Choć już dawno powinna rozpocząć się pora deszczowa, promienie palącego słońca wciąż padają na targowisko w Ivahonie. Oprócz ryżu, kukurydzy i manioku – tradycyjnych produktów rolnictwa na Madagaskarze – chłopi sprzedają też lokalne specjały: cebulę, orzeszki ziemne i przede wszystkim banany. Na jednym ze stoisk w piekielnym upale gotują się sześciopaki coca-coli. Garstka mężczyzn tłoczy się wokół prymitywnego koła fortuny z rowerowej obręczy. W tym miasteczku w południowej części wyspy w modzie są przede wszystkim koszulki Barcelony i Juventusu, t-shirty rozdawane przez polityków w trakcie kampanii wyborczych i… wojskowe panterki. Te ostatnie nosi 188 żandarmów, którzy stacjonują w Ivahonie.
Jeszcze niedawno ta nędzna mieścina była sceną krwawej wojny klanów. Konflikt wybuchł w lipcu ub.r., gdy członkowie grupy Zafindravala odkryli, że ślady krów skradzionych na ich pastwiskach prowadzą na tereny zamieszkane przez klan Antevondro. W kraju, gdzie największym krezusem jest ten, kto posiada najwięcej bydła, sprawa nie mogła zostać rozwiązana polubownie. – W ruch poszły dubeltówki, topory i włócznie. Łącznie padły 54 ofiary śmiertelne – opowiada burmistrz. Podczas jednej z bitew żandarmi zaczęli zrzucać na walczących granaty z helikoptera. Dopiero to ostudziło rozpalone głowy. Przestraszeni napastnicy rozpierzchli się, ale potem jeden z nich zabił kapitana żandarmerii, strzelając z ukrycia. To była kropla, która przelała czarę goryczy.
Dahalos rządzą
– Na polecenie władz państwowych spotkałem się z szefami zwaśnionych klanów. Udało mi się nakłonić ich do pojednania. Zorganizowaliśmy huczną ceremonię z udziałem oficjeli. Szefowie klanów zabili zebu na znak pokoju – wspomina burmistrz. Mimo to w pobliżu kościółka z czerwonej cegły wciąż stoją dwa duże baraki, w których mieszkają żandarmi noszący koszulki i szorty w barwach maskujących, a do tego sandały albo plażowe klapki. Przerzucono ich tu z Antananarywy. W oczekiwaniu na dalsze rozkazy zabijają nudę, grając w karty, paplając z kolegami albo drzemiąc w cieniu rozłożystego baobabu.
W ostatniej wojnie o pastwiska zginęły 54 osoby
– Po zakończeniu tej wojny klanów odebraliśmy walczącym 30 sztuk broni palnej. Odtąd wszystko się uspokoiło, ale wkrótce czeka nas nowe zadanie – opowiada wojskowy o wyglądzie brutalnego kaprala. Potem mruży oczy i wskazuje palcem na wschód: Widzicie te góry oddalone o 15 kilometrów stąd? Można się tam dostać tylko na piechotę, a my wkrótce wyruszymy tam, żeby przepłoszyć dahalos – mówi. Na Madagaskarze określa się tym słowem złodziei bydła uprawiających ten przestępczy proceder na ogromną skalę. Burmistrz doskonale zna to zjawisko: Początkowo panowała u nas tradycja, zgodnie z którą zalotnik starający się o rękę dziewczyny musiał ukraść jedną sztukę bydła, aby dowieść swojej męskości. Potem w latach 70. i 80. zaczęto kraść coraz więcej zwierząt z myślą o ich odsprzedaży. Dziś bandy liczą po 50 sób i na zlecenie kradną całe stada – narzeka.
Proceder ten stanowi obecnie jedną z największych bolączek społecznych na Madagaskarze. – W ostatnich latach, gdy nasz kraj był pogrążony w głębokim kryzysie politycznym, handel kradzionym bydłem stał się bardzo lukratywnym biznesem. Oprócz złodziei uprawiają go fałszerze dokumentów, skorumpowani policjanci i żandarmi, którzy przepuszczają trefne konwoje, no i oczywiście zleceniodawcy wywodzący się z kręgu wysoko postawionych osób – mówi Rasamoely Andrianirainy, szef organizacji obrońców praw człowieka CNPFDH. W kraju, gdzie po pastwiskach chodzi około dziesięciu milionów sztuk zebu, bandyci mają duże pole do popisu. Miejscowy dziennikarz Bilal Tarabey szacuje, że około 40 proc. bydła, które trafia do stołecznych ubojni, pochodzi z kradzieży. Do tego trzeba dodać zwierzęta eksportowane na Komory albo do Azji.
Rozpędzony biały nissan wzbija tumany kurzu, po czym zatrzymuje się z piskiem opon przed jednym z baraków. Zza uchylonych drzwiczek terenówki wyłaniają się najpierw czarne wypastowane rangersy, a potem ich właściciel w nienagannie odprasowanym mundurze, czarnym berecie i ciemnych okularach. Podpułkownik Jocelyn Randrianarijaona rzuca okiem na swoich ludzi, wyprężonych raptem na baczność, a potem kieruje się w stronę dużego domu, w którym za całe umeblowanie służy kilka krzeseł i siennik rozłożony na podłodze.
Usiadłszy na krześle, z automatem na kolanach, dowódca oddziału wyjaśnia swoje zamiary. – Nie sądzimy, że uda nam się wyplenić kradzieże bydła: to byłoby utopijne myślenie. Chcemy jednak dopaść szefów band, żeby zdezorganizować cały proceder. Zajmie to dużo czasu, bo w wiele miejsc nie da się dojechać samochodem. Moi ludzie muszą maszerować całymi dniami w trudnym terenie, aby zbierać informacje i tropić przestępców – mówi. Jego ludzie zwykle wracają z takich wypraw z pustymi rękami. Dobrze, jeśli wszyscy są cali i zdrowi. – Te misje kończą się zwykle wpadnięciem w zasadzkę, bo dahalos znają teren dużo lepiej od nas – opowiada szczerze jeden z żandarmów.
Czerwone strefy
Skoro nie da się nic zrobić, miejscowi oficjele mogą tylko zaznaczać na mapach kolejne „czerwone strefy”, gdzie grasują bandyci. Obszary te obejmują już całą południową część wyspy. – To prawdziwy Dziki Zachód – wzdycha jeden z żandarmów. Krótka wyprawa po „czerwonych strefach” pozwala zauważyć wiele podobieństw między południowym Madagaskarem a mitycznymi kresami dawnej Ameryki. Na sawannie, która rozciąga się od Tuléaru po Fort-Dauphin, suchą ziemię w kolorze ochry porastają tylko kaktusy i suche krzewy. Tu i ówdzie wznoszą się niedostępne skaliste wzgórza. Czasem na horyzoncie malują się miasteczka widma, które powyrastały znienacka na stepie, gdy w pobliżu odkryto złoża kamieni szlachetnych, a potem raptem zamarły po zamknięciu kopalni.
Najbardziej znanym z nich jest Ilakaka. Przed 20 laty mieściny tej nie było w ogóle na mapach. Wyrosła z niczego po odkryciu złóż szafirów w 1998 r. Wzdłuż jedynej uliczki ciągną się rzędy drewnianych baraków, w których azjatyccy handlarze skupowali cenne kamienie. Zagubiony wędrowiec, który się tam przypadkowo zaplątał, wyjeżdżał zazwyczaj z pustą sakiewką. O ile w ogóle wracał. Okoliczne tereny zostały podziurawione przez górników tak, że ziemia w tych stronach przypomina ser szwajcarski. Tam, gdzie nikt jeszcze nie próbował wbijać łopaty, pasą się stada bydła pilnowane przez mężczyzn lub chłopców z batem w jednej i oszczepem w drugiej ręce. Łatwy cel dla osobników wyjętych spod prawa grasujących w tej okolicy.
W tej filmowej scenografii brakowało już tylko bandyty w stylu Billy’ego Kida.
Tak się składa, że ktoś taki rzeczywiście się pojawił: mowa o najsłynniejszym madagaskarskim bandziorze, o ksywie Remenabila. Aby spotkać ludzi, którzy mieli z nim do czynienia, trzeba się wybrać do miejscowości Esira. Członkowie wioskowej starszyzny zebrani w domu wójta zasiadają do stołu, na którym ustawiono gorącą potrawkę z koźliny. Przy jedzeniu języki się rozwiązują. – Jako pierwszy miałem okazję spotkać się z Remenabilą. To był taki kurdupel koło pięćdziesiątki – mówi jeden z biesiadników. – Ależ skąd, on miał z siedemdziesiąt lat – oponuje jeden z jego towarzyszy.
Skruszony bydłokrad
Wśród świadków zarysowuje się ostra różnica zdań, ale wszyscy zgadzają się co do jednego: Remenabila był przez długi czas najpotężniejszym hersztem złodziei bydła w całym kraju. Podobno u szczytu potęgi jego banda liczyła nawet tysiąc ludzi. – Nie było dnia bez napadu w tej okolicy, a czasami zdarzało się, że dahalos atakowali kilka razy dziennie – wspomina wójt Carnot Andriatompoina. Bandyci się rozzuchwalili do tego stopnia, że zaczęli rabować nie tylko bydło, lecz wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. I zabijać mieszkańców. W czerwcu 2012 r. Remenabila i jego zbiry urządzili nawet zasadzkę na wojskowy patrol, w trakcie której zabili 12 żołnierzy i 10 cywilów.
Trzy miesiące później władze zorganizowały operację Tandroka (Rogi zebu), aby dopaść Remenabilę. Nie była to łatwa misja, bo herszta nie imały się kule. Tak przynajmniej twierdzą żandarmi, którzy mieli okazję spotkać się z nim oko w oko. – Stał przed nami z toporem w ręku. Na szyi miał amulet i wymachiwał chusteczką. Strzelaliśmy do niego, ale nadaremnie, bo pociski nie czyniły mu krzywdy, a jedynie osmalały ubranie – opowiada jeden z wojskowych. Wersję tę potwierdzają wszyscy członkowie starszyzny z Esiry. Wreszcie jednak pułkownik Lylison dowodzący operacją poinformował, że udało się schwytać czarownicę, która swą potęgą chroniła Remenabilę. A we wrześniu 2013 r. ogłosił, że herszt został zabity. – Tyle że nikt nie widział jego ciała, więc nie ma na to żadnych dowodów – szepcze jeden z żandarmów, nerwowo się rozglądając.
Na Madagaskarze każdy ma swoją wersję losów Remenabili. Zdaniem jednych został ranny w ataku sił bezpieczeństwa i zmarł wskutek obrażeń. Inni powiadają, że był chory i wyzionął ducha podczas zabiegów przeprowadzanych przez uzdrowiciela. Niektórzy jednak twierdzą, że herszt wciąż żyje i po prostu wycofał się z „biznesu”. Zwolennicy tej hipotezy podkreślają, że Remenabila był w przeszłości generałem malgaskiej armii i miał na szczytach władzy wielu możnych protektorów. Ci wpływowi ludzie mieli rzekomo postawić go na czele bandy, aby za jego pośrednictwem czerpać profity z kradzieży bydła.
Skruszony bydłokrad o imieniu Gérard ma jeszcze inną teorię. – Nie wiem nawet, czy Remenabila naprawdę istniał. W pewnym momencie każdy szanujący się szef bandy twierdził, że to właśnie on jest tym legendarnym bandytą – mówi z uśmiechem. Gérard jest dobrze poinformowany, bo przez 15 lat sam był członkiem bandy złodziei zebu. – Przerwałem edukację w szkole średniej, ale wielu dahalos pokończyło studia. Tyle że w tych stronach nie ma pracy i wielu ludzi nie ma co do gęby włożyć. Trzeba było sobie jakoś radzić. Gdy tylko nadarzała się okazja, ruszaliśmy na rozbój. Kradliśmy wszystko, nawet kozy. Potem odsprzedawaliśmy zebu po 30 tys. ariarów za sztukę – wtóruje jego towarzysz Monjaramanana. Oznacza to, że bandyci brali po około 40 złotych za skradzione zwierzę, które w legalnym obrocie byłoby warte co najmniej dziesięć razy tyle. To pokazuje, jaki jest potencjał zysków dla paserów skupujących zwierzęta i wyrabiających dla nich lewe papiery.
– Nie robiliśmy tego po cichu. Przeciwnie, staraliśmy się narobić dużo hałasu, żeby wywabić właściciela z domu. Kiedy gospodarz wyściubiał nos z chałupy, żeby zobaczyć, co się dzieje, zabijaliśmy go, zabieraliśmy mu broń i odchodziliśmy z całym stadem – kontynuuje Gérard, nerwowo trąc plastikowym sandałem po chodniku. Ten bezwzględny proceder nie przynosił może kokosów ludziom od brudnej roboty, ale dzięki temu bandyci zaszyci w górach przynajmniej nie przymierali głodem. Działo się tak do czasu, aż w listopadzie 2014 r. grupa czterech tysięcy dahalos zebrała się na placu w Amboasary Sud, by złożyć broń przed premierem Madagaskaru. Co ich do tego skłoniło?
Strzał w butelkę
Odpowiedź znów się kojarzy z westernem. O ile złodzieje bydła mieli swojego Billy’ego Kida, o tyle obrońcy praworządności mogli liczyć na własnego Pata Garretta. W tę rolę wcielił się kapitan Fanevarison Onimihary Ralaiavy. Na Madagaskarze wszyscy nazywają go jednak po prostu Fanevą albo też Tsy Mitsitsy, co znaczy „Bezlitosny”. Był jedną z czołowych postaci kolejnej wielkiej operacji przeciwko złodziejom bydła zainicjowanej w 2014 r. po fiasku misji Tandroka.
W owym czasie dysproporcja sił między dahalos a żandarmerią była ogromna. Rozzuchwaleni bandyci wręcz uprzedzali bezsilnych stróżów prawa o miejscach i terminach planowanych ataków, aby ci wiedzieli, że mają się trzymać z daleka. Wtedy właśnie do Amboasary Sud oddelegowano ambitnego trzydziestolatka służącego na co dzień w Fort-Dauphin w południowo-wschodniej części wyspy. Bezlitosny dostał stu ludzi i ruszył na wojnę z bandytami. Zajęło mu pięć miesięcy, aby ją wygrać. W dniu kapitulacji, gdy upokorzeni dahalos stawili się na głównym placu w Amboasary Sud, stanął przed nimi z nożem w ręku, by ich lżyć. – Oddajcie wszystkie strzelby. Jeśli komuś się to nie podoba i uważa, że jest wystarczająco silny, żeby się ze mną zmierzyć, niech wystąpi z szeregu. Wyzywam go na pojedynek! – pogroził. Żaden z bandytów nie dał się sprowokować.
Jak to było możliwe? Zwierzchnik Bezlitosnego, podpułkownik Théodule Ranaivoarison, opowiada o tym z zagadkowym uśmiechem w swoim biurze w Fort-Dauphin. – Na pierwszy ogień wzięliśmy hersztów i uzdrowicieli. Na początku przekonaliśmy jedną wioskę dahalos do współpracy z nami, a potem inni poszli w ślady swoich kamratów, widząc, że może to być dla nich korzystne. Jeśli przestępcy chcą powrócić do normalnego życia, to w naszym interesie jest, aby ich do tego zachęcić – mówi.
Co to znaczy „zachęcić”? Szef policji śmieje się i włącza laptopa, aby pokazać kilka filmów nakręconych telefonem komórkowym. – Cóż, tego chyba nie powinienem pokazywać – mówi z wahaniem, po czym jednak odtwarza kolejne nagranie. Na filmie z pistoletem w ręku stoi o kilka metrów od klęczącego bandyty. Podpułkownik strzela i najpierw chybia dwa razy, ale przy kolejnej próbie strzału rozwala butelkę na głowie dahalo. – To miało im pokazać, że amulety nie chronią ich przed kulami – wyjaśnia. Faneva miał jeszcze bardziej dyskusyjne metody. Nigdy nie nosił pistoletu, tylko długi nóż. Była to psychologiczna gra mająca pokazać bandytom, że kapitan niczego się nie boi. Równocześnie krążyły pogłoski uzasadniające jego przydomek: opowiadano, że na rozkaz Bezlitosnego ucinano ludziom głowy albo palono ich żywcem.
Wpłynęło na niego kilka skarg, ale sprawy zamieciono pod dywan. – Nie możemy mu nic zrobić, bo polityczna wierchuszka akceptuje jego metody i go ochrania. Trzeba przyznać, że jest skuteczny – mówi jeden z wysoko postawionych oficerów żandarmerii. Nieco inaczej widzi tę sytuację jeden z duchownych. – Rozpięto nad nim parasol ochronny, bo jak inaczej utrzymają w karbach te tysiące facetów, których spacyfikował? On ma za sobą armię. A mieszkańcy też się nie skarżą. Prawa człowieka to dla nich tylko szumne słowa. Mówią tak: „Mamy prawo do spokojnego snu i żeby jeść”.
W okolicach Amboasary Sud proceder kradzieży zebu niemal zaniknął. Czy tylko dzięki metodom Fanevy? Wójt Esiry zwraca uwagę jeszcze na coś innego: Niegdyś w naszej gminie pogłowie bydła wynosiło 30 tys. sztuk. Dziś trudno byłoby znaleźć 20 tysięcy. Hodowcy zostali złupieni i tu już prawie nie ma zebu. W innych regionach Madagaskaru sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Bandyci wciąż kradną stada, zabijają wieśniaków, gwałcą kobiety… – opowiada.
Przyjdą młodsi
Ślepa przemoc nie zawsze bywa tak skuteczna, jak w przypadku działań kapitana Fanevy. – W trakcie operacji Tandroka w 2012 r. żandarmi wpadali do okolicznych wiosek i puszczali je z dymem, bo myśleli, że wszyscy mieszkańcy są złodziejami bydła – opowiada burmistrz Ivahony. Akcje te miały efekt odwrotny do zamierzonego. Ludzie ze spalonych wiosek zostawali z niczym i przechodzili na stronę dahalos.
W Esirze wójt pokazuje swoje włości: szpital, w którym jedynym wyposażeniem porodówki są dwa materace rozłożone na podłodze; szkołę, w której są tylko dwie sale na trzystu uczniów, i zrujnowany posterunek żandarmerii. – W większości okolicznych wiosek w ogóle nie ma szkoły, a w innych mamy tylko podstawówki. To dlatego młodzi ludzie zostają złodziejami bydła, często już w wieku 12 lat – wyjaśnia Carnot Andriatompoina. – Żyjemy tu w izolacji, bez pracy, bez wody, bez jedzenia, bez pieniędzy. Na razie jest spokój, ale państwo musi nam pomóc w zbudowaniu normalnego życia. Inaczej młodzi znów pójdą do band.
na podst. Society