Z autokarów, mikrobusów i ciężarówek zaparkowanych na poboczu górskiej drogi wylewa się hałaśliwa, pstrokata ciżba. Peruwiańscy Indianie z regionu Cuzco tłumnie zjechali do Mawayani, małej wioski położonej na wysokości czterech tysięcy metrów n.p.m.
Teraz czeka ich jeszcze wiele godzin pieszej wędrówki, by dotrzeć do miejsca objawień znajdującego się 4800 metrów n.p.m. Młodsi i starsi, kobiety i mężczyźni, wszyscy pragną zamanifestować swoją wiarę, wspinając się na andyjskie szczyty.
Przed wyruszeniem w drogę niektórzy zrzucają na chwilę z pleców ciężkie tłumoki, by pomodlić się w przydrożnej kaplicy. Palą się tam setki świec, od których bije przyjemne ciepło kontrastujące z przenikliwym chłodem powietrza w Andach. W nozdrza uderza zapach stopionego wosku.
Targ na dole...
Początkowy etap pielgrzymki przypomina wielki odpust. Trasa wiedzie pomiędzy straganami, na których można kupić dewocjonalia albo zaopatrzyć się w prowiant i inne rzeczy niezbędne w trakcie pięciodniowej pielgrzymki. Sprzedawcy oferują wędrowcom baterie, papier toaletowy, ciepłe czapki, grube skarpety i mnóstwo mniej lub bardziej przydatnych drobiazgów.
Na tej drodze ludzie nie są sami. Pod górę pną się też karawany mułów. Utrudzone zwierzęta dźwigają worki z towarami i kłody drewna, a czasami także jakiegoś leniwego pielgrzyma, który wysupłał parę soli i zapłacił poganiaczowi za podwiezienie.
Szlak wędrówki wyznacza 14 wielkich udekorowanych krzyży. Symbolizują stacje Drogi Krzyżowej. Tłum zatrzymuje się na chwilę przed każdym z nich. Jedni padają na kolana, aby żarliwie się modlić. Inni wykorzystują tę krótką przerwę w marszu na to, aby złapać oddech i rozejrzeć się dookoła. Wokół nas wzbijają się w niebo majestatyczne górskie szczyty. Hen, w dole połyskuje srebrzysta wstęga rzeczki Tinki Mayo. Po drugiej stronie malowniczej doliny leniwie pasą się alpaki.
... bazar na szczycie
Jesteśmy coraz bliżej celu wędrówki. Świadczą o tym prowizoryczne namioty rozbite na poboczu. Na długo przed przybyciem pielgrzymów handlarze pozajmowali najlepsze miejsca, rozstawiając swoje kramy po obu stronach drogi. Pierwsze namioty kryte brezentem pojawiają się już w odległości pół kilometra od celu. Im bliżej sanktuarium, tym zagęszczenie kramów jest większe. Zdyszani pielgrzymi, którzy z trudem łapią w płuca rozrzedzone andyjskie powietrze, oddychają tam atmosferą bazaru.
Wszędzie dookoła niesie się zapach gorącej zupy i tłustego pieczonego mięsa. Krzykliwe handlarki zachwalają swoje cudowne amulety. Obok nich jacyś mężczyźni oferują różańce i bicze z siedmioma rzemieniami ze skóry lamy.
Poza sycącą żywnością na tutejszych stoiskach próżno szukać artykułów pierwszej potrzeby. Ich miejsce zajęły przeróżne przedmioty codziennego użytku, tyle że w miniaturze. Handlarze oferują zabawkowe samochodziki i ciężarówki, miniaturowe domki i skrzynki piwa, maciupeńkie dyplomy i akty własności, jak również pliki fałszywych banknotów. Wiadomo przecież, że wszyscy pielgrzymi udają się tutaj w konkretnym, jasno określonym celu. Jeden chciałby mieć dom, inny auto, a jeszcze inny forsy jak lodu… Ich modlitwy zostaną niechybnie wysłuchane, ale pod warunkiem że będą gorliwie pielgrzymować przez trzy lata z rzędu!
Milczące skupienie pielgrzymów, z trudem pokonujących ostatnie metry dzielące ich od sanktuarium, kontrastuje ze zgiełkiem i wrzawą w obozowisku. Ostatnie dwa krzyże są szczególnie czczone. U ich podnóża leżą wiązanki mieczyków i płoną setki świec. Dzieci ogrzewają zmarznięte dłonie nad płomieniami. Pielgrzymi klęczący u stóp tych krzyży zawieszonych na stromym zboczu wyglądają, jakby przygotowywali się do skoku w bezdenną otchłań.
Dziesięciu starców zasiadło na ławkach po lewej stronie ostatniego krzyża. Noszą białe wstążki zawiązane na szyi, a w rękach trzymają bicze. To tzw. celadores. Ci dostojni członkowie Bractwa Pana z Quyllurit’i pełnią rolę mistrzów ceremonii. Zebrali się tutaj, aby powitać pielgrzymów, w tym zwłaszcza grupy tancerzy zwanych comparsas, którzy weszli na szczyt w powolnych podrygach. Taniec odgrywa kluczową rolę podczas pielgrzymki: w jej trakcie różne grupy pątników wykonują około setki tradycyjnych tańców.
Wszystkie nacje tańczą
Do krzyża zbliża się akurat grupa tancerzy qhapaq colla. Można ich poznać po stroju: noszą kominiarki, szerokie kapelusze z cekinami, kolorowe kurtki i przykrótkie spodnie, które nie sięgają nawet do kostek. U ich pasa zwisają małe lamy, a na szyjach skórzane bicze. Teraz zbliżają się wolnym krokiem w rytm dźwięków orkiestry, a potem przyklękają, aby złożyć hołd Apu Yaya – swojemu sztandarowi zatkniętemu u stóp krzyża.
Szlak wędrówki wyznacza 14 wielkich udekorowanych krzyży. Symbolizują stacje Drogi Krzyżowej
Ta grupa reprezentuje „nację” Tawantinsuyu. Pozostali tancerze występują w barwach siedmiu innych andyjskich „nacji” biorących udział w pielgrzymce: Urubamba, Anta, Paruro, Canchis, Quispicanchi, Acomayo, Paucartambo (zależnie od miejscowości, z których pochodzą). W Quyllurit’i każdy zna te nazwy. Nikt jednak, nawet pobożni starcy, nie jest w stanie przewidzieć, jaka liczba pielgrzymów przybędzie na spotkanie. Będzie ich na pewno kilkadziesiąt tysięcy. Udział w pielgrzymce jest dla tych rozsianych społeczności w Andach jedną z nielicznych okazji do nawiązywania kontaktów.
U stóp krzyża cichnie muzyka. Jeden z mądrych starców wstaje i wita tancerzy, którzy następnie rozpraszają się i wtapiają w tłum. Ale oto już pojawia się nowa grupa comparsas, którzy noszą maski kondorów i czarne skrzydła na ramionach. Ich taniec naśladuje lot ptaka.
Nieco dalej wznosi się sanktuarium. Mały kościół góruje nad tym efemerycznym namiotowym miasteczkiem zbudowanym mniej więcej na wysokości szczytu Mont Blanc. To właśnie tutaj, w sercu wysokich, niebosiężnych gór, rzesza ludzi zbiera się, aby pogrążyć się w zbiorowych misteriach, podczas których wiara miesza się z błazenadą, taniec z modlitwą, a surowa brutalność ludzi gór z chrześcijańskiej braterstwem.
Pielgrzymka do sanktuarium w Quyllurit’i jest owocem mglistej tradycji. Broszura sprzedawana za parę groszy w przedsionku sanktuarium uchyla rąbka tajemnicy. Na okładce widzimy ilustrację przedstawiającą wizerunek Chrystusa na skale: to właśnie obiekt kultu pielgrzymów. Godzinami stoją w kolejkach po to, aby na kilka chwil uklęknąć przed malowidłem i złożyć u podnóża wiązankę kwiatów albo zwitek fałszywych dolarów. Potem zostaną pokropieni wodą święconą przez ukuku, jednego z licznych wolontariuszy noszących wełniane tuniki i maski zwierząt, którzy dbają o porządek w obozie.
Świecące dziecko
Z broszury pod tytułem „Kompletna i zaktualizowana historia cudami słynącego Pana z Quyllurit’i” dowiadujemy się, że około 1780 roku młody pasterz Marianito Mayta spotkał w pobliżu lodowca niebieskookie dziecko. Stało się to, gdy odrzucony przez rodzinę Marianito postanowił uciec w góry. Dziecko próbowało go pocieszyć. Zaprzyjaźnili się i odtąd spędzali razem całe dnie, śpiewając, tańcząc i pasąc alpaki. Codziennie rano chłopiec przynosił pasterzowi chleb, aby mógł zaspokoić głód.
Pogłoski na ten temat zaintrygowały księdza Pedro de Landę. Proboszcz parafii w Ocongate udał się na miejsce objawień wskazane mu przez Marianita. Tam 12 czerwca 1783 roku na własne oczy ujrzał niezwykłego chłopca. Ale gdy się do niego zbliżył, „od dziecka zaczął bić olśniewający blask, który oślepił księdza”.
Chcąc koniecznie ustalić, kim jest ta tajemnicza postać, duchowny wrócił tam w towarzystwie myśliwych. Udało im się przydybać malca w wąskim przejściu pomiędzy drzewem a skałą, ale gdy już mieli go złapać, chłopiec zniknął, a oni zobaczyli zawieszony na drzewie krzyż z Chrystusem w agonii, „z krwią tryskającą z jego ran i oczyma wzniesionymi ku niebu”. Przejęty tym Marianito dostał ataku serca. Na rozkaz korony cudowny krzyż wywieziono do Hiszpanii, w Andach natomiast pozostał wizerunek Chrystusa na skale, dziś uważany za święty.
Tekst stwierdza, że od tamtych czasów „Pan z Quyllurit’i jest uważany za patrona ubogich i rdzennych plemion z Andów w południowej części Peru”. Warto jednak dodać, że Quyllurit’i było kiedyś świętym miejscem Inków, którzy już w czasach przedchrześcijańskich gromadzili się tu w okresie przesilenia letniego.
Chrystus jak bóg Inków
Jakie jest podejście Kościoła katolickiego do tych ludowych wierzeń i obrzędów? – Wpływy starych wierzeń są wciąż wyraźnie widoczne podczas tej pielgrzymki. Świadczy o tym zwłaszcza pewien obrzęd odprawiany o świcie na lodowcu: ukazanie wiernym Chrystusa w pierwszych promieniach słońca, boga Inków. Ale myślę, że 99 proc. zgromadzonych tutaj ludzi wierzy w Jezusa Chrystusa, a nie w to, że słońce jest Bogiem. Co do wizji Marianita, to Kościół nie zajmuje w tej sprawie jednoznacznego stanowiska – mówi ojciec Carlos Miguel Silva Canessa, jezuita kierujący parafią w Andahuaylillas, który sam jest jednym z comparsas ze swojej wioski. Podczas pielgrzymki udzielał błogosławieństwa zgromadzonym ubrany w strój qhapaq colla.
W trakcie wspinaczki różne grupy pątników wykonują około setki tradycyjnych tańców
Ten pochodzący z Limy ksiądz od czterech lat mieszka w Andahuaylillas. Nauczył się języka keczua, ojczystej mowy mieszkańców tego regionu. Poznał też dobrze ludzi żyjących w tych górach. – Quyllurit’i wyznacza rytm życia w naszych wioskach: w każdej z nich jest kilka grup comparsas, które przygotowują się do pielgrzymki przez cały rok. Potem ludzie z różnych okolic spotykają się na kilka dni w pobliżu sanktuarium. To bardzo intensywne przeżycie wspólnotowe, w trakcie którego śpiew, taniec i modlitwa zlewają się w jedno. Po Lavado, a więc uwielbieniu Boga w promieniach wschodzącego słońca, przychodzi czas na Yawarmayu, czyli „rzekę krwi”. Mężczyźni smagają się, aby upamiętnić ubiczowanie Chrystusa, ale także pokazać, że potrafią znosić ból i zyskać tym samo prawo do bycia częścią grupy. Po tym cierpieniu następuje zbiorowa eksplozja radości. A potem wszystko zaczyna się od nowa.
I tak trwa to przez pięć dni i cztery noce. Niewyspani, brudni, wyziębieni nocą i spaleni słońcem za dnia pielgrzymi z Quyllurit’i pogrążają się stopniowo w mistycznej ekstazie.
W ostatnim dniu pielgrzymki, po zakończeniu mszy, wierni schodzą w doliny. Sanktuarium powoli pustoszeje, ale dla kilku tysięcy najwytrwalszych dopiero teraz zaczyna się największe wyzwanie. Wstępują na wąską górską ścieżką i pną się po niej jeszcze wyżej, na przełęcz Machu Cruz, wznoszącą się na wysokości blisko 5000 metrów n.p.m. Celem tej 24-godzinnej procesji z obrazami Chrystusa i Matki Boskiej Bolesnej jest małe sanktuarium w Tayancani. Dopiero stamtąd zejdą w doliny, jak gdyby zstępowali z nieba.
na podst. Le Figaro Magazine