łatwo zszyć to, co się rozdarło.
Pierwszą sztuką odzieży, jaką pan szył, była koszula esesmana?
W późniejszym życiu szyłem garnitury, które kosztowały nawet po 60 tys. dolarów – dla Elvisa Presleya, Clinta Eastwooda, Paula Newmana czy Sammy’ego Davisa juniora. Ale koszula dla esesmana była najcenniejsza. Mogłem ją nosić, bo wprawdzie symbole SS były wciąż wyraźne, ale nie nadawała się już do użytku służbowego. Dawała mi ciepło, dzięki niej przetrwałem marsz śmierci do Buchenwaldu. No i cieszyłem się szacunkiem.
Traktowano w niej pana inaczej?
Wartownicy nie traktowali mnie po ludzku, ale dzięki niej nie stawałem już w pierwszym rzędzie, gdy dla zabawy gapiów rozstrzeliwano więźniów na chybił trafił. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jaką moc ma ubranie.
Pisze pan, że po oswobodzeniu Buchenwaldu pragnął zemsty. Spośród licznych dręczycieli szczególnie panu podpadł ówczesny burmistrz Weimaru.
Jako więzień Buchenwaldu pracowałem w fabryce amunicji pod Weimarem. Tam odkryłem królikarnię, która należała do bogatego burmistrza. Byłem tak wygłodniały, że odsuwałem króliki i wyjadałem ich karmę. Młoda żona burmistrza nakryła mnie na tym. To były resztki, ale poszczuli mnie psami i kazali pobić, prawie na śmierć. Wtedy puściły we mnie wszelkie hamulce. Przysiągłem sobie, że jeżeli przeżyję, to wrócę tam i ich pozabijam. I faktycznie, tydzień po oswobodzeniu obozu przyjechałem do Weimaru, towarzyszyło mi dwóch kolegów z obozu. Nie było też szczególnym problemem, żeby wejść w posiadanie pistoletu maszynowego.
Burmistrz i jego żona nie zdążyli jeszcze uciec?
Nie. Trzymałem broń w gotowości i zapukałem. Otworzyła mi ta kobieta, na ręku trzymała małe dziecko. Od razu zwymyślała mnie jako brudnego Żyda. Byłem jak skamieniały, bo dotarło do mnie, że jej nienawiść była silniejsza od strachu. Mój palec kilka razy dotknął spustu, ale nie zdołałem go nacisnąć.
Co pana powstrzymało?
Może resztka człowieczeństwa, jaka we mnie pozostała. Powiedziałem jej: „Nie jestem Mengelem. Nie zabiję matki z dzieckiem na ręku”. Aby zachować twarz, ukradliśmy im błyszczącego, czarnego mercedesa, który stał za domem, i ruszyliśmy nim w miasto. Kilka lat później dowiedziałem się, że wkrótce po wojnie oboje podcięli sobie żyły. Zrobili to, czego ja nie zdołałem.
To musiała być niezwykła scena: trzech nieletnich Żydów z bronią i w pasiakach jedzie przez Weimar mercedesem burmistrza.
To był nasz maleńki triumf. Na skraju drogi zaczepiliśmy dwie ładne blondynki, które wsiadły do samochodu. Myślę, że były pod takim wrażeniem naszego auta, że nie zauważyły, jak bardzo śmierdzimy. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczułem się osobą atrakcyjną. Wróciliśmy do Buchenwaldu – w tym drogim mercedesie – z dwoma aryjskimi ślicznotkami na tylnym siedzeniu. Na szyldzie przed obozem widniał napis: „Każdemu to, co mu się należy”. Bóg miewa żydowskie poczucie humoru.
Wierzy pan wciąż w Boga?
Próbuję każdego dnia.
Co się stało z mercedesem?
Skonfiskowali go Amerykanie. W zamian wepchnęli nam garść kolczyków. Wymieniłem je na pieniądze i pojechałem do Pragi. Pierwsze, co tam zrobiłem, to kupiłem sobie garnitur. Już wtedy byłem zdania, że mężczyzna powinien nosić garnitur, jeżeli zamierza otworzyć nowy rozdział swojego życia.
Szkocki filozof Thomas Carlyle napisał: „Człowiek popada w ruinę, jeśli nie nosi odświętnych ubrań”.
Jest w tym więcej prawdy, niż by się mogło wydawać. Czas spędzony w obozie wyzwolił we mnie taką potrzebę piękna, jakiej wcześniej nie znałem. Mało brakowało, a wstąpiłbym do czechosłowackiej armii, bo tak podziwiałem mundury. Kiedy napięcia z Sowietami zaczęły się nasilać, uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł.
I wyemigrował pan do Stanów Zjednoczonych. Miał pan 18 lat, był praktycznie bez pieniędzy i nikogo tam nie znał.
Podróż z Bremerhaven do Nowego Jorku trwała równo tydzień. Na pokładzie co wieczór orkiestra grała swinga. Tańczyłem do świtu.
Nie obawiał się pan tego, co go czekało w obcym kraju?
Przeżyłem Auschwitz, czułem, że jestem niezniszczalny. I pamiętałem słowa ojca. Kiedy go ostatni raz widziałem, powiedział, że nie powinienem mieć wyrzutów sumienia, jeżeli przeżyję. I że przez szacunek dla rodziny powinienem zrobić ze swoim życiem coś sensownego.
Trafił pan do fabryki, która teraz jest pańską własnością. Tu się pan nauczył zawodu krawca.
Krawiectwo wydawało mi się godnym rzemiosłem. Nie miałem przy sobie ani grosza, a chciałem jakoś zarobić. W obozie koncentracyjnym nauczyłem się tylko dwóch rzeczy: jak przeżyć i jak szyć.
Ówczesnym właścicielem fabryki był słynny krawiec William P. Goldman, który już wtedy miał wśród klientów niektóre gwiazdy Hollywood.
Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego nauczyciela. Przez pierwsze lata nie dostawałem pieniędzy, tylko jedzenie i miejsce do spania. Ale nauka była tego warta.
Ile w pańskiej pracy jest rzemiosła, a ile sztuki, jakiej nie sposób się wyuczyć?
Projektanci to artyści, krawcy to rzemieślnicy. Nigdy nie chciałem być projektantem. Zawsze zależało mi jedynie na tym, żeby połączyć wizję i materiał. Jedyne, czego nie można się wyuczyć w tym zawodzie, to pasja.
Mistrz musiał szybko odkryć pańską pasję i talent. Niespełna sześć lat od rozpoczęcia nauki mógł pan już skroić garnitur dla prezydenta Eisenhowera.
Inni krawcy byli chorzy, tylko dlatego wskoczyłem na ich miejsce. Do tej pory pamiętam, jak trzęsły mi się ręce! Byłem przekonany, że nie uda mi się zdjąć dobrej miary. Spotkanie z prezydentem to jedno. Poza tym w drodze do Białego Domu uświadomiłem sobie, ile mu jestem winien. Pomyślałem, że muszę się jakoś zrewanżować za swoje uwolnienie.
Podczas wojny Eisenhower dowodził aliantami w północno-zachodniej Europie. To on wraz z amerykańskimi oddziałami uwalniał Buchenwald.
Od tamtej chwili nie minęło jeszcze dziesięć lat. Jemu i Amerykanom zawdzięczałem to, że żyję. W Buchenwaldzie musiałem silnie się chwytać ogrodzenia, żeby uścisnąć rękę generała. W hełmie i mundurze wyglądał imponująco, jakby miał trzy metry wzrostu. Jak się później przekonałem, nie do końca odpowiadało to prawdzie. Nikt nie mógł przewidzieć, że wkrótce spotkamy się znowu, że on zostanie prezydentem, a ja będę krawcem.
W Ameryce uświadomił mu pan, że już się raz spotkaliście?
Nie, i tak by nie pamiętał. Ale garnitury dla niego były bez zarzutu, przy następnej okazji mi podziękował. Znowu uścisnąłem mu dłoń, jeszcze mocniej niż w Buchenwaldzie, i też podziękowałem.
Czy to prawda, że w ciągu następnych lat udzielał mu pan rad w zakresie polityki zagranicznej?
Uważałem, że muszę wykorzystać okazję, iż znalazłem się tak blisko najpotężniejszego człowieka na świecie. Nie byłoby w dobrym tonie, żeby zagadywał go taki młodzik jak ja, zostawiałem mu więc w kieszeniach garnituru krótkie wiadomości. Raz wszyłem nawet karteczkę w spodniach do golfa.
Co się na niej znajdowało?
To były czasy kryzysu sueskiego. Wielka Brytania, Francja i Izrael znienacka znowu znalazły się w stanie wojny, a gra toczyła się tylko o interesy gospodarcze. Eisenhower był o krok od wysłania amerykańskich oddziałów na Bliski Wschód. Uważałem, że to nie jest dobry plan, napisałem więc na karteczce: „Dlaczego nie wyśle pan dolarów?”.
Dostał pan kiedyś odpowiedź?
Musiał mnie mieć za wariata. Nigdy nie odpisał, ale na pewno opowiadał o karteczkach w Białym Domu. Później Clinton poprosił mnie na stronę na schodach Kapitolu i powiedział: „Gdyby miał pan dla mnie jakąś dobrą radę, proszę przysłać mi faks”. I dodał, że bardzo rzadko zagląda do wewnętrznych kieszonek swoich marynarek.
W 1977 r., 30 lat od swojego pierwszego dnia w pracy, kupił pan tę firmę za sto tysięcy dolarów. Wtedy pracowało w niej sześć osób, dziś ma 129 pracowników. Musi pan być nie tylko utalentowanym krawcem, ale także zdolnym biznesmenem.
Nie mam żadnych patentów na dobry biznes.
Cała tajemnica sprzedaży ubrań bogatym mężczyznom polega na uszczęśliwianiu ich żon.
Dopóki są zadowolone, mężowie na pewno do mnie wrócą.
Pańscy klienci są dla pana najlepszą reklamą. To dzięki nim cieszy się pan taką reputacją.
Na swoją reputację ciężko zapracowałem. A praca z celebrytami nie zawsze jest łatwa. Z Marlonem Brando rzuciliśmy się sobie kiedyś do gardeł w tym pokoju. Moja sekretarka wezwała policję, żeby nie doszło do mordu.
Kto chciał kogo zabić?
Brando mnie, a ja jego. Był początek lat 90., zamówił u mnie drogi blezer z włoskiego, bardzo drogiego jedwabiu. Miał wspaniały gust, ale jadł i pił tyle, że z każdym tygodniem przybywało mu kilka kilogramów. A najgorsze, że sam przed sobą nie chciał się przyznać do nadwagi. Upierał się przy wymiarach, które zupełnie nie były jego, a kiedy mu to powiedziałem, wściekł się i zaczął demolować pracownię.
Uchodził za choleryka, który nie unikał okazji do bójki. Mimo to stanął pan do walki z nim?
Wielkie nazwiska nigdy mnie nie onieśmielały. Marlona wkurzyło przede wszystkim to, że ktoś miał czelność mu się przeciwstawić. Wciąż się pojawiał z orszakiem ludzi, którzy pudrowali mu pupę, nie był przyzwyczajony do innego traktowania. Skoczyliśmy sobie do gardeł, jemu poszła krew z nosa, a ja miałem rozbity podbródek, ale udało mi się zyskać jego szacunek. Staliśmy się bliskimi przyjaciółmi. Na łożu śmierci nazwał mnie swoim żydowskim powiernikiem.
Podobno po dziś dzień nie ma pan ochoty na podróże do klientów.
Jakiś czas temu zadzwonił do mnie Martin Scorsese, chciał zamówić smoking na uroczystość wręczenia Oscarów. Zaznaczył przy tym, że nie ma czasu przyjechać tu do miary. Odpowiedziałem uprzejmie, że bardzo mi przykro, ale w takim razie nie mogę nic zrobić. Pamiętam czasy, gdy ten biznes był taki mały, że byliśmy wdzięczni, gdy w tych drzwiach pojawił się choć jeden robotnik z sąsiedztwa, aby zamówić marynarkę na niedziele. Teraz wśród klientów mamy słynne gwiazdy i polityków – czy mam im nadskakiwać tylko dlatego, że więcej płacą? Wyjątek robię dla prezydentów, uważam to za swój patriotyczny obowiązek.
Czy jest ktoś, kogo chętnie by pan ubrał, ale on się nigdy nie pojawił?
Tak. To był Michael Jackson. Zawsze miałem słabość do tego chłopca. Jakże on się umiał poruszać! Przez całe lata nosił ekstrawaganckie stroje, które dla mnie nie wchodziły w rachubę. Jednak przed swoim wielkim tournée „This Is It” w 2009 r. zapragnął czegoś klasycznego. Miał próby w Londynie i podobno był zbyt osłabiony, żeby wsiąść do samolotu i przybyć na Brooklyn. Sytuacja nadzwyczajna, więc jego biuro podało mi rozmiary przez telefon. Pracowałem nad tym całymi nocami i w przeddzień jego śmierci zamówienie było gotowe. Mój syn zabrał je na lotnisko. Miałem nadzieję, że będzie to dopiero pierwsze zlecenie od Jacksona. Okazało się ostatnim.
Wygląda na to, że nieraz zdarza się panu wędrować po drogach historii. Podobno był pan umówiony z George’em W. Bushem 11 września 2001 r.
Oczekiwałem go w Waszyngtonie, byliśmy tam umówieni. Miał wrócić po południu z Florydy i jeszcze tego wieczoru miałem mu dostarczyć nowe ubrania do przymiarki. Ale historia potoczyła się inaczej. Zobaczyłem w telewizji, jak się wali druga wieża. Dokładnie godzinę później zadzwoniła do mnie pani z biura Busha i powiedziała, że będziemy musieli przesunąć termin.
Wielu Amerykanów po tym zamachu wpadło z przekory w szał konsumpcyjny. Zauważył pan w swojej firmie ten trend?
To się dało wyczuć już następnego dnia. 12 września planowaliśmy otwarcie filii w Waszyngtonie i nie odwołaliśmy tego, choć trudno się było spodziewać, żeby w takim dniu ktoś przyszedł po garnitur. A tymczasem ludzie stali w kolejce. Po wojnie przeżywałem coś podobnego na ulicach Pragi. Myślę, że im straszniejsze są przeżycia ludzi, tym większą odczuwają potrzebę piękniejszych doznań.
Sześć lat temu, przy okazji 80 urodzin, świętował pan swoją bar micwę, co ominęło pana w dzieciństwie. Życzenia złożył panu osobiście Barack Obama. Powiedział, że pańskie dzieje mówią o USA więcej niż wszelkie powieści lub filmy.
To były zbyt wielkie słowa dla takiego człowieka jak ja. Myślę, że prezydent nawiązał do amerykańskiego marzenia, które w jakiejś cząstce ziściło się w tej mojej historii. Dojść do czegoś, będąc uchodźcą wojennym, i zajść na szczyty w swoim zawodzie – na to w większości krajów trzeba dwóch albo trzech pokoleń. A tu wystarcza jedno życie.
Co przeważa w pańskich wspomnieniach: cierpienie czy szczęście?
Czasami ten numer na moim ramieniu wydaje mi się nieco przyblakły. Spotkało mnie wiele dobrego. Kocham swoją żonę, z którą jestem już prawie 57 lat. Zostałem ojcem i dziadkiem. Moi synowie kiedyś poprowadzą tę firmę. Trudno z czymś porównać rok spędzony w Auschwitz, ale w moim życiu było o wiele więcej słońca niż mroków.
© Süddeutsche Zeitung
***
Po tej rozmowie Claas Relotius także zamówił sobie garnitur. Gdy wychodził z atelier, w poczekalni czekał już następny klient, były sekretarz stanu USA Colin Powell.
***
Martin Greenfield (właśc. Maximilian Grünfeld, ur. w 1928 r.), amerykański krawiec i przedsiębiorca. Przyszedł na świat w słowackiej wiosce Pavlovo, w rodzinie żydowskiej. W latach 1942–1945 więzień Auschwitz, gdzie stracił bliskich, i Buchenwaldu. W 1947 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie podjął pracę w firmie krawieckiej GGG Clothing, którą wykupił w roku 1977 i rozwinął pod szyldem Martin Greenfield Clothiers. Specjalizuje się w zleceniach dla VIP-ów. W 2014 r. wydał autobiografię „Measure of a Man”.