Artykuły

Wielki dryf

14 miesięcy na Pacyfiku

Numer 01.2016
Nie było wątpliwości, że spędził dłuższy czas na oceanie. Nie było wątpliwości, że spędził dłuższy czas na oceanie. AP / EAST NEWS
Gdy trzy lata temu José Salvador Alvarenga wyruszał na połów, nie przypuszczał, że przyjdzie mu walczyć o życie przez 438 dni.

Dokładnie tyle trwała jego odyseja, zanim w cudowny sposób odnalazł się na Wyspach Marshalla pośrodku Pacyfiku. Policjant, który rozmawiał z nim jako jeden z pierwszych, nie miał wątpliwości, że mężczyzna spędził na oceanie dłuższy czas. Włosy rozbitka przypominały splątany, nieprzebyty las namorzynowy, kostki miał tak spuchnięte, że ledwo mógł chodzić. Unikał wzroku i często krył twarz. Niesamowitą historią salwadorskiego rybaka fascynowały się światowe media, stała się też kanwą książki Jonathana Franklina „438 Days”, która niedawno trafiła na półki księgarń.

Wszystko zaczęło się 18 listopada 2012 r. Alvarenga stał za sterami i patrzył, jak jeziorko słonej wody wokół jego kostek coraz szybciej się podnosi. Dzień wcześniej jego kuter, prowadzony tylko przez niego i niedoświadczonego pomocnika Ezequiela Córdobę, złapał na oceanie potężny sztorm. Byli jakieś 50 mil od brzegu. Mniej doświadczony kapitan mógłby wpaść w panikę. Jednak Alvarenga powolutku zmierzał ku lądowi, pilnując, by łódź była ustawiona zgodnie z kierunkiem fal, które raz po raz przelewały się przez pokład.

Pomoc nie nadeszła

Gdy stał za sterem, walczył z wodą wlewającą się co i rusz na pokład, robiąc krótkie przerwy tylko wtedy, gdy mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Kuter liczył niespełna 10 metrów długości, nie miał wysokiego masztu ani świateł i był praktycznie niewidoczny na tle wzburzonego oceanu. Skrzynie na pokładzie wypełniały złowione ryby: tuńczyki, rekiny – plon dwudniowego rejsu. Gdyby udało się dostarczyć je na brzeg, pieniędzy starczyłoby na tydzień. Na łodzi pełno było też innego sprzętu: około 300 litrów benzyny, 50 litrów wody, 23 kg sardynek na przynętę, kilkaset haczyków, harpun, trzy noże, kilometry linki, telefon komórkowy (zabezpieczony przed zamoczeniem) i pełna skrzynia lodu.

Początkowo Alvarenga miał płynąć ze swoim stałym towarzyszem, ale ten w ostatniej chwili zrezygnował. Zamiast niego zabrał więc na pokład 22-letniego Córdobę, chłopaka mieszkającego w pobliżu, który był gwiazdą lokalnej drużyny piłkarskiej. Niestety, o łowieniu ryb i pływaniu po morzu nie miał zielonego pojęcia. Gdy tylko ocean zaczął się burzyć, przykleił się do burty i wymiotował, płacząc. Miał zarobić równowartość 50 dolarów. Na lądzie pracował fizycznie po 12 godzin dziennie i nie narzekał.

Co innego na morzu. Po kilku godzinach walki z żywiołem, gdy byli zaledwie o dwie godziny drogi od lądu, silnik kutra zaczął się krztusić, by w końcu zgasnąć. Zapadła złowroga cisza. Alvarenga zaczął wzywać pomocy przez radio. – Spokojnie, człowieku, podaj swoje namiary – odpowiedział Willy, pełniący akurat służbę w porcie na meksykańskim wybrzeżu Costa Azul. – Nie mamy sprawnego GPS-u! – krzyknął rybak. Willy obiecał rychłą pomoc, ale ta nie nadchodziła. Fale podrzucały unieruchomioną łodzią jak piłką. Alvarenga postanowił wyrzucić za burtę cały połów i sprzęt – kuter i tak już był za ciężki i w każdej chwili mógł się odwrócić do góry dnem. Potem przyszła kolej na benzynę. Po kilku godzinach zamilkło radio. Pacyfik wciągał łódkę coraz bardziej w głąb, coraz dalej od brzegu.

Po wielogodzinnej walce obaj mężczyźni byli wycieńczeni i zziębnięci. Zapadła noc. Przewrócili opróżniony pojemnik z lodem i schowali się pod nim, próbując się choć trochę rozgrzać. Jednak łódź nabierała coraz więcej wody, zaczęli więc pełnić 15-minutowe wachty, podczas których wypompowywali ją z pokładu. Wokół panowała zupełna ciemność. Alvarenga nie miał pojęcia, dokąd dryfują. Na południe, w kierunku Panamy, czy na północ, w stronę Acapulco?

Szyper dokonywał cudów, by zapewnić obu coś do jedzenia. Nauczył się nawet wychylać przez burtę i łapać ryby gołymi rękami. Wrzucał je na pokład, a tam zajmował się już nimi uzbrojony w nóż Córdoba. Zjadali ryby na surowo, jedną po drugiej. Po kilku dniach, gdy skończyła się woda, Alvarenga zaczął pić własny mocz i zachęcał swojego towarzysza, by robił to samo. Zaczął im też dokuczać głód. – Byłem taki głodny, że zacząłem ogryzać i zjadać paznokcie – wspomina rybak. Jadł też meduzy, które poparzyły mu przełyk. Po 14 dniach spadł deszcz. Łapczywie otwierali usta, by ugasić wielodniowe pragnienie. Po kilku tygodniach nauczyli się bezbłędnie rozróżniać plastikowe śmieci unoszące się na wodzie. Zbierali zwłaszcza butelki, do których łapali deszczówkę. W rzadkich chwilach, gdy nie byli głodni, rozmawiali o rodzinach zostawionych na lądzie.

Nim upłynęły dwa miesiące, Alvarenga stał się mistrzem w łapaniu ptaków i żółwi morskich. Tymczasem Córdobę zaczęła powoli zabijać depresja. Coraz mniej jadł, nie miał ochoty nawet na wodę. Postanowili wówczas, że ten, który przeżyje, odwiedzi rodzinę drugiego. – Umieram, ja umieram – wyszeptał pewnego ranka młody chłopak, ciężko łapiąc oddech. Szyper poradził mu się zdrzemnąć. Wtedy ciałem towarzysza zaczęły wstrząsać drgawki, po chwili znieruchomiał. Alvarenga dostał ataku paniki.

– Nie zostawiaj mnie samego! – krzyczał nad stygnącym Córdobą. – Podciągnąłem ciało, by nie zmyły go fale, płakałem przez kilka godzin – wspomina. Nie chciał się pogodzić ze śmiercią kolegi. Mówił do niego, zagadywał, czy już zjadł śniadanie, jakby dalej był żywy. Otrzeźwienie przyszło po sześciu dniach. Zdał sobie wówczas sprawę, że rozmawia z trupem. – Rozebrałem go ze spodenek i podkoszulka, bo mogły się jeszcze przydać, i wrzuciłem ciało do morza – opowiada.

Dni zamieniały się w tygodnie, a te w miesiące. Alvarenga skupiał się na wypatrywaniu statków. Wielkie handlowe kontenerowce ze 20 razy przepływały w pobliżu, za każdym razem dając zastrzyk nadziei i mobilizując rozbitka do działania – machania szmatami i nawoływania. Na próżno, na pokładzie nigdy nie dostrzegł żywej duszy. Były to statki widma sunące przez Pacyfik niczym bezzałogowe drony. Aby nie zwariować, Alvarenga zaczął sobie wyobrażać inne życie – jak objada się frykasami albo uprawia najwspanialszy seks pod słońcem. Samotność zamienił na świat fantazji. Każdego ranka spacerował po kutrze. – Wyobrażałem sobie, że przemierzam świat. Wszystko było lepsze od siedzenia i myślenia o śmierci – mówi.

Z czego się śmiejecie?

Któregoś dnia nad kutrem zaroiło się od mew. Spojrzał w dal i po chwili z mgły wyłonił się tropikalny atol. Zrazu myślał, że to halucynacje, ale z czasem się oswoił z myślą, że przed nim znajduje się mała, zielona wyspa. Wyglądała na niezamieszkaną. Czas dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu udało mu się zbliżyć do brzegu. Ostatni odcinek starał się przebyć wpław, ale nie dałby rady, gdyby nie porwała go wielka fala, która wyrzuciła go na plażę. – Byłem chudy jak kij od szczotki, sama skóra i kości – opowiada. Choć jeszcze tego nie wiedział, wylądował na brzegu wysepki Tile, będącej częścią atolu Ebon na południowym krańcu Wysp Marshalla.

Niepewnie stąpając po twardym lądzie po raz pierwszy od 14 miesięcy, trafił na kanał irygacyjny, który go doprowadził do domu Emi Libokmeto i jej męża Russela Laikidrika. – Podniosłam wzrok i zobaczyłam białego mężczyznę wrzeszczącego wniebogłosy. Zaraz pomyślałam, że to rozbitek – wspomina Emi. Nieznajomy narysował patykiem na ziemi statek i człowieka na brzegu, po czym zaczął trajkotać jak najęty. Choć nie rozumieli się ani w ząb, cała trójka co i rusz zarykiwała się śmiechem. – Nie wiem, z czego się śmiali. Ja się śmiałem, bo się uratowałem – mówi Alvarenga. 438-dniowa odyseja dobiegła końca.

Jonathan Franklin, 438 Days

08.01.2016 Numer 01.2016
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną