Artykuły

Ośle uszy Amadeusza

Toksyczni rodzice genialnych dzieci

Numer 23.2015
Dawniej do domu ucznia przychodził korepetytor, obecnie dziecko chodzi na terapię. Dawniej do domu ucznia przychodził korepetytor, obecnie dziecko chodzi na terapię. Getty Images
Na potęgę szerzy się typ ambitnego rodzica. To matki i ojcowie, którzy uważają swe dzieci za małych geniuszy, a ich słabości zwalczają z pomocą adwokatów, medyków i psychologów.
Według statystyk dzieciom nigdy nie powodziło się tak dobrze jak obecnie. Nigdy nie wzrastały w takim bezpieczeństwie.Getty Images Według statystyk dzieciom nigdy nie powodziło się tak dobrze jak obecnie. Nigdy nie wzrastały w takim bezpieczeństwie.

Miejsce, gdzie zbiegają się lęki rodziców – a ich złość, miłość i ambicje trafiają do akt – góruje wysoko nad Hamburgiem. Na 16 piętrze biurowca urzęduje 60-letni Andreas Gleim, główny radca prawny hamburskiego kuratorium oświaty. Jako prawnik reprezentuje szkoły, a jego adwersarzami są często rodzice uczniów. – W ostatnich dziesięciu latach liczba skarg podwoiła się – mówi Gleim.

Strefa ostatniego całusa

W zeszłym roku kierowany przez niego wydział założył 1051 nowych akt, więcej niż kiedykolwiek przedtem. Rodzice występują do sądu, bo ich pociechy mają na świadectwach złe stopnie. Albo uznają, że szkoła nie jest dostatecznie dobra, by z ich latorośli uczynić ludzi sukcesu. Lub też są przekonani, że beniaminek jest wyjątkowo utalentowany, czego nie rozpoznał kiepski nauczyciel.

Pewnego razu rodzice zaskarżyli do sądu świadectwo córki, uczennicy czwartej klasy. – Było znakomite, same szóstki i piątki – mówi Gleim. Ale znalazła się na nim uwaga: „Mogłabyś się bardziej starać na lekcjach WF”. Tylko z powodu tej adnotacji rodzice poszli do sądu. – Z taką wzmianką na świadectwie nie zatrudniłbym tego dziecka w swojej firmie – zeznał ojciec. – Właśnie dziś na moim biurku wylądował podobny przypadek. Ojciec wybiera się do sądu administracyjnego, bo on, dorosły facet, chce uczestniczyć w klasowej wycieczce swego dziecka. Trzeba założyć nową teczkę –  mówi Gleim. Ojcowie i matki, o jakich opowiada, mnożą się jak epidemia. Nie uchroni się przed nimi żadna grupa zawodowa, która pracuje z dziećmi. Znają ich wychowawcy, lekarze, psychologowie, kierowcy autobusów szkolnych i trenerzy piłki nożnej.

Są uparci i nie dają za wygraną. Wiele szkół zaczęło się przed nimi bronić. Tworzą tzw. strefy pożegnalnego całusa, żeby rodzice nie podążali za swymi pociechami do klasy, utrudniając nauczycielom punktualne rozpoczęcie lekcji. Szkoły piszą listy, by rodziciele nie wystawali podczas zajęć pod oknem i nie machali dzieciom. Są wśród nich tacy, którzy wywierają presję na lekarzy, by ordynowali ich latoroślom terapie mające uzdrowić je ze złych ocen. I tacy, którzy uczą się łaciny, by odrabiać z dziećmi zadania domowe. Niektórzy są nawet skłonni podnieść raban, jeśli niepełnosprawne dziecko ma więcej czasu na napisanie sprawdzianu niż ich zdrowy potomek.

Zbliża się godzina ósma, w hamburskiej dzielnicy Othmarschen jest upalny czwartkowy poranek. Do szkoły Christianeum uczniowie przyjeżdżają na rowerach, ale nastolatki wysiadają też z drogich samochodów, mają drogie plecaki, smartfony i kije hokejowe. Renomowane gimnazjum klasyczne z tradycjami mieści się w budynku z lat 70. XX w. Uczęszcza tu 1050 uczniów. Wtajemniczeni powiadają, że najtrudniejsi są rodzice właśnie z takich zamożnych dzielnic, gdzie pieniądz idzie w parze z sukcesem.

W pokoju nauczycielskim pedagodzy siedzą na niebieskich designerskich sofach i przygotowują się do lekcji. Stół obok okna łączy przedstawicieli różnych pokoleń. Susanne Fricke-Heise uczy tu od 1984 r., Klaus Henning jest od roku 1973, a Ingrid Sauerwein pracuje dopiero cztery lata. To najbardziej kompetentne grono, by ocenić, jak zmienili się rodzice i dzieci na przestrzeni lat.

Szkołę oskarżam!

Fricke-Heise od pewnego czasu dokumentuje szczególne właściwości uczniów – prowadzi wykazy tych, którzy cierpią na dysgrafię i dysleksję, mają ADHD lub zespół Aspergera. Nauczycielka szacuje, że obecnie w każdej klasie jest jeden lub dwóch uczniów z takimi przypadłościami. Pedagodzy nie ufają już każdemu zaświadczeniu, jakie przynoszą rodzice. Szkoła robi własne testy, a w kwestiach medycznych korzysta z konsultacji kliniki uniwersyteckiej w Eppendorf. – Już w sprawie dysgrafii i dysleksji mamy inne wyniki niż przedstawiane przez rodziców – mówi Heise. A złe wyniki w nauce, wbrew częstym poglądom rodziców, niezmiernie rzadko towarzyszą wybitnym zdolnościom.

Mimo to w szkole jest pełnomocnik ds. wybitnie uzdolnionej młodzieży, funkcję tę pełni Ingrid Sauerwein. Christianeum prowadzi klasy dla nieprzeciętnie utalentowanych, a niektórzy uczniowie uczestniczą w programie studiów dla juniorów i na poziomie akademickim zgłębiają matematykę, literaturę czy anglistykę. Trudno jednak powiedzieć, czy w dzisiejszych czasach jest więcej wybitnie uzdolnionej młodzieży, czy to tylko pobożne życzenia rodzicieli. – Wiele zależy od mody, 20 lat temu ludzie mówili: „Moje dziecko cierpi na dyskalkulię”, a teraz twierdzą, że jest wybitnie zdolne – mówi Henning.

Dziecko, którego sprawa jest tego przedpołudnia tematem konsultacji w hamburskiej kancelarii adwokackiej Nannette Meyer-Sand, stoi na samym progu szkolnej kariery. Dziewczynka chodzi jeszcze do przedszkola. Rodzice przybyli, by zakwestionować przydział do szkoły podstawowej. To sympatyczne, zatroskane i mocno przejęte małżeństwo. Kilka dni temu dostali pocztą decyzję, która ich zszokowała. Ich dziewuszka ma iść do innej podstawówki niż ta, którą dla niej upatrzyli. Dla Meyer-Sand to typowy przypadek. Adwokatka wyspecjalizowała się już w obsługiwaniu rodzicielskich lęków. W sądzie często występuje przeciwko radcy Gleimowi z kuratorium.

Na przełomie marca i kwietnia w kancelarii zaczyna się pełnia sezonu, chodzi o przydział do szkół. Siedzi wtedy w gabinecie ze zrozpaczonymi rodzicami nad planem miasta i linijką mierzy odległość od mieszkania do gmachu szkoły, by sprawdzić, czy trasa nie jest zbyt długa. Potem odwodzi dorosłych od pomysłu fikcyjnej zmiany meldunku, żeby mieć adres bliżej wymarzonej placówki. Na gwałt stara się znaleźć powody, które uzasadniałyby, dlaczego maluch musi chodzić do tej właśnie szkoły. To jedna strona jej pracy, ta niewinna.

Druga dotyczy klientów, których liczba gwałtownie wzrosła w ostatnich latach. To zwykle rodzice roszczeniowi, agresywni, także wobec prawniczki. Opowiada o ojcach, którzy po 80 godzin tygodniowo spędzają w różnych miejscach świata, a potem chcą wszystko załatwić podczas weekendu. O matkach, które w kurtkach z prawdziwego puchu, z kijami do gry w golfa zajeżdżają pod szkołę drogimi terenówkami, a na tylnym siedzeniu często płacze jeszcze jakiś bobas. – Na ogół mają pod dostatkiem pieniędzy, ale brak im czasu i siły, by się zająć potomstwem – mówi. Próbują odfajkować problemy dziecka jak nieprzyjemną sprawę zawodową.

My, konsumenci

Tacy rodzice przerzucają na szkołę ciężar wychowania i nie poczuwają się do odpowiedzialności, mają typowo konsumenckie podejście – ocenia Meyer-Sand. Jej zdaniem jakoś to działa, dopóki dzieciaka nie dopadną problemy. Gdy mu grozi, że nie zda do następnej klasy, lub jeśli słabo zda maturę, stają się niemili. Jednocześnie mają ogromne oczekiwania wobec dzieci. Można by ich typ nazwać „rodzicami Amadeusza”.

Niedaleko Meyer-Sand pracuje jej kolega Alexander Münch. Są dla siebie konkurencją, ale mają dostatecznie dużo pracy, żeby nie musieć sobie wzajemnie zazdrościć. U Müncha jest obecnie ojciec, którego syn nie zdał matury. Vincent – tak nazywa się chłopiec – nie mógł przyjść, bo wyjechał z matką na zawody tenisowe na Gran Canarię. Ojciec wychwala dawnych pedagogów, którzy dbali o to, by uczeń pilnie się uczył, przestrzegał dyscypliny i miał dużo ruchu. A obecnie rodzice sami muszą dbać o sukces dzieci. W jego przypadku chodzi o trzy punkty z chemii, których zabrakło synowi do świadectwa dojrzałości.

Pozew ma 11 stron. Zdaniem rodzica egzamin został źle oceniony i przeprowadzony, bo niedostatecznie uwzględniono deficyty ucznia wynikające z jego ADHD. Poza tym ojciec uważa, że nauczyciel jest ograniczony, co również poruszył w piśmie. „Można mieć poważne wątpliwości co do tego, czy egzaminator był w odpowiedniej kondycji. W tym kontekście trzeba wspomnieć, że nauczyciel cierpi na cukrzycę. W trakcie egzaminu intensywnie się pocił, robił wrażenie rozkojarzonego i bardzo niespokojnego”.

Ojciec wierzy, że wygra w sądzie. Dla niego wszystko jest kwestią woli i pieniędzy. Zaskarżenie decyzji o przydziale szkoły kosztuje 600 euro, zakwestionowanie wyniku matury – 1500 euro, podważenie pierwszego egzaminu państwowego z prawa – 7500 euro. – Trzeba mieć strategię. Wszyscy rodzice powinni wiedzieć, że są rozwiązania, nawet jeśli dziecko nie zdało matury! – mówi ojciec Vincenta: Jedni rodzice szukają pomocy u adwokata, inni prowadzą dziecko do lekarza. Dzięki zaświadczeniu o ADHD, dyskalkulii lub autyzmie uczeń dostaje punkty wyrównawcze, czyli ma np. więcej czasu na sprawdzianie. A terapia rozwiąże jego problemy – uważa wielu rodziców.

– Niekiedy mam wrażenie, jakbym był automatem do wystawiania recept – mówi pediatra Michael Hauch i opowiada o naciskach ze strony rodziców. Przychodzą do niego z gotową diagnozą: „Mój syn potrzebuje logopedy” albo „Moje dziecko ma zaburzenia koncentracji”. Od 20 lat leczy dzieci w swoim gabinecie w Düsseldorfie i cały czas obserwuje, jak się zmieniają rodzice. – Wielu z nich wolałoby, żeby dziecko miało dyskalkulię niż złą ocenę z matmy. Jeśli nie uważa na lekcjach, musi mieć koniecznie deficyt koncentracji, a jeśli się nie słucha, to ma z pewnością zaburzenie percepcji słuchu – mówi lekarz. Co najmniej dwa razy w tygodniu nawiedzają go rodzice, którzy domagają się terapii, choć mały pacjent jest zdrowy. Gdy Hauch odmawia, zmieniają lekarza, a niekiedy nawet grożą, że wystawią mu negatywną opinię w internecie.

Dawniej do domu ucznia przychodził korepetytor, obecnie dziecko chodzi na terapię. Są to głównie zajęcia logopedyczne i wdrażanie do obowiązku szkolnego. Może istotnie jest teraz więcej dzieci wymagających uwagi albo też rodzice są bardziej uważni. Ale równie dobrze lekarze mogą chętniej niż dawniej przepisywać terapie. Hauch skupia się na małym pacjencie. Patrzy, jak trzyma ołówek, co i jak maluje, czy umie podskakiwać, skakać w dal, utrzymywać równowagę? W czym jest najlepszy? Takie badanie wymaga znacznie więcej czasu.

Rodzice maksymalnie wykorzystują teraz dostępne możliwości. Dawniej kierowali się zasadą „Mojemu dziecku ma się powodzić w życiu lepiej niż mnie”. Obecnie wielu ludziom powodzi się dobrze, toteż ich maksyma brzmi: „Mojemu dziecku nie może być gorzej niż mnie”. Świat się skomplikował, a wielu ludzi nie wie, jak się w nim poruszać i w jakim tempie. Kirsten Jessen specjalizuje się w rozwiązywaniu takich problemów. Jest trenerką rodziców.

Na stres – treser

Godzina konsultacji kosztuje u niej 150 euro. Podczas pierwszej sesji pomaga rodzicom sprecyzować cele w sposób pozytywny. Na przykład: „Chciałbym spokojnie reagować na niepowodzenia szkolne dziecka”. Daje im zadania, by się zastanowili, jakie potrzeby ma dziecko, a co jest ich życzeniem. Dzisiejszym dzieciom brakuje czasu na to, by korzystać ze swobody właściwej temu wiekowi. Z niektórymi dzieje się tak jak z Marie, która właśnie wchodzi do kafejki kliniki uniwersyteckiej w hamburskiej dzielnicy Eppendorf. Dziewczyna ma ładną, szczerą twarz. Jest sympatyczna i dobrze wychowana. Dorastała w domku jednorodzinnym ze starszym bratem i rodzicami, którzy – gdy się opuściła w nauce – powiedzieli: Nie ma tragedii.

Jednak Marie uważała inaczej. Dawniej miała średnią ocen 5,4, a teraz zaledwie 2,9. Dla niej to koniec świata, poczuła się totalnym nieudacznikiem. Znalazła się w klinice, bo stawia sobie wygórowane wymagania. Początkowo próbowała poprawić oceny wzmożoną pracą. Uczyła się do trzeciej w nocy, nie sypiała, była przemęczona, zdekoncentrowana i w rezultacie dostawała coraz gorsze stopnie. W pewnym momencie przeraziła się, że inni ją wyśmieją, robiła sobie sznyty na przedramionach.

Na terapii uczyła się, jak podwyższyć samoocenę i asertywnie przedstawiać swój punkt widzenia. Obecnie trenuje prowadzenie sporów. Niedawno powiedziała terapeucie, że ją denerwuje jego paplanina. Było to jej wielkie osiągnięcie. Stopniowo od nowa ćwiczy koncentrację. Chodzi np. o to, by przez dwie minuty skupić wzrok na świeczce i tylko na niej. Wodzi wzrokiem na liściem spadającym z drzewa. Profesor Michael Schulte-Markwort, ordynator oddziału, gdzie leczy się Marie, bardzo często rozmawia z dziećmi, które nęka lęk. Ostatnio konsultował dziesięciolatka, który powiedział, że nie ma po co żyć, jeśli nie zda matury.

Tacy mali, tacy wypaleni

Od pewnego czasu profesor obserwuje, jak choroba, która do niedawna dotykała dorosłych, przechodzi stopniowo na dzieci. Jest to permanentne zmęczenie nastolatków. Syndrom wypalenia w pokoju dziecięcym. – Mówię o dzieciach z wzorowych rodzin, to nowa jakość. Mają dobre warunki bytowe, są wysoce zmotywowane, ale stawiają sobie za wysoko poprzeczkę, a jest to wina rodziców – wyjaśnia Schulte-Markwort. Zwłaszcza ojcowie nie dopuszczają do wiadomości, że ich dziecko po prostu może nie być zbyt bystre.

Tymczasem według statystyk dzieciom nigdy nie powodziło się tak dobrze jak obecnie. Nigdy nie wzrastały w takim bezpieczeństwie. Nigdy się nimi tak nie zajmowano, nigdy nie były tak zadowolone, wykształcone i zasobne. Nigdy przedtem nie doznawały tak mało urazów i tak mało się biły. Na czym więc polega problem?

Tematem spotkania w hamburskim domu literatury jest lęk. Socjolog Heinz Bude napisał o tym książkę, a bilety zostały wyprzedane już cztery tygodnie przed wieczorem autorskim. Autor skupia się na pokoleniu, które wchodzi w czwartą dekadę życia. Mają własne rodziny lub nie, ale jego zdaniem są pełni lęków i brakuje im poczucia bezpieczeństwa. Biorąc to pod uwagę, trudno się dziwić, że wykład wzbudził takie zainteresowanie. Ludzie potrzebują pomocy.

Według Budego typowi rodzice w wieku około czterdziestki dobrali się swego czasu w parę, kierując się perspektywami zawodowymi i finansowymi partnera. Ojciec już wiele dokonał, dzieci mają 6–12 lat. Daleko zaszli i należą do pokolenia sukcesu. Mają jednak problem, bo nękają ich lęki, że nie sprostają wymaganiom, i dlatego chcą wszystko robić perfekcyjnie. – Odchodzimy od modelu rodziny zorientowanej na współmałżonków do rodziny zafiksowanej na dziecku – mówi profesor. Ludzie wolą zrezygnować z partnera niż z potomstwa i jest ono wtłaczane w rolę, której nie może sprostać. – Sytuacja ta wymaga od dziecka tak wiele empatii, że jest to dla niego zbyt obciążające.

Zanikł dawny dystans między rodzicami i dziećmi, zanikły ich, niegdyś jasno sprecyzowane, odmienne role społeczne. W rezultacie dorośli wychowują malutkich dorosłych.

Czy dobrymi matkami są tylko te, które poświęcają swoją karierę zawodową i wyrabiają krajową normę dzietności? W wielu wypadkach może tak jest, co nie oznacza, żeby to był model idealny. Nie każde dziecko musi zdać maturę, by być szczęśliwym człowiekiem. Są też szczęśliwi stolarze, wychowawcy i sprzedawcy rowerów.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

13.11.2015 Numer 23.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną