Artykuły

Mroczny biznes

Przemytnicy migrantów

Numer 19.2015
Aby złożyć wniosek o azyl, trzeba przyjechać do Europy. Zostaje się w kraju złożenia wniosku. Na tym zarabiają szmuglerzy: chcą 400 euro za bilet, który kosztuje 40. Aby złożyć wniosek o azyl, trzeba przyjechać do Europy. Zostaje się w kraju złożenia wniosku. Na tym zarabiają szmuglerzy: chcą 400 euro za bilet, który kosztuje 40. Reuters / Forum
Dla jednych dramat – dla innych żyła złota i szansa, żeby ustawić się na całe życie. Kim są ludzie, którzy wysyłają imigrantów w świat, a często na tamten świat?
Dwutygodnik Forum
Podróż z Syrii do Niemiec kosztuje co najmniej 2500 euro od osoby. Przestępcy, którzy organizują przejazd mają zyski porównywalne z handlem narkotykami.Reuters/Forum Podróż z Syrii do Niemiec kosztuje co najmniej 2500 euro od osoby. Przestępcy, którzy organizują przejazd mają zyski porównywalne z handlem narkotykami.
W okolicach miejscowości Roszke znajduje się luka w płocie granicznym odgradzającym Węgry od południa. Po zmroku emigranci ruszą w kierunku Unii.Reuters/Forum W okolicach miejscowości Roszke znajduje się luka w płocie granicznym odgradzającym Węgry od południa. Po zmroku emigranci ruszą w kierunku Unii.
Wyczerpani migranci oddają swój los w ręce przemytników. Biznes kręci się jak złoto.Reuters/Forum Wyczerpani migranci oddają swój los w ręce przemytników. Biznes kręci się jak złoto.
Zatoczka w Austrii, gdzie znaleziono ciężarówkę z uduszonymi migrantami to ground zero europejskiej katastrofy – pisze „Der Spiegel”.materiały prasowe Zatoczka w Austrii, gdzie znaleziono ciężarówkę z uduszonymi migrantami to ground zero europejskiej katastrofy – pisze „Der Spiegel”.

Zawsze kochał samochody – mówi matka – od dziecka przy nich dłubał. Żona i córki widzą w nim dobrego męża i ojca, chociaż rzadko pojawiał się w domu. Tymczasem Metodi G., zwany Mitko, jest prawdopodobnie winny śmierci 71 uchodźców, uwięzionych w ciężarówce chłodni.

Mitko, szmugler ludzi

Matka Mitki zaprasza nas do swojego mieszkania w mieście Łom w zachodniej Bułgarii. Jej syn wraz z czterema innymi podejrzanymi przebywa w areszcie śledczym. Twierdzi, że jest niewinny, ale sprawa nie wygląda dobrze.

Metodi wychował się w romskiej dzielnicy Łomu, 24-tysięcznej bułgarskiej mieściny. Na poboczu piaszczystej ulicy, która prowadzi do jego domu, rdzewieją wraki samochodów. Na ulicach pełno śmieci. To jeden z najuboższych regionów UE. To tu szmuglerzy werbują pomocników, stąd pochodzi wielu kierowców jeżdżących do Serbii i na Węgry. Także trzech mężczyzn spośród aresztowanej piątki.

Goranka, matka Mitki, częstuje kawą i mówi, że syn na pewno nie chciał niczyjej śmierci. Po 10 klasie porzucił szkołę, kupował stare samochody, szykował je i znów sprzedawał („jak tutaj wszyscy robią”). Mitko to najstarszy z jej trzech synów („dobry chłopak, tylko trochę leniwy”). Zarabiał, wożąc ludzi do pracy w Austrii i w Niemczech. Wkrótce jednak podpadł, bo jeździł za szybko, nie płacił mandatów i odebrali mu prawo jazdy. Kiedy zagroziło mu więzienie, wyniósł się z Łomu. Matka już dawno przestała pytać, skąd bierze pieniądze na życie. Syna od dłuższego czasu nie widziała, ale oczywiście wie, że wielu tutejszych przewozi uchodźców przez granicę. – Zwłaszcza że Syryjczycy mają na to pieniądze. Żona Mitki czytała nawet, iż w Syrii są diamenty.

W ciężarówce chłodni udusiło sie w męczarniach 71 osób, w tym trzech chłopców i półtoraroczna dziewczynka. Nie zginęli gdzieś na Morzu Śródziemnym, lecz w sercu Europy. Znaleziono ich w zatoczce przy A4 koło Parndorf, 50 kilometrów od Wiednia. Rozkładające się ciała leżały w zdezelowanej ciężarówce chłodni marki Volvo, która przedtem służyła do przewozu mrożonego drobiu.

Dla Europy ta zatoczka przy A4 stała się Ground Zero katastrofy związanej z rosnącym napływem uchodźców. Nagle horror stał się całkiem bliski i wyraźny. Może szok sprawi, że Europa ocknie się wreszcie z odrętwienia.

Ludzie codziennie umierają dlatego, że aby złożyć wniosek o azyl, musza najpierw przybyć do Europy. I dlatego, że muszą pozostać w pierwszym kraju UE, w którym złożą taki wniosek. Na tym zarabiają szmuglerzy. Kryminaliści żądają 300 albo 400 euro za przejazd zatłoczoną bagażówką z Budapesztu do Wiednia, chociaż bilet kolejowy na tej trasie kosztuje mniej niż 50 euro.

Setki milionów rocznie

Tydzień po tragedii przy A4 pojawiły się znów straszne zdjęcia – wyrzuconego na brzeg syryjskiego dziecka. Chłopczyk utonął podczas próby przeprawy na grecką wyspę Kos, jego rodzice także zawierzyli szmuglerom.

Wiele wskazuje na to, że śmierć ludzi w ciężarówce chłodni nie była zamierzoną zbrodnią, tylko skutkiem niedbalstwa i głupoty. To się może powtórzyć każdego dnia – dlatego że setki i tysiące ludzi przekraczają co dzień granice UE. Tylko w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy tego roku blisko ćwierć miliona przybyło do Grecji drogą morską. Są to młodzi mężczyźni, rodziny, dzieci. Pochodzą z Syrii, Iraku, Egiptu, Erytrei, Sudanu. Wielu uciekło od bomb i terroru, byli gotowi zapłacić ostatni grosz za przejazd i oddać swe życie w ręce zupełnie nieznanych im ludzi.

A na koniec stoją – jak ostatnio – na dworcu w Budapeszcie. Wejścia na perony są zamknięte. Niektórzy trzymają plakaty „We want Germany”. Inni zaczynają skandować „Angela, Angela”. Tego wołania o pomoc słuchają uważnie zwłaszcza mężczyźni, czekający za dworcem w podejrzanych busikach – oni najbardziej skorzystają na tym dramacie.

Podróż z Syrii do Niemiec kosztuje co najmniej 2500 euro od osoby. Branża przemytników ma obroty rzędu wielu setek milionów euro rocznie. Organizacja The Migrant Files szacuje, że uchodźcy od początku tego stulecia zapłacili szmuglerom ludzi około 16 miliardów euro. Oto biznes czerpiący zyski z rozpaczy. Zarabiają naganiacze, kierowcy, kapitanowie kutrów, pośrednicy, właściciele nielegalnych noclegowni, grube ryby i drobne płotki, takie jak Metodi G.

Tymczasem państwa EU wciąż nie mają żadnego planu, żadnej strategii, jak sobie poradzić z rosnącą falą uchodźców. Zamiast tego obarczają się nawzajem winą za tą klęskę humanitarną, która z obrzeży Europy zbliża się do centrum.

Ten polityczny chaos jest przemytnikom na rękę, gdyż w przeciwieństwie do szefów rządów oni mają plan. Transportują swoich klientów trzema trasami: przez Morze Śródziemne z brzegów Afryki Płn. Do Włoch albo Hiszpanii; wschodnią trasą lądową z Turcji przez Bułgarię; oraz przez zachodnie Bałkany: Grecję, Macedonię, Serbię i Węgry. Dziś najpopularniejsza jest właśnie ta trasa. Historia Metodiego G. dowodzi, jak kusząca dla młodych mężczyzn jest szansa dorobienia się na chaosie panującym na Bałkanach.

Jednym z podejrzanych jest także Kassim S. To on zarejestrował samochód chłodnię, w którym zginęło 71 ludzi. Na ciężarówce wciąż widniało logo firmy, sprzedającej drób: „Hyza”. Śledczy sądzą, że ten samochód został wykorzystany do szmuglu ludźmi po raz pierwszy i jedyny. Banda dysponowała poza nim jeszcze ośmioma innymi ciężarówkami. Najwyraźniej przemytnicy zamierzali wystawić na trasie Budapeszt–Wiedeń prawdziwą flotę ciężarową. Ale ostatnio wielu uchodźców zgłosiło się na policję, twierdząc, że podróżowali wcześniej tym właśnie samochodem chłodnią z napisem „Hyza”. Niektórzy zeznają, że mdleli w trakcie drogi, brakowało powietrza. Na szczęście przeżyli. Policja szuka teraz pozostałych pojazdów szajki.

Przynajmniej jeden winny musi się znaleźć – ten, kto zatrzasnął drzwi za 71 mężczyznami, kobietami i dziećmi. Ciężarówka wyposażona jest w agregat chłodniczy, który obniża temperaturę nawet do minus 20 stopni, ale tylko wtedy, gdy działa silnik. Niskie temperatury można osiągnąć dzięki temu, że ładownia jest hermetycznie zamknięta.

Kiedy zatrzaśnięto drzwi, świat 71 ludzi skurczył się do 15 metrów kwadratowych. Dość miejsca, by stać, ale nie dość, aby się poruszyć. Stali ramię przy ramieniu, brzuch przy brzuchu, kiedy samochód rozpoczął jazdę. Pojemność: ok. 45 metrów sześciennych. Brak możliwości otwarcia drzwi od środka. Człowiek dorosły zużywa w ciągu minuty około sześciu litrów powietrza. 71 ludzi w ładowni miało przed sobą godzinę życia, może ciut więcej.

Dwanaście osób miało syryjskie dokumenty, część ludzi pochodziła z obszarów objętych wojną.

Biuro podróży „Europa”

Podróż z Syrii do Europy Zachodniej wiedzie przez wzgórza, lasy, miasta, wsie… To trzy-, cztery tysiące kilometrów gehenny w łodziach, autokarach, pociągach, piechotą, przez drut kolczasty, przez mury, przez morze. Dla wielu uchodźców podróż zaczyna się w Stambule – na przykład od spotkania z mężczyzną o imieniu Yasin.

Yasin ma 29 lat, pochodzi z Damaszku i opowiada o swojej pracy z zaskakującą otwartością. Siedzi w kawiarni w robotniczej dzielnicy Aksaray, gdzie ludzie szukający ratunku często po raz pierwszy natrafiają na szmuglerów. Fucha Yasina polega na werbowaniu klientów – przede wszystkim swoich rodaków. Znajduje ich na ulicach, w kafejkach internetowych albo w syryjskich restauracjach. Dostaje prowizję – około 20 dolarów od łebka.

Yasin sam przybył półtora roku temu do Turcji jako uchodźca. W Syrii pracował jako informatyk. W Stambule początkowo tyrał na zmywaku, a potem poprzez znajomego znalazł pracę w kręgu szmuglerów ludźmi. Sieć przemytników Yasina oferuje zarówno trasę zachodnio-, jak i wschodniobałkańską. Za przekroczenie granicy turecko-bułgarskiej jego zwierzchnicy żądają 500 dolarów od osoby. Droga pontonem do Grecji kosztuje 1000 dolarów od osoby, jachtem – 3000 dolarów. Kto chce jechać dalej – na przykład do Niemiec – musi dopłacić jeszcze 4000 dolarów. Bilet lotniczy do Frankfurtu ze sfałszowanymi papierami kosztuje 15 tys. dolarów.

Szmuglerzy szukają klientów nie tylko na ulicach, ale także w sieciach społecznościowych. Prowadzą strony na Facebooku, takie jak na przykład „Szmugiel do Europy” czy „Nielegalnie do Szwecji”. Pewien mężczyzna o pseudonimie Abu Ali pisze po arabsku: „Nigdzie taniej nie dotrzecie do Europy”. Ktoś inny reklamuje „bezpieczną trasę z Egiptu do Włoch za 2500 euro”. Niektórzy z nich podają swoje numery telefonów komórkowych.

Yasin jeszcze nigdy nie spotkał ludzi, którzy w hierarchii znajdują się nad nim. Jego pracodawca zatrudnia dziesiątki werbowników, pośredników, kierowców, ochroniarzy – nie tylko w Turcji, ale także w Grecji i innych krajach bałkańskich. Pewien turecki policjant, który od lat obserwuje to środowisko, mówi, że ten biznes w Turcji kontrolowany jest przez kilka band przemytników. Ludzie, którzy za tym stoją, do czarnej roboty zatrudniają uchodźców, takich jak Yasin.

Zadanie Yasina zostaje wypełnione w chwili, gdy dochodzi do zawarcia umowy. Wtedy przekazuje klientów werbownikom, którzy z kolei załatwiają transfer pieniędzy poprzez system finansowy zwany Hawalą. Zaletą tego sposobu rozliczania się jest to, że żaden bank ani instytucja finansowa nie dowiaduje się o transakcji. Biurami są zwykle kantory wymiany pieniędzy, czasem sklepy jubilerskie albo centra telefoniczne. System opiera się na zaufaniu.

Z Istambułu wielu rusza w stronę Bodrum, tureckiego miasta nad Morzem Egejskim. Bodrum stało się miejscem przesiadkowym dla szmuglerów i uchodźców. Grecka wyspa Kos leży zaledwie kilka mil morskich od lądu. Na tureckim brzegu działają przede wszystkim drobni szmuglerzy. Za sumy rzędu 500–1000 euro wsadzają swoich klientów do pontonów, aby ci sami powiosłowali do Europy. Nawet jeżeli ponton ma zaledwie pięć metrów długości, a ma przewieźć 70 pasażerów. Bodrum jest bramą do trasy zachodniobałkańskiej.

Turecka policja kontroluje wprawdzie co noc wybrzeże z morza, ale ze słabymi efektami. Drobni szmuglerzy z Bodrum wypracowali system, dzięki któremu unikają złapania. Nie rzucając się nikomu w oczy krążą pomiędzy parasolami i leżakami, wchodzą na pomosty, aby skontrolować sytuację. Są rozproszeni wzdłuż wybrzeża, kontaktują się ze sobą przez komórki. Kiedy tylko zauważają okazję, wypuszczają w stronę Kos naraz po 15 łodzi. To zwiększa szansę, że wielu imigrantom się powiedzie. Ale w ciągu zaledwie jednego tygodnia straż przybrzeżna musiała uratować życie 2160 ludzi, wyciągając ich z wody.

O świcie na plaży można zobaczyć pozostawione buty, skarpetki, puste butelki po wodzie. To znak, że nocą jacyś uchodźcy boso wchodzili do pontonów i ruszali w drogę.

Oaza Mr. President

Na plaży w Bodrum, w Istambule, Belgradzie i Budapeszcie można dostrzec, jak olbrzymi interes rozkręcili szmuglerzy. Jednak wraz ze wzrastającą liczbą klientów, zmienia się też model biznesowy przemytników. Przesiadają się na coraz większe łodzie i coraz większe ciężarówki, co wiąże się z jeszcze większym ryzykiem.

Na razie biznes w Turcji i na Bałkanach przyciąga przede wszystkim drobnych kryminalistów, liczba sprawnie zorganizowanych sieci jest ograniczona, ale także i takie istnieją. Kto chce naprawdę wzbogacić sią na biedzie, strachu i wojnie, musi mieć kontakty rozsiane na wielu kontynentach, musi umieć dobrze planować, być inteligentny, pozbawiony skrupułów i ambitny.

Większość uchodźców, którym uda się dotrzeć do Grecji, rusza dalej – przez Macedonię – często autobusem lub pociągiem, niekiedy pieszo. Wielu z nich ma przy sobie długą listę z telefonami do szmuglerów w każdym kraju. Również ci, którzy stracili życie w Parndorf, mieli przy sobie takie listy.

Trasa zachodniobałkańska wiedzie na północ – przez Belgrad, stolicę Serbii. Tuż koło dworca znajduje sie tam budynek, który uchodzi za nieoficjalną centralę dla napływających uchodźców. To czterogwiazdkowy hotel Mr. President.

Wielu uchodźców nocuje w Presidencie – przede wszystkim ci lepiej sytuowani – zanim wyruszą w dalszą drogę: do Austrii, Niemiec, Belgii czy Holandii.

Przed wejściem do hotelu siedzą potężni mężczyźni i telefonują. Noszą rozpięte, hawajskie koszule i torby biodrówki. Każdy ma przy sobie trzy komórki, słuchawki w uszach i wolnostojącą ładowarkę na stole. Hotel Mr. President jest ich centralą, ich biurem z bezpłatnym WIFI. Rozmawia się tutaj po arabsku. Uchodźcy muszą zapłacić do 1500 euro, by dotrzeć stąd do skrawka lasu na węgierskiej granicy, oddalonego o prawie 200 km.

Jeszcze przed kilkoma tygodniami podróż stąd do granicy kosztowała ok. 300 euro, ale od tego czasu ceny gwałtownie poszły w górę. Nie ma wystarczającej liczby samochodów, jest zbyt wielu uchodźców.

Arabic? Arabic?

Tego wieczoru przed hotelem znowu czeka około 60 imigrantów z plecakami. Krótko przed ich odjazdem przed hotel podjeżdżają szefowie przemytników. Ci faceci rozwaleni w najdroższych modelach Porsche są zadowoleni: biznes kręci się jak złoto.

Nagle słychać przenikliwy gwizd, dobiegający z jednej z biodrówek przemytników. 60 młodych mężczyzn podnosi się i podąża za przewodnikiem przez belgradzki dworzec główny. Na tyłach budynku czekają ciężarówki. Mężczyźni wsiadają, auta ruszają.

Bałkany kończą się gdzieś wśród pól kukurydzy, dalej jest już Unia Europejska. Tutaj, na granicy serbsko-węgierskiej, rząd Węgier chciał zatrzymać napływ ludzi. Tu docierają wszystkie samochody transportowe, które ruszyły spod hotelu Mr. President. Całymi tygodniami straż graniczna rozciągała drut kolczasty – trzy warstwy, jedna na drugiej – na długości 175 kilometrów. Oto bastion, który miał ochronić Węgry przed zalewem z południa. Nie ochronił.

Drut ma lukę pod graniczną wioską Röszke, przez nią wiodą tory kolejowe linii Szeged–Subotica. Aby tu dojechać, wystarczą dwie godziny jazdy samochodem z Belgradu. Uchodźcy docierają, kiedy robi się ciemno. Przekraczają granicę między Serbią a Węgrami tak, jakby nie istniała. Przede wszystkim są to młodzi mężczyźni z plecakami, ale też rodziny z dziećmi: wymizerowane postacie, w większości Syryjczycy.

Każdego dnia granicę przekracza kilka tysięcy imigrantów. Nikt ich nie zatrzymuje, od dawna jest ich zbyt wielu. Szmuglerzy w Röszke pokrzykują skryci w ciemnościach: „Arabic, Arabic?”.

Na parkingu dla ciężarówek stoją dwie kobiety w białych t-shirtach, które patrzą, czy nie nadjeżdża policja. Trochę dalej widać samochody audi z przyciemnionymi szybami – te przyjeżdżają i odjeżdżają. Pomiędzy nimi kręcą się łysi Romowie. Jeden ze szmuglerów mówi, że kierowcy zabiorą uchodźców jedynie do Budapesztu. Jazda kosztuje 200–300 euro. W ciągu dnia można w ten sposób zarobić kilka tysięcy. Z Röszke do zatoczki autobusowej w Parndorf jest 400 kilometrów.

45 minut drogi od Panrdorfu, na drugim piętrze austriackiego Federalnego Urzędu Kryminalnego siedzi Gerald Tatzgern. Kieruje on wydziałem specjalnym w Urzędzie Kryminalnym ds. handlu ludźmi. Tatzgern, który najlepiej zna środowisko szmuglerów w Zachodnich Bałkanach, opisuje je jako dziki świat, pełen drobnych kryminalistów, lokalnych band i zorganizowanych sieci przemytu. Zyski? Porównywalne do tych z handlu narkotykami.

– Co paradoksalne – dla uchodźców lepsze i bezpieczniejsze jest oddać się w ręce zorganizowanej sieci szmuglerów – mówi policjant. – Mafia ma przynajmniej know-how, chce zarabiać, więc raczej nie odstawia partaniny, która kończy się często śmiercią uchodźców.

Tej cudem uniknęłi trzej młodzi Syryjczycy, którzy zostali zamknięci w samochodzie ciężarowym. Tylko dzięki temu, że mieli nóż, udało im się wywiercić dziurę w dachu i uciec. Podobną sytuację przeżyli Reza Golshir i Majid Khan, Irańczyk i Pakistańczyk. Swojego szmuglera spotkali się w Belgradzie, był to Turek. Obiecał im, że za 300 dolarów pojadą aż do Wiednia w mercedesie z najwyżej pięcioma pasażerami. Ostatecznie szmuglerzy wcisnęli 30 mężczyzn, kobiety i kilkoro dzieci do małego samochodu transportowego, którego ściany wyściełane były od środka sztucznym tworzywem. Udało im się wyzwolić tylko dzięki śrubokrętowi, znalezionemu w środku. Następnego dnia znowu znaleźli się w Belgradzie. Biedniejsi o 300 dolarów, ale przynajmniej żywi.

Nie każdemu udaje się wyjść z tego bez szwanku. W obozach dla uchodźców na trasie przerzutu leży wielu ludzi ze złamaniami, infekcjami, ranami. Oni też będą jeszcze raz próbować dostać się do Europy – nie do Bułgarii czy na Węgry – ale do Austrii, Niemiec, Szwecji. Kto wydostał się spod gradu pocisków w Aleppo, z Sudanu, Somalii czy Afganistanu; kto przebył Morze Śródziemne i przeszedł piechotą Macedonię, tego nie zatrzyma kilka rolek drutu kolczastego.

Na wypadek, gdyby Węgrzy zaryglowali granice, szmuglerzy mają plan alternatywny. Po prostu wybiorą inne trasy – na przykład przez Chorwację i Słowenię. Dopóki w Syrii i w Iraku toczy się wojna, dopóki na granicach Europy panuje bieda i toczą się konflikty, będą istnieć szmuglerzy.

© Der Spiegel, distr. NYT Syndicate

***

„Chcę wrócić do ojczyzny, by uczyć”

Majd Haj Hasan sypie cytatami z Szekspira jak z rękawa. Studiował literaturę angielską i jest zdeterminowany, by dokończyć studia gdzieś za granicą. Pochodzi z bogatej syryjskiej rodziny. – Mieliśmy sześć domów, dwa samochody i 1000 hektarów ziemi obsadzonej oliwkami – wspomina. Podróżuje z bratem Walidem, jego żoną, dwójką ich dzieci oraz gronem przyjaciół i dalszych krewnych. Uciekli z Syrii, gdy w ich mieście wybuchły walki między Frontem al-Nusry a Państwem Islamskim. Nie chcieli, by ich dzieci dorastały w kraju ogarniętym wojną. Sprzedali więc samochody, ziemię i dwa domy, żeby opłacić podróż. Rodzice zostali, mówiąc, że wolą umrzeć w domu.

Podróż do Europy jest trudna i niebezpieczna, nawet jeśli ma się pieniądze. Majd został ciężko pobity za pierwszym razem, gdy próbowali pokonać turecką granicę. Stracił dwa zęby. W Serbii zapłacili taksówkarzowi, żeby zawiózł ich do schroniska, gdzie przyjmowali uchodźców. Ale kiedy dotarli na miejsce, kierownik nie zgodził się ich przyjąć, bo nie mieli dokumentów. Dotarcie na Węgry zajęło im 20 dni – od czterech dni koczują na dworcu Keleti w Budapeszcie. Są brudni i przygnębieni. – Myjemy tylko twarze i ręce. I pomyśleć, że kiedyś brałem prysznic dwa razy dziennie – mówi Majd zrezygnowanym głosem. Jest przekonany, że kiedyś wróci do Syrii. – Chcę być nauczycielem, wrócić do ojczyzny i pomagać odbudować kraj.

The Observer

***

„Dzieci płaczą, kiedy słyszą samolot”

W innym życiu, które ledwo już pamięta, 33-letnia Mary al-Aboud uczyła dzieci angielskiego w szkole podstawowej w syryjskim mieście Deir Ezzor. Na telefonie komórkowym ma nagranie, na którym bomba równa z ziemią jej dom i zabija męża. – Zostałam sama z dziećmi – mówi, gdy czwórka maluchów kręci się wokół jej nóg. Są w drodze od 50 dni. Mary próbuje się przedostać do brata mieszkającego w Niemczech. – On jeden mi pozostał – wyznaje. Brat posyła jej pieniądze na kolejne etapy podróży, ale cały czas ich brakuje. Mary wygląda, jakby nie jadła od dłuższego czasu, byle tylko zapewnić dzieciom jakiś posiłek. Od wielu dnie nie miały w ustach nic poza chlebem, raz trafiła się im konserwa rybna. Nie mają ubrań poza tymi, które noszą na sobie. Mary wystaje w kolejkach, licząc na to, że wśród rozdawanych uchodźcom rzeczy trafi się może jakiś pled albo koc. Noce podszyte są już jesiennym chłodem. Cały czas martwi się o dzieci. Dwuletnia Rua potrzebuje butów, swoje zgubiła podczas pobytu w ośrodku dla uchodźców na Węgrzech. Pięcioletniego Muhammada powinien jak najszybciej obejrzeć lekarz. Blisko chłopca wybuchła bomba, od tamtej pory nic nie słyszy. Najstarsza, 10-letnia Nada nie chodzi do szkoły od dwóch lat. Była dobrą uczennicą. Wszyscy są naznaczeni wojną. Nawet tu, w bezpiecznym Budapeszcie, gdy „dzieci usłyszą samolot, zaczynają drżeć ze strachu”.

The Observer

***

„Przyszedłem o kulach z Mosulu”

Josef Rajd ma 26 lat i pokonał na kulach Turcję oraz Bałkany, starając się nie uszkodzić owiniętej bandażami lewej nogi, poharatanej odłamkami. Obie nogi pokrywają blizny po wcześniejszej eksplozji bomby. W każdy krok wkłada całą energię, i tak, noga za nogą, powoli posuwa się do przodu. Jedyny jego majątek to kule, czarne spodenki i podkoszulka. Próbuje dostać się do Wiednia, gdzie o azyl poprosili już jego dwaj bracia, siostra i matka. Rodzina postanowiła uciec z Mosulu w północnym Iraku trzy miesiące temu.

The Observer

***

„Ataki nie ustawały, musieliśmy uciekać”

Jedenastoletnia Hadiseh Hoseini chcę się dostać do Niemiec, by móc chodzić do szkoły i spełnić swoje marzenie – zostać lekarką. W ręku ściska lalkę, którą dostała od wolontariuszki na dworcu Keleti. To najcenniejsza rzecz, jaką posiada. Jej rodzina postanowiła opuścić rodzinny Herat w Afganistanie. W mieście nasilała się przemoc, rodzice bali się, że ekstremiści zamkną szkołę Hadiseh. – Ataki się nasilały – mówi matka dziewczynki Somaje. Tak więc w Ramadanie, jej mąż, ona i czwórka dzieci wyruszyli przez Iran, Turcję i Bałkany do Zachodniej Europy. Ich podróż została przerwana na dworcu Keleti.

The Observer

***

„Wolę umrzeć w drodze niż zostać tutaj”

Zanim wyszła za taksówkarza Omara i powiła mu dzieci, 33-letnia Golezar Sidour była w Aleppo krawcową. Mieszkali na trzecim piętrze bloku w mieszkaniu z dwoma łazienkami. Nie bogato, ale wygodnie. W tym roku szrapnel zabił jej najstarszego syna, siedmioletniego Hasana, gdy bawił się na ulicy. Pochowali go w Syrii i zdecydowali, że dla dobra pozostałych dzieci muszą wyjechać. Golezar była w ciąży z kolejnym dzieckiem. Wyruszyli pieszo, pokonując kolejne granice. Większość nocy spędzili pod gołym niebem, raz nocowali w przedszkolu, które serbskie władze zostawiły otwarte dla uchodźców. Brzuch Golezar jest mocno widoczny, bądź co bądź to już piąty miesiąc. Kobieta jest jednak zdeterminowana, by wyrwać się z otoczonego przez policję dworca Keleti w Budapeszcie. Znajdujący się przed nim placyk zamienił się w tymczasowy obóz – wszędzie walają się śmieci i nieczystości. – Dają nam jedzenie i picie, ale my cały czas się boimy, że ludzie nas zaatakują. Wolę umrzeć w drodze niż żyć tutaj – mówi Golezar. Kilka godzin wcześniej piłkarscy kibice obrzucili migrantów petardami. Doszło do przepychanek z mężczyznami. Boi się też nadchodzących chłodów. – Idzie zima, dzieci mogą zachorować, a przecież bez nich moje życie straci sens.

The Observer

18.09.2015 Numer 19.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną