Amerykańscy tajni agenci wyręczają Afrykanów w walce z przemytnikami kokainy. Czy to konieczność, czy raczej kolejny przykład panoszenia się światowego imperium?
Parnym popołudniem w maju 2009 r. w ślepą, niewyasfaltowaną uliczkę w liberyjskiej stolicy Monrowii wjechała czarna terenówka. Uzbrojeni w kałasznikowy strażnicy otworzyli bramę i przy wtórze wściekłego ujadania zamkniętych w klatkach mastifów auto wtoczyło się na podjazd przed wielkim domem. Z samochodu wysiadło dwóch członków kolumbijskiego kartelu oraz muskularny Nigeryjczyk Chigbo Umeh.
Całą trójkę poprowadzono do elegancko urządzonego salonu, gdzie czekał już jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Liberii, Fombah Teh Sirleaf – szef Narodowej Agencji Bezpieczeństwa i jednocześnie pasierb pani prezydent.
21.08.2015
Numer 17.2015