Artykuły

Kosmiczny przekręt?

Kto chce na Marsa

Numer 21.2015
Filmowy „Marsjanin” (Matt Damon) świetnie sobie radził. Ale to tylko fikcja... Filmowy „Marsjanin” (Matt Damon) świetnie sobie radził. Ale to tylko fikcja... Imperial Cinepix / materiały prasowe
Marzenie o życiu na Marsie inspiruje dwa rodzaje ludzi. Jedni są gotowi wydać ogromne środki, żeby dolecieć na Czerwoną Planetę. Drudzy wolą nie ruszać się z Ziemi, ale za to zarobić bardzo dużo pieniędzy.
20-letni Ryan McDonald kupił bilet w jedną stronę. Żąda jedynie pokoju z widokiem na Ziemię.Caters/Forum 20-letni Ryan McDonald kupił bilet w jedną stronę. Żąda jedynie pokoju z widokiem na Ziemię.
Podobno jest woda na Marsie. Tylko czy wystarczy dla wszystkich?www.caglecartoons.com Podobno jest woda na Marsie. Tylko czy wystarczy dla wszystkich?
Łazik Curiosity potwierdza: są warunki do życia. Ale co to za życie...NASA Łazik Curiosity potwierdza: są warunki do życia. Ale co to za życie...

Dwa lata temu dwóch holenderskich przedsiębiorców ogłosiło wyjątkową rekrutację: szukali chętnych do podróży na Marsa. Lot miał być tylko w jedną stronę. Śmiałkowie mieli na zawsze zostać na Czerwonej Planecie i założyć tam pierwszą kolonię. Początkowo spotkało się to ze sceptycyzmem, ale gdy ludzie zaczęli masowo się zgłaszać na stronie projektu Mars One, temat podchwyciły największe światowe media. Zaczęło się prawdziwe szaleństwo – każdy chciał opublikować wywiad z potencjalnymi kolonistami, naukowcami, astronautami.

Wkrótce jednak eksperci zaczęli zadawać trudne pytania o praktyczną stronę misji: jak dokładnie koloniści mają dostać się na Marsa; skąd Holendrzy wezmą pieniądze, żeby wszystko sfinansować; jak zamierzają utrzymać garstkę Ziemian przy życiu na odległej planecie? Głosy sceptyków znikły jednak w zalewie wywiadów z ludźmi gotowymi do kosmicznego lotu w jedną stronę. Dziś się okazuje, że zgłoszeń nie było wcale 200 tysięcy, jak na początku podawały gazety, tylko 4227. A gdy ucichł medialny szum, na jaw wychodzą coraz bardziej kontrowersyjne fakty.

Program ogłoszono w połowie 2012 r. Zwieńczeniem projektu miało być powstanie pierwszej ludzkiej osady na powierzchni Marsa. W 2024 r., po kilku wstępnych misjach w celu przetestowania technologii oraz przygotowania miejsca do lądowania dla kolonistów, Holendrzy planowali wysłać czterech ludzi na Czerwoną Planetę (później datę przesunięto na rok 2027). Kolejne czteroosobowe zespoły miały wyruszać przy każdej następnej nadarzającej się sposobności. Ich zadaniem miało być powiększanie kolonii.

Cały pomysł opierał się na tym, że powrót z Marsa jest zbyt drogi. NASA wyliczyła, że wysłanie człowieka na Czerwoną Planetę i z powrotem kosztowałoby około 450 mld dolarów. Holendrzy doszli do wniosku, że z biletem w jedną stronę wszystko będzie dziesięć razy tańsze. Ale takiej propozycji państwowa instytucja nie może nawet rozważać. Właśnie dlatego – jak twierdzą – powołali do życia fundację Mars One.

Doktoranci z MIT przyjrzeli się pomysłowi i zdębieli. „Chociaż ogłoszeniu projektu towarzyszyły wielkie fanfary – piszą – to opublikowano bardzo mało informacji o misji”. Projekt Mars One radykalnie odbiegał od tradycyjnego myślenia o eksploracji kosmosu. Zakładał m.in., że koloniści będą gromadzić zasoby potrzebne do przetrwania, i opierał się na technologiach podtrzymywania życia, które są bardziej zaawansowane niż wszystko, co w tej chwili potrafimy zrobić.

Jeśli nie da się dziś, to na pewno jutro – taka optymistyczna filozofia przyświeca twórcom Mars One, a szczególnie ekologowi Wiegerowi Wamelinkowi, który odpowiada za żywienie. Wamelink sprawdzał, jak w marsjańskiej glebie rozwijają się rośliny, i napotkał na kilka trudności. – Rakietowy ogród przepięknie pachniał. Ale nie odważyłem się spróbować plonów, bo muszę je najpierw przebadać. W glebie są metale ciężkie. Jedzenie może być trujące – mówi. Dotychczas eksperymentował z 840 doniczkami. Wśród gatunków było żyto, quinoa, groszek, pory, szpinak, pomidory i szczypiorek.

Problemem jest również brak pszczół, więc Wamelink musiał zapylać rośliny pędzelkiem. – Nie możemy tego robić na masową skalę. Potrzebujemy zapylacza – mówi. Przydałyby się też robaki w glebie. I bakterie. Właściwie potrzeba będzie też wody. A w czasie podróży – światła słonecznego. Oraz grawitacji, bo w warunkach niskiego ciążenia system nawadniania działa inaczej niż na Ziemi. – W ciągu dekady znajdziemy wszystkie rozwiązania, pod warunkiem że będą fundusze – twierdzi Wamelink.

Marzyciel numer 1

Mars One jest dzieckiem 38-letniego biznesmena z Holandii, Basa Lansdorpa, który ma na swoim koncie wiele spektakularnych osiągnięć. Po ukończeniu studiów na kierunku inżynierii mechanicznej założył firmę Ampyx Power, która zajmuje się energią odnawialną. Planował wdrożyć technologię generatorów prądu szybujących w przestworzach i choć urządzenie jeszcze nie powstało, udało mu się pozyskać do pomysłu wielu inwestorów. Później zakochał się, założył rodzinę, sprzedał akcje Ampyx Power i zajął się innym projektem: lotem na Marsa. Od razu znalazł około 30 drobnych inwestorów, którzy pomogli mu zacząć pracę (zgromadził około 700 tys. dolarów). Teraz szuka poważniejszych graczy, lecz na razie żadnych nie znalazł. Oprócz kandydatów do lotu.

„Wyciąganie bezpośrednich odpowiedzi od Basa Lansdorpa jest jak wywiad z Marsjaninem – pisze „Daily Mail”. – Zaczynasz się zastanawiać, z jakiej planety przyleciał ten gość i czy rozumie pytania”. Jak na organizację, która za chwilę ma zrealizować przełomową misję, dzieje się w niej zaskakująco mało. Dziennikarze brytyjskiej gazety, którzy przeprowadzili wywiad z Lansdorpem, napisali, że nie zauważyli żadnych postępów w kierunku lotu kosmicznego.

Już za trzy lata Mars One chce wysłać w kosmos bezzałogowy lądownik, ale jeszcze nie zaczęto budowy. Agencji NASA skonstruowanie podobnego urządzenia zajęło pięć lat. A jednak Holender jest nadal przekonany, że wyśle kolonistów i cała nasza planeta będzie oglądać ich przygody na żywo w telewizji. – Wiemy, że mamy napięty kalendarz i musimy podjąć następne kroki bardzo szybko. To nie będzie Wielki Brat na Marsie, tylko najbardziej ekscytująca historia wszech czasów – mówi szef projektu. Jego zdaniem na transmisji można będzie zarobić 45 mld dolarów.

Marketing to podstawa

NASA twierdzi, że Mars One nie zdoła zbudować kolonii ma Marsie. A naukowcy z MIT wręcz poprosili, żeby Holendrzy nie próbowali nikogo wysyłać w kosmos, bo to się skończy tragedią. Wyliczyli, że budowa kolonii wymagałaby 15 lotów rakiety Falcon Heavy i kosztowała przynajmniej 4,5 mld dolarów, biorąc pod uwagę jedynie utworzenie systemów podtrzymywania życia oraz części zamiennych. Naukowcy nie uwzględnili w tej sumie kosztów rozbudowy i funkcjonowania marsjańskiej osady ani innych kluczowych elementów, takich jak systemu zasilania czy łączności. W związku z tym doszli do wniosku, że nawet jeśli twórcom projektu Mars One uda się wysłać ludzi na Czerwoną Planetę, to zginą oni najdalej po 68 dniach.

Wręcz przeciwnie! – Będą żyć dużo dłużej niż przeciętnie na Ziemi. Wysyłamy na Marsa bardzo zdrowych ludzi. Prawdopodobieństwo zapadnięcia na różne choroby będzie mniejsze, koloniści będą jeść zdrową żywność i nie potrąci ich samochód. Więc jeśli nie wydarzy się jakiś tragiczny wypadek, który obniży średnią długość życia, to koloniści będą starsi niż przeciętnie – zarzeka się Lansdorp. Mimo całej tej propagandy zaczyna się jednak trochę wycofywać. – Program jest już sukcesem, bo udało się nam przykuć uwagę 200 mln ludzi i zainspirować ich do myślenia nad założeniem marsjańskiej kolonii. Misja załogowa to tylko wisienka na torcie, ale ja już jestem zadowolony z tego tortu, jaki mamy dziś – mówi.

Czy więc Holendrom w ogóle zależy na tym, żeby kogokolwiek dokądkolwiek wysyłać? Takie wątpliwości podnosi Joseph Roche, doktor fizyki i astronomii, adiunkt w Trinity College w Dublinie. Znalazł się wśród 100 ludzi wyselekcjonowanych przez Mars One, spośród których miała zostać wyłoniona pierwsza czwórka kolonizatorów. Na początku tego roku zaczął podejrzewać, że cały głośny projekt to jeden wielki kosmiczny przekręt. Widząc, że nikt nie zajmuje krytycznego stanowiska wobec szans powodzenia misji, postanowił o wszystkim opowiedzieć.

Irlandczyk pracował kiedyś dla NASA i od początku spodobała mu się idea popularyzacji badań kosmosu, jaka wiązała się z Mars One. Nigdy nie traktował poważnie swojego zgłoszenia do projektu. Chciał się po prostu przekonać, czym jest program, o którym wszyscy mówią. Od razu natknął się na marketingowe „punkty”. – Kto wysyła swoją kandydaturę, ten automatycznie dołącza do „wspólnoty Mars One” i zaczyna dostawać punkty. Otrzymuje punkty za każdy zaliczony etap selekcji, a jedynym sposobem, żeby zdobyć ich więcej, jest donacja na rzecz Mars One albo zakup produktów z tym logo – opowiada.

Organizacja prosiła również „członków wspólnoty” o to, by pomogli jej zarobić na zainteresowaniu światowych mediów. W lutym br. finaliści selekcji dostali list, w którym Mars One „podpowiada”, jak postępować z mediami. „Jeśli dostaniecie ofertę wynagrodzenia finansowego za udzielenie wywiadu, możecie ją przyjąć. Prosimy jednak uprzejmie o przekazanie 75 proc. zysku na konto Mars One”. – W rezultacie najwyższe miejsca w procesie rekrutacji dostali ludzie, którzy przekazali Mars One najwięcej pieniędzy – twierdzi Roche. Rzeczniczka organizacji potwierdziła, że pozycja w rankingu zależy od tego, „ile może zarobić nasza wspólnota”, choć jednocześnie zaznaczyła, iż liczba punktów „nie jest związana z procesem selekcji”.

Sam proces selekcji, zdaniem Roche’a, ma bardzo poważne wady, które mogą zaszkodzić uczestnikom misji (jeśli kiedykolwiek do niej dojdzie). Organizatorzy początkowo zapowiadali, że kandydaci z każdego regionu przejdą rozmowy kwalifikacyjne: wszyscy będą musieli pojechać w określone miejsce, porozmawiać ze specjalistami, przejść kilkudniowe testy itd. – Wydawało mi się, że ma to przypominać proces kwalifikacji astronautów. Ale nigdy się nie spotkałem z żadnym pracownikiem Mars One – mówi Roche.

Według niego proces selekcji polegał na tym, że najpierw podpisał umowę o poufności, a później odbył 20-minutową rozmowę z Mars One przez Skype. Wypełnił kwestionariusz, nagrał i wysłał film na stronę projektu oraz przeszedł badanie lekarskie (które sam musiał sobie załatwić w miejscowej przychodni). Na Skype rozmawiał z Norbertem Kraftem, głównym lekarzem misji. Został przepytany z wiadomości zawartych w broszurach informacyjnych, które organizacja przesłała kandydatom. Nie poddano go żadnym testom psychologicznym ani psychometrycznym. Wystarczyło, że wykuł na pamięć odpowiedzi z książek, które otrzymał miesiąc wcześniej.

– Wiedzą o mnie tylko tyle, ile im powiedziałem w gównianym filmiku, w czasie 10-minutowej rozmowy oraz w kwestionariuszu. Przy czym odpowiadałem na pytania jednym słowem. To za mało informacji, żeby kogokolwiek ocenić – mówi Roche, który zgłosił się na… głównodowodzącego misji. NASA wymaga od kandydata na takie stanowisko tysiąca godzin wylatanych w odrzutowcu.

Wielki krok Wielkiego Brata

W lutym od projektu odciął się Endemol, holenderski producent telewizyjny. Na początku Mars One zapowiadał, że misja zostanie sfinansowana w dużej części dzięki transmisji postępów projektu w formule reality show. Organizatorzy się spodziewali, że sprzedaż programu przyniesie nawet sześć miliardów dolarów. Jednak Endemol po cichu wycofał się z projektu, który zaczął przypominać gorący kartofel i zasłonił się fiaskiem negocjacji. Mars One prowadzi rozmowy z inną firmą, są bardzo obiecujące, ale na razie podpisanej umowy brak. Kolejny cios zadał Gerard ’t Hooft, laureat Nagrody Nobla, oficjalnie zgłoszony jako „doradca” misji. Fizyk oświadczył, że jego zdaniem realistyczny horyzont czasowy dla załogowej misji na Marsa to 100, a nie 10 lat.

Lansdorp gorąco zaprzecza, jakoby jego organizacja była jednym wielkim oszustwem. Tajemnicze „punkty” nie były żadnym kryterium w wyborze kandydatów, a wyłonieni kandydaci do lotu zostaną gruntownie przeszkoleni. Ich trening zacznie się w przyszłym roku i potrwa do 2024 r. W tym czasie nauczą się inżynierii, napraw sprzętu, medycyny i rolnictwa. – Dlatego nasze szkolenie zajmie dziewięć lat. Astronauci NASA lecą w kosmos po dwóch – twierdzi.

Komu wierzyć? Anonimowy pracownik NASA mówi, że największe wątpliwości budzi sama idea Wielkiego Brata w kosmosie. – Popieram każdą inicjatywę, której celem jest lot na Marsa, i życzę im wszystkiego najlepszego. Biznesplan oparty na sprzedaży programu telewizyjnego jest sprytny, ale niepraktyczny. Bo jak się robi dobre reality show? Potrzeba napięć, konfliktów, trudności, czyli tego, czego staramy się w takim przypadku uniknąć. Nie chcemy wysyłać na Marsa statku z czterema szurniętymi primadonnami! Poza tym oglądalność wszystkich programów spada wraz upływem czasu. Kiedy stacje telewizyjne przestaną się interesować misją Mars One, to kto utrzyma tych ludzi przy życiu? Jeszcze przez dłuższy czas nie będą samowystarczalni, więc co się stanie, jeśli show spadnie z anteny? Czy ktoś da dwa miliardy dolarów, żeby uratować cztery osoby? A jeśli astronauci postanowią wyłączyć kamery? – mnoży wątpliwości ekspert.

Sam Lansdorp nigdzie się nie wybiera. – Jestem biznesmenem. Nie mam cierpliwości i jestem uparty, a takich cech charakteru na pewno nie potrzeba w pierwszym zespole. Ludzie zbyt łatwo mnie denerwują. Mam też półtoraroczne dziecko, więc na razie na pewno nie lecę. Ale gdybym się nadawał, to zgłosiłbym się od razu. Nie miałbym żadnych wątpliwości, bo przygotowujemy tu następny krok dla ludzkości.

Z motyką na Marsa

Podobnie uważa Chris Impey, astronom z Uniwersytetu Arizony, który bada strukturę i rozwój wszechświata. Przewiduje, że w ciągu 20 lat powstanie dynamiczny sektor turystyki kosmicznej, a nawet „motele, gdzie będzie można uprawiać seks w warunkach zerowej grawitacji”. W ciągu 30 lat mają powstać „małe, lecz sprawne kolonie” na Marsie i Księżycu. A w ciągu 100 lat w koloniach wyrośnie pokolenie dzieci urodzonych w kosmosie, które „nigdy nie były w domu”.

Za tym wszystkim nie będzie jednak stać NASA, bo rząd amerykański stale obcina budżet na badania kosmosu. Impey pokłada nadzieję w biznesmenach takich jak Lansdorp (uważa, że Holender ma „śmiały plan”), Elon Musk, Jeff Bezos (założyciel firmy Amazon.com też buduje rakiety kosmiczne), Richard Branson (i jego turystyczne loty pod szyldem Virgin Galactic) oraz Eric Anderson (wysyła turystów na Międzynarodową Stację Kosmiczną).

Popularyzator nauki Stephen L. Petranek uważa, że pierwsi koloniści na Czerwonej Planecie mogą przystąpić do przekształcania niegościnnego klimatu. Wkrótce powstaną tam piękne i bogate miasta. „Mars będzie nową granicą, nową nadzieją, nowym przeznaczeniem dla milionów ziemian, którzy zrobią wszystko, żeby skorzystać z czekającej na nich szansy” – pisze.

Entuzjazm studzi Erik M. Conway, historyk nauki z kalifornijskiego Jet Propulsion Laboratory. NASA oczywiście już przeprowadziła kilka misji na Marsa. A kilka razy zawiodła na całej linii. Ponieważ na pokładzie nikogo nie było, w oczach opinii publicznej sukcesy i porażki trochę się zacierają. Conway próbuje wyciągnąć wnioski z błędów i dochodzi do wniosku, że każdy, kto chce się zapisać na pierwszą załogową misję, powinien to jeszcze raz przemyśleć.

Ot, taki Mars Climate Orbiter. Wyglądał trochę jak przerośnięty telewizor, kosztował 125 mln dolarów i miał za zadanie zbierać dane o marsjańskiej atmosferze oraz służyć jako przekaźnik umożliwiający łączność dla innych sond. Wystrzelono go z przylądka Canaveral 11 grudnia 1998 r. Przez kolejne 9,5 miesiąca mknął przez Układ Słoneczny, aż 23 września 1999 r. przyszedł czas na przecięcie orbity Marsa. Wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem, aż orbiter zniknął za planetą i urwała się łączność. Miał się wyłonić za 20 minut, ale już nigdy go nie zobaczyliśmy – spłonął w marsjańskiej atmosferze. Okazało się, że błąd popełnił programista w Lockheed Martin, podwykonawcy NASA. Zapomniał przeliczyć angielskie jednostki na system metryczny. Było kilka szans, żeby wyłapać błąd, ale wszystkie przepadły z powodu „zbyt dużego obciążenia pracowników” – pisze Conway. Jego zdaniem podstawowa pomyłka to ludzie. Nie ich powinniśmy wysyłać na inne planety. Ludzie są słabi, mają wygórowane wymagania, generują koszty, a przede wszystkim są chaotyczni i skomplikowani.

„Ludzie wiozą w sobie i na sobie biomasę” – pisze. NASA sterylizuje marsjańskie lądowniki, ale „nie możemy się sami wysterylizować”. Jeśli kiedyś ludzie dotrą na Czerwoną Planetę – co 49-letni Conway uważa za mało prawdopodobne za jego życia – to od razu ją zepsują. „Naukowcy chcą Marsa czystego, nieskażonego Ziemią”. Jeszcze gorzej, jeśli zacznie się majstrować przy atmosferze i rozpuszczać warstwę lodu w tamtejszej glebie. „To będzie już inny Mars”.

Kosmiczna polisa

Skoro na Ziemi mamy tyle problemów, to po co wydawać miliardy dolarów, żeby lecieć na Marsa? – A kogo obchodzi Ziemia? – śmieje się amerykański biznesmen Elon Musk. Został miliarderem w wieku 31 lat, kiedy to sprzedał firmę PayPal za 1,5 mld dolarów. Pieniądze zainwestował w dwa piekielnie ambitne projekty. Pierwszy z nich, spółka Tesla, ma stworzyć pojazd elektryczny, który wyprze wszystkie samochody na ropę i benzynę. Drugi, SpaceX, to program kolonizacji Marsa.

Gdy Musk ogłosił swoje plany, dopiero co pękła bańka internetowa i wielu milionerów z branży technologicznej uchodziło za ludzi, którzy wygrali los na loterii. Niektórzy się naśmiewali z jego planów. Jednak pięć lat temu wszedł z Teslą na giełdę i zarobił kolejne miliardy. SpaceX nie sprzedaje akcji, lecz też jest wart setki milionów. W fabryce w Los Angeles Musk buduje od zera rakiety zdolne wynosić na orbitę ładunki i sprzedaje je każdemu, kto chce wystrzelić w kosmos małego satelitę. Od zeszłego roku SpaceX, jako pierwsza prywatna firma w historii, zdobyła razem z Boeingiem kontrakt z NASA na uzupełnienie zapasów na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

Niestety, pod koniec czerwca bezzałogowa rakieta Falcon-9, która przeszła już 18 bezproblemowych lotów, stanęła w płomieniach kilka minut po starcie z przylądka Canaveral. Dane wskazują na zbyt duże ciśnienie w zbiorniku tlenu, ale nie wiadomo, co wywołało taką sytuację. W tej chwili trwa badanie przyczyn katastrofy. Musk jednak zapowiada, że kolejny lot odbędzie się za kilka miesięcy. Za dwa lata SpaceX wyśle na orbitę ludzi. A Marsa podbije jeszcze przed upływem tego stulecia. – Niektórzy uważają człowieka za zakałę Ziemi, ale ja nie należę do tej szkoły. Moim zdaniem mamy obowiązek podtrzymywać światełko świadomości i zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby przetrwało w przyszłości. – mówi miliarder.

Jeśli przyroda wszędzie przestrzega tych samych praw, to musi być wiele miejsc, gdzie istnieją właściwe warunki dla rozwoju życia. – Jeśli w ciągu ostatnich 13,8 mld lat w naszej galaktyce powstała gdzieś cywilizacja, to dlaczego nie rozprzestrzeniła się wszędzie? We wszechświecie może być wiele martwych cywilizacji, które postawiły na rozwój na tylko jednej planecie – twierdzi Musk.

Jego zdaniem kolonia na Marsie nie może przypominać arktycznej bazy badawczej. Musi raczej wyglądać jak duże miasto. Żeby stworzyć cywilizację, która jest w stanie przetrwać i ma różnorodną pulę genetyczną, potrzeba miliona kolonizatorów. Umieszczenie ich na Marsie wymagać będzie 100 tys. lotów. Musk uważa, że da się to zrobić w ciągu stu lat. Ponoć ma już gotowy projekt wielkiego statku kosmicznego. Na razie pracuje nad pierwszą rakietą, która po wyniesieniu statku w kosmos wróci na Ziemię i będzie można ją ponownie wykorzystać. Pierwsza grupa kolonizatorów zapłaci za bilet. – Myślę, że kosztować to będzie około pół miliona dolarów. Ludzie będą oszczędzać i sprzedawać cały swój majątek, tak jak wtedy, kiedy wyjeżdżali z Anglii do kolonii w Ameryce – przewiduje miliarder.

Na zdjęciach marsjański krajobraz kojarzy się z Saharą lub pustynią na Dzikim Zachodzie, ale klimat przypomina bardziej interior Antarktyki. Kiedyś Marsa otaczała gruba warstwa atmosfery, lecz to, co dziś z niej zostało, nie może utrzymać ciepła przy powierzchni planety. Kto wyjdzie na powierzchnię bez skafandra, tego czeka śmierć w męczarniach w ciągu 30 sekund. Kolonizatorzy nigdy już nie poczują na skórze słońca i wiatru. Początkowo żyć będą prawdopodobnie pod ziemią. I nie porozmawiają w czasie rzeczywistym z bliskimi, którzy pozostali na Ziemi, bo odległość dzieląca obie planety wywołuje za duże opóźnienia w łączności.

Zapasowa planeta

Biorąc pod uwagę małe zasoby, ciasne kwatery, słabe przywództwo i zero nadziei na pomoc, osadzie groziłoby wiele katastrof: od wojny domowej przez anarchię po kanibalizm. Wiele kolonii w Ameryce miało podobne kłopoty, a przecież warunki życia w Nowym Świecie były rajskie w porównaniu z Czerwoną Planetą. Po co więc takie ryzyko?

– Są dwa powody, żeby lecieć na Marsa. Po pierwsze to rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Wystarczy jedna katastrofa w rodzaju wielkiej asteroidy lub wybuchu superwulkanu, żeby zgładzić wszystkich mieszkańców Ziemi. Powinniśmy zostać gatunkiem wieloplanetarnym, żeby chronić życie. Po drugie budowa kosmicznej kolonii to największa przygoda, jaką można sobie wyobrazić. Mam nadzieję, że uda nam się tam osiągnąć lepszą średnią długość życia, niż angielskim kolonizatorom Ameryki – mówi Musk.

The Guardian, The New Yorker, Daily Mail

***

Równo pod kopułą

Czego najbardziej brakowało ludziom odciętym na osiem miesięcy od świata?

W czerwcu br. sześcioro naukowców, którzy przez osiem miesięcy żyli pod kopułą na zboczu uśpionego wulkanu na Hawajach, wyszło ze swojej pustelni. Badanie miało na celu sprawdzenie, jak ludzie radzą sobie w izolacji, oraz wykrywanie problemów psychologicznych, zanim zostaną zgłoszone. Kopułę zamknięto śluzą, a jej mieszkańcy mogli wychodzić na zewnątrz tylko w skafandrach. – Cudownie poczuć wiatr na skórze – ucieszyła się po wyjściu Jocelyn Dunn, doktorantka z Uniwersytetu Purdue. Kopuła była położona na wysokości 2400 metrów n.p.m. w bardzo odludnym miejscu. Panuje tu cisza, a przez okna widać tylko nagie skały oraz zastygłą lawę.

Życie w sześć osób na małej przestrzeni przez osiem miesięcy było trudne, ale członkowie misji radzili sobie ze stresem, organizując wspólne ćwiczenia i sesje jogi. Mogli korzystać z napędzanego energią słoneczną chodnika do biegania i stacjonarnego roweru, ale tylko po południu w słoneczne dni. – Czasem było fajnie. Przyjaciele są blisko i można podzielić się radością. Ale kiedy przychodzą gorsze dni, to bardzo ciężko żyć w zamknięciu. Nie można wyjść na spacer, wszyscy cię ciągle obserwują – opowiada Dunn. Najtrudniej było rozstać się z rodzinną. Dunn nie mogła przyjść na ślub siostry, nagrała więc dla niej przemówienie na wideo. Po wyjściu z kopuły członkowie misji rzucili się na wymarzone jedzenie: soczyste arbuzy, jajka, brzoskwinie i croissanty. Dunn marzyła o tym, żeby popływać – każdy z uczestników miał tylko sześć minut prysznica tygodniowo.

The Guardian

***

Karta choroby astronauty

Nawet krótkie spotkanie z kosmosem jest ciężką próbą dla organizmu.

27 marca br. 51-letni amerykański astronauta Scott Kelly wyruszył na Międzynarodową Stację Kosmiczną i dotarł do celu po sześciu godzinach. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem, wróci na poziom morza dopiero w marcu 2016 r. i zostanie najdłużej przebywającym w przestrzeni kosmicznej Amerykaninem. Nawet krótkie spotkania z kosmosem są ciężkie dla organizmu. Różnice w ciśnieniu śródczaszkowym mogą prowadzić do problemów ze wzrokiem. Brak ciążenia powoduje zawroty głowy. Płyny zbierają się tam, gdzie nie powinny. Mięśnie zanikają, a kości stają się łamliwe. Wewnętrzne organy dryfują do góry, kręgosłupy astronautów się wydłużają. Lekarze spodziewają się, że kiedy Kelly znajdzie się już w domu, będzie wyższy o pięć centymetrów.

Gdy astronauta krąży na orbicie (każdego dnia stacja okrąża Ziemię prawie 16 razy), naukowcy z NASA sprawdzają zmiany jego stanu emocjonalnego i fizycznego, monitorują cykl snu, puls, reakcję immunologiczną, umiejętności motoryczne, metabolizm i florę bakteryjną. Kelly ma bliźniaka jednojajowego, Marka, który też jest astronautą. Mark będzie poddawany przez rok wielu tym samym testom, co brat, lecz nie opuści Ziemi.

The New Yorker

***

Ach, zamieszkać wysoko, wysoko...

Księżyc to za mało – twierdzi człowiek, który był tam w 1969 roku. I wzywa: Ruszcie się na Marsa!

Wtedy, w 1969 r., wszyscy mieszkańcy naszego globu wpatrzeni byli w jeden punkt. Wszyscy jak zahipnotyzowani śledzili pierwszych ludzi, którzy stanęli na Księżycu. Amerykanie całemu światu udowodnili swoje przywództwo – mówi Buzz Aldrin. Pilot lądownika jest jednym z tych ludzi, którym dane było postawić stopę na Księżycu. Był tam drugi: zaraz za Neilem Armstrongiem.

Dziś Armstrong już nie żyje, natomiast Aldrin – mimo 85 lat, trzech rozwodów, długiej historii walki z depresją i nałogiem alkoholowym – jest pełen energii. Pełno go w mediach, przemawia w Kongresie. Jego imię nosi pewien księżycowy krater i pewna asteroida. Astronauta dowodzi, że jest tylko jeden sposób na to, by godnie uczcić 50 rocznicę misji Apollo 11: dokonać czegoś równie wielkiego.

Tym razem celem nie miałby już być Księżyc, ale Mars. Trzeba założyć tam kolonię. NASA, owszem, planuje loty na Marsa, ale nie wcześniej, niż w latach 30. XXI w. Zdaniem Aldrina to zbyt odległa data. Z grupą naukowców i innych byłych astronautów zakłada instytut, który będzie szybciej pracować nad tym programem. – Tyle razy już słyszałem piosenkę Franka Sinatry „Fly Me to the Moon”. Teraz czas skomponować nową piosenkę „Get Your Ass to Mars!” (Rusz d…, leć na Marsa!).

techtimes.com

16.10.2015 Numer 21.2015
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną