Artykuły

Miasto tysiąca i jednej bomby

Konserwator zabytków i piekarka usiłują ratować stolicę Jemenu przed wojną

Numer 21.2015
Bojownik Huti na Bramie Jemeńskiej. Bojownik Huti na Bramie Jemeńskiej. Scanpix / Forum
Sana jest bajecznie piękna, ale grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo.
MCT
Sposób na stres. Powolne żucie katu odurza i znieczula.Scanpix/Forum Sposób na stres. Powolne żucie katu odurza i znieczula.

W brązowawym gruzie pobłyskują barwne skorupy. Promienie słońca wydobywają kolory: czerwony, niebieski, żółty. Pośród gruzów leży coś, co do niedawna było oknem z roślinnym ornamentem. Znakomite dzieło sztuki rzemieślniczej. Czterokondygnacyjny dom miał ochrową fasadę, ozdobioną białymi elementami z gipsu. Całość przypominała lukrowany piernik. To jeden z tysięcy domów wież, z których słynie Sana. Tutejsza starówka jest urzekająco piękna. Ma dwa i pół tysiąca lat. Wpisano ją na listę światowego dziedzictwa kulturowego.

Rakieta spadła o drugiej w nocy. Wcześniej Sahira al-Oos poszła z dwójką dzieci – osiem i 14 lat – do mieszkających w pobliżu krewnych. Zrobiła to niechętnie, bo nie chciała zostawiać na pastwę losu domu, który odziedziczyła po ojcu. Był to jedyny majątek 38-letniej wdowy. Jednak wystraszyła się bombardowań, które trwały już kilka dni. W pobliżu stoi gmach ministerstwa obrony, który został doszczętnie zniszczony. Sahira słyszała syk i furkot nadlatujących rakiet, a potem rozdzwoniła się jej komórka. Przyjaciele pytali, czy żyje, bo sąsiedzi widzieli, jak wali się jej dom, a wraz z nim pięć innych pięknych wielopiętrowych orientalnych budynków.

Jeszcze żyjemy

Pozostały z nich dwie sterty glinianych cegieł, pośród nich kawałek czarnej szaty i cyferblat jakiegoś zegara. Sąsiedni budynek jeszcze stoi, ale niebezpiecznie się przechyla w jedną stronę. Z domu naprzeciwko rakieta wyrwała zewnętrzny mur i odkryła widok na klatkę schodową oraz kilka tylnych pomieszczeń. Drzwi chyboczą się na zawiasach, na wietrze powiewa dywan zwisający z progu pokoju. Zginęło sześć osób i to szczęśliwy traf, że nie ma więcej ofiar. W domu mieszkało pół tuzina rodzin. – Dziękujemy Bogu, że jesteśmy żywi – mówi Sahira, odziana od stóp do głów w czarną burkę. W jej oczach, widocznych w wąskim wycięciu chusty, czai się strach.

Stoi teraz w gabinecie Nadżiego Towabeha. Pracuje on w imponującym domu wieży, skąd rozciąga się widok na całą starówkę, prawdziwą krainę z tysiąca i jednej nocy. Jego gabinet znajduje się na czwartym piętrze, wchodzi się tam przez wąską, pobieloną klatkę schodową i niskie drewniane drzwi. „Przewodniczący generalnej komisji ds. zachowania historycznych miast w Jemenie” – czytamy na mosiężnej tabliczce na biurku. Z tyłu promienie słoneczne przenikają przez kolorowe szyby i rysują barwne wzory na białej ścianie. Wmontowane są w nią witrynki z filigranowymi szklanymi drzwiczkami. W jednej z nich stoi otwarty, ręcznie napisany egzemplarz Koranu.

Nadżi jest niskim mężczyzną, zmarszczki wokół oczu nadają jego twarzy dobrotliwy wygląd. Sumiasty, starannie podcięty, wąs i krótko obcięte włosy na skroniach są szpakowate. Urzędnik ma 57 lat i jest ojcem siedmiorga dzieci, które spłodził z dwiema żonami. Wśród Jemeńczyków nie jest to niczym nadzwyczajnym. Odbiera telefony z trzech aparatów komórkowych. – Lubię swoją pracę – zapewnia, choć jej wykonywanie jest obecnie praktycznie niemożliwe.

Jako główny konserwator zabytków musi ratować starówkę Sany. Ale jak to robić? To Arabia Saudyjska i powołana przez nią koalicja kilku państw arabskich, którą popierają Stany Zjednoczone, decyduje, kiedy i gdzie w Sanie spadną bomby i uderzą rakiety. Walka jest nierówna. Arabia Saudyjska – jedno z najbogatszych państw świata – zwalcza swoimi naszpikowanymi techniką samolotami bojówki Huti i część armii jemeńskiej. Ci przeciwnicy pochodzą z najbiedniejszego kraju na Półwyspie Arabskim i – poza kilkoma przestarzałymi rakietami Scud i czołgami – dysponują głównie furgonetkami z karabinami maszynowymi. Mają jednak wielu gniewnych i zdeterminowanych bojowników z kałasznikowami.

Stąd nie ma jak uciec

Konflikt wybuchł we wrześniu ub.r. Huti, wyznający kojarzony z szyitami zajadyzm, wyruszyli ze swego matecznika na północy kraju i – pod hasłami walki z korupcją oraz nowego podziału wpływów w państwie – zajęli stołeczną Sanę. Uznawany przez społeczność międzynarodową, prawowity prezydent Abd Rabu Mansur Hadi uciekł przed rebelią i obecnie przebywa na emigracji w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej. Tamtejsi władcy deklarują, że chcą doprowadzić do jego powrotu na fotel szefa państwa. Rada Bezpieczeństwa ONZ dała przyzwolenie. Rijad uważa, że za rebelią Hutich stoi szyicki Iran, największy w regionie rywal Saudów.

Koalicja bogatych państw arabskich bombarduje biedne państwo arabskie

Sprawujący swój urząd od czterech lat Nadżi nie chce rozmawiać o polityce. – Moje obowiązki są natury czysto technicznej – mówi ten inżynier ochrony środowiska i były gubernator prowincji. Przed chwilą konferował z delegacją rządową o odbudowie zniszczonych domówi i odszkodowaniach dla ich właścicieli. Na taką pomoc liczy też Sahira. Konserwator zabytków zapewnia, że jej dom i pięć pozostałych zniszczonych budynków są „najwyższym priorytetem”. Mówi teraz cicho, ze spuszczonym wzrokiem, bo może tylko pocieszać nieszczęsną kobietę. – Z powodu trudnej sytuacji nie mogę pomóc właścicielom zburzonych domostw – tłumaczy. To eleganckie niedomówienie, ale w Jemenie liczy się nade wszystko zachowanie twarzy.

Nadżi nie ma bowiem żadnych instrumentów, aby chronić skarb, na którego straży stoi. Nie ma pieniędzy, pracowników ani materiałów budowlanych. – Co możemy zrobić? – wzdycha i marszczy czoło. Podnosi ręce jak do modłów i spogląda ku niebu. Można tylko pokładać nadzieję – w Bogu, a także w datkach z zagranicy, od międzynarodowych organizacji.

Nikt nie wie, kiedy wreszcie zakończy się wojna, która nie tylko rujnuje zabytki, ale pochłonęła już prawie pięć tysięcy ofiar. – Saudyjczycy utrzymują, że nie bombardują bezpośrednio starówki. Ale kiedy atakują w górach, u nas wszystko drży w posadach. W górskich sztolniach i tunelach okopały się jednostki armii jemeńskiej, które walczą u boku Hutich. Mają tam magazyny, koszary, żołnierzy. Sana leży w kotlinie na wysokości 2200 metrów n.p.m., otaczają ją jałowe, niezalesione pasma wzgórz. W czasach pokoju to położenie jest błogosławieństwem, bo przez cały rok klimat jest łagodny i przyjemnie chłodnawy, tutejsza wyżyna jest urodzajna i pełna zieleni. Natomiast podczas wojny takie usytuowanie staje się przekleństwem, bo nie sposób stąd uciec – mówi główny konserwator.

– Pasma górskie są od siebie oddalone o zaledwie 10 km. Ta bliskość jest fatalna w skutkach – tłumaczy Nadżi. Fale uderzeniowe wyrywają okna i drzwi, porywają dachy, burzą ściany. – Tutejsze domy są bardzo stare i słabe, zbudowano je z glinianych cegłówek i drewna. Szkodzi im każda wibracja. Za każdym razem, gdy ziemia drży od wybuchów, u nas chwieją się fundamenty.

Jedna z bomb, która spadła w oddalonych o cztery kilometry górach Nukom, wyrwała okno w gabinecie głównego konserwatora, a w dwóch pomieszczeniach odpadły fragmenty sufitów. Domy zbudowano przed setkami lat z drewna i ubitej gliny. – Między moim biurem a górami stoi cztery tysiące budynków – mówi Nadżi i pokazuje płaskie dachy i minarety. Ile z nich doznało uszkodzeń? Tego nie wie, ale jest pewny, że wkrótce pojawią się wyrwy w sylwetce miasta. Będą ubytki w tej niezwykle bogatej palecie brązowych odcieni: od orzechowego po czekoladowy, od nasyconego brązu po złocisty beż. 80 proc. budynków ma fundamenty naruszone przez wilgoć, sól i mikroorganizmy. – W pewnym momencie po prostu runą pod własnym ciężarem. A kiedy upadnie jeden, pozostałe też przestaną być stabilne.

Do UNESCO przez Bramę Łez

Nadżi był przekonany, że z pomocą przyjdzie mu UNESCO, które objęło ochroną już dziewięć tysięcy domów. W uzasadnieniu decyzji napisano, że w VII–VIII w. Sana była ośrodkiem, z którego rozprzestrzeniał się islam. „Świadectwem tego religijnego i politycznego dziedzictwa są 103 meczety, 14 łaźni i ponad sześć tysięcy domów, które wzniesiono przed XI wiekiem”. To unikat w skali światowej, obecnie bardziej zagrożony niż kiedykolwiek przedtem.

Konserwator udał się w lipcu na posiedzenie UNESCO w Paryżu. Bocznymi drogami i tajemnymi szlakami dotarł do wybrzeża. Stamtąd przeprawił się do Dżibuti, które leży po drugiej stronie cieśniny Bab al-Mandab (Brama Łez). – Utknąłem tam na 10 dni i nocowałem wśród karaluchów, byle tylko dotrzeć do Paryża – opowiada. Koledzy z całego świata entuzjastycznie powitali go w stolicy Francji. Potępili też bombardowanie miasta. Jemeńczyk osiągnął tyle, że starówkę Sany wpisano na czerwoną listę najbardziej zagrożonych zabytków dziedzictwa UNESCO. Uznał to za wielki sukces i z ufnością wrócił do kraju.

Jednak do tej pory czeka na niezbędną pomoc. Decyzja UNESCO nie mogła wstrzymać ostrzału. Nadal warczą samoloty bojowe, wyje artyleria przeciwlotnicza, z głuchym łomotem spadają bomby. Przez trzy tygodnie panował relatywny spokój, była chwila oddechu. Ale potem Saudyjczycy i ich sojusznicy znów wznowili bombardowania – i tak w każdą noc. Mieszkańcy obawiają się teraz ofensywy lądowej, bo takie walki byłyby tragedią dla miasta, w którym stoi jedyny – poza Mekką i Medyną – meczet pamiętający czasy Mahometa. Sana może zostać tak zrujnowana jak syryjskie Aleppo.

– Dbam tylko o budynki, także o ludzi, którzy nie mają co jeść, którym brakuje gazu do gotowania, benzyny, prądu i wody – zapewnia Nadżi. Ponownie odwraca się do okna i pokazuje cylindryczny blaszany pojemnik o wysokości trzech metrów i średnicy jednego metra. – To jedyne miejsce, gdzie mieszkańcy mogą jeszcze dostać wodę – wyjaśnia. Jednak cysterny wystawiają bogaci biznesmeni, a nie władze.

Wokół zbiornika tłoczy się ponad 30 ludzi z taczkami i plastikowymi kanistrami. Jest pięć kranów. Słychać szum generatora. – Pompa pracuje tylko trzy godziny dziennie. Od dziewiątej rano do południa możemy napełniać naczynia i jeśli mamy szczęście, uzbieramy 80 litrów. Musi to wystarczyć na cały dzień dla dziesięciu osób. W normalnych czasach używamy takiej wody do nawadniania pól, jest bowiem słonawa i mętna – mówi mężczyzna, który ze swym synem stoi w kolejce. Z powodu blokady brakuje też benzyny, na czarnym rynku jej litr kosztuje prawie pięć dolarów. – Odgłos tysięcy motorów był naszą muzyką – opowiada Nadżi. Teraz słychać tylko pojedyncze silniki. Od marca żaden statek, żaden samolot ani ciężarówka nie mogą dotrzeć do kraju bez zgody Arabii Saudyjskiej. Już od miesięcy brakuje prądu.

Na bazarze, w tętniącym dawniej życiem sercu starówki, ludzie siedzą wieczorami przy mizernych lampach gazowych i bladym świetle lamp LED na baterie. Wąskie uliczki są prawie puste, kupcy nadaremnie oczekują klientów. Zabijają czas, żując odurzający kat. Dobrze sprzedają się jedynie latarki ręczne i fotoogniwa, bo Saudyjczycy nie mogą oczywiście pozbawić mieszkańców Sany energii słonecznej. Sklepy zamykają się teraz o dziesiątej wieczorem, czyli o najlepszej niegdyś porze do robienia interesów. Nad miastem zapada upiorna cisza i ciemność do czasu, gdy w środku nocy znowu nadlatują bombowce.

Wojna wygoniła wielu mieszkańców. Wyjechali do krewnych na wieś. – Właściwie powinienem nakłaniać ludzi do powrotu, bo opuszczone budynki szybko niszczeją – uważa Nadżi. Ale jak to zrobić podczas wojny? – Wielu właścicieli żyje w ubóstwie – mówi konserwator. Mieszkali dotychczas w starych lepiankach, bo nie mieli innego wyjścia.

Będę tu piekła chleb

O wyjątkowym obliczu miasta stanowią też rozległe niegdyś ogrody i wolne przestrzenie między domami wieżami. Także one są pod ochroną konserwatorską. Ogród obok domu Sahiry należał do najładniejszych, dziś mieszkańcy pokątnie hodują tam warzywa. Teraz już nikt nie uprawia ziemi. Pola, na których pyszniła się soczysta zieleń, rosła cebula, pory i ogórki, leżą obecnie odłogiem. Brakuje wody do podlewania. Palmy daktylowe i drzewa granatu wysychają lub zostały wycięte przez ludzi potrzebujących opału.

Starsza kobieta w czarnej burce stoi nad stertą drewna i papieru. – Na czym innym mamy gotować i piec chleb? – pyta. Dawniej butla gazu kosztowała 1200 riali (20 złotych – przyp. FORUM), dziś czarnorynkowa cena wynosi pięć tysięcy, ale gazu i tak nie sposób kupić. – Nazywam się Umm Adnan – przedstawia się kobieta. Mówi, że zbudowała piec do wypieku chleba. To wyłożona gliną beczka. – My, starzy, posiadamy jeszcze tę umiejętność. Saudyjczycy chcą zrobić z naszej Sany pustynię, ale nawet jeśli wystrzelą jeszcze sto rakiet, będę tu piekła chleb – pomstuje.

O piec chlebowy opiera się kilka framug okiennych. Wyrwała je fala uderzeniowa. – Nie mamy pieniędzy. A nawet gdybyśmy zreperowali okna, to i tak po trzech dniach znowu byłyby zepsute – mówi kobieta.

Nadżi też nie uratuje zabytkowej stolarki okiennej. Nie pozostaje mu nic innego jak dokumentować straty. Konserwator niedawno zainstalował na dachu swego budynku kilka paneli solarnych. Pozyskana energia powinna wystarczyć do zasilenia sześciu komputerów, dzięki czemu można zacząć inwentaryzację.

Bank danych ma zapewnić konserwatorowi lepszy ogląd sytuacji. Nadżi będzie wiedzieć, gdzie zacząć prace ratunkowe, gdy do Sany powróci pokój lub przynajmniej zostanie poluzowana blokada. Wtedy nadejdzie kolej na dom Sahiry. Sahira nie ma tyle cierpliwości. Dopiero co zrobiła remont. Nadżi spogląda w bok, nie potrafi jej uspokoić, a poza tym wie, że wszystko mogło się skończyć znacznie gorzej. Rakieta, która trafiła w dom Sahiry, była bowiem niewybuchem. Muszą go dopiero wydobyć z krateru. Trzeba kopać 8–12 metrów w głąb. I cały czas uważać, żeby nie eksplodował.

© Süddeutsche Zeitung

***

Krwawe wesele

To był najtragiczniejszy dzień od początku wojny domowej w Jemenie.

28 września od bomb zrzuconych na domniemanych rebeliantów zginęło co najmniej 131 gości weselnych w wiosce Al-Wahijah nieopodal miasta Mokka nad Morzem Czerwonym. To spokojna okolica, zamieszkana głównie przez rybaków i pasterzy. Bomby spadły na dwa wielkie namioty, w których mężczyźni i kobiety – oddzielnie, jak każe miejscowa tradycja – świętowali wesele. Z braku karetek ocaleli ludzie zabierali rannych do szpitala bagażówkami do przewozu bydła. Większość zmarła po drodze. A w szpitalu w Mokce i tak już wcześniej zabrakło leków i środków opatrunkowych. Zabitych pochowano w masowym grobie. Saudyjczycy, których samoloty ostrzelały wioskę, twierdzili, że musiało dojść do pomyłki. Jednak świadkowie są pewni, że celem kolejnych nalotów było właśnie wesele: wiedziano, że pan młody utrzymywał kontakty z szyickimi rebeliantami.

6 października w Adenie rakiety trafiły w hotel, w którym zamieszkali członkowie i współpracownicy rządu Jemenu. Zginęło co najmniej 15 osób, premier ocalał. Do zamachu przyznało się jemeńskie Państwo Islamskie, które w następnych dniach dokonało ataków samobójczych w okolicach Adenu.

Berliner Morgenpost

16.10.2015 Numer 21.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną