Artykuły

Temida? Nie znam!

Rodrigo Duterte. Przydent Filipin lubi zabijać

Numer 22.2016
Prezydent Filipin Rodrigo Duterte Prezydent Filipin Rodrigo Duterte AP / EAST NEWS
Nazajutrz po wyborze na prezydenta Filipin Rodrigo Duterte ogłosił wojnę z narkotykami. W ciągu trzech miesięcy zginęło blisko dwa tysiące osób.
Pieta z Manili. W lipcu br. Michael Siaron został zastrzelony przez nieznanych sprawców jako „diler”, o czym powiadomiono na tabliczce.AFP/EAST NEWS Pieta z Manili. W lipcu br. Michael Siaron został zastrzelony przez nieznanych sprawców jako „diler”, o czym powiadomiono na tabliczce.

Rodrigo Duterte został głową państwa 30 czerwca br. i od tej pory jest o nim głośno. Największą sensację wzbudziła jego wypowiedź z 5 września. Tego dnia filipiński prezydent miał się spotkać z Barackiem Obamą przy okazji szczytu ASEAN w Laosie. Na kilka godzin przez zaplanowanym spotkaniem wystąpił na konferencji prasowej i wulgarnie zbeształ amerykańskiego przywódcę.

– Jestem prezydentem suwerennego państwa. Już od dawna nie jesteśmy niczyją kolonią i nie mam nad sobą nikogo poza ludem Filipin. Trzeba okazywać szacunek. Skurwysynu, przeklnę cię na tym forum! – pohukiwał. Obrażeni Amerykanie odwołali spotkanie, a sprawca dyplomatycznego skandalu mógł odetchnąć z ulgą, że nie będzie wysłuchiwać krytycznych uwag Obamy o wojnie z narkotykami wszczętej na Filipinach.

Pora linczu

Mimo głosów potępienia napływających z całego świata i ostrych dyplomatycznych zgrzytów (Duterte zdążył już zwyzywać od najgorszych nie tylko Obamę, lecz także papieża Franciszka) filipiński przywódca nie spuszcza z tonu. Nic nie wskazuje na to, żeby zamierzał porzucić swój koszarowy styl czy odstąpić od obietnicy powstrzymania handlu narkotykami wszelkimi dostępnymi sposobami.

Już nazajutrz po wyborach wprowadzono godzinę policyjną, a Duterte zaczął wojownicze nawoływania. – Czyńcie swoją powinność, choćbyście przy okazji zabili tysiąc ludzi, ja będę was chronić – zaapelował 1 lipca do policjantów. Mój rozkaz brzmi – strzelać, żeby zabić. I wierzcie mi, nic mnie nie obchodzą prawa człowieka – ogłosił miesiąc później na konferencji prasowej: 7 sierpnia przed kamerami państwowej telewizji wymienił z niebywałą nonszalancją nazwiska 159 osób (w tym sędziów, burmistrzów i policjantów) podejrzanych o konszachty z handlarzami narkotyków. Mieli tworzyć jakoby trzon filipińskiej ośmiornicy. Nic to, że na liście znalazł się sędzia, który nie żyje od ośmiu lat. – W moich ustach nie ma czegoś takiego, jak prawo do rzetelnego procesu – oświadczył na koniec prezydent, wzywając obywateli do „zabijania swoich dilerów”.

Tak się rozpoczął sezon polowań. Pierwsze morderstwa zostały popełnione podczas operacji policyjnych. Schemat jest prosty: ubrani po cywilnemu funkcjonariusze dokonują zakupu kontrolowanego i już na miejscu eliminują dilera, twierdząc, że działali w obronie własnej. Potem zaczęły się mnożyć uliczne lincze. Typowy przykład: dwóch mężczyzn na motocyklu podjeżdża do podejrzanego osobnika, strzelają mu w głowę i pozostawiają trupa na poboczu z ostrzegawczą kartką: „Jestem dilerem narkotyków. Nie próbujcie mnie naśladować”.

Według informacji podanych przez szefa policji Donalda de la Rosę w ciągu pierwszych trzech miesięcy rządów Dutertego z rąk policji zginęło 712 ludzi, a prywatne milicje rozprawiły się z kolejnymi 1067 (najnowsze dane, z października br., mówią już o 3,5 tys. zabitych). Równocześnie tysiące osób – handlarzy lub narkomanów – z własnej woli oddało się w ręce sprawiedliwości ze strachu przed wendetą. Więzienia pękają w szwach.

Marcos kontra narcos

– To jest krwawa operacja, tak jak obiecał Duterte. On kocha śmierć. Za sprawą linczów słowo „bezpieczeństwo” nabrało dziwnej wymowy, zwłaszcza w slumsach, gdzie życie każdego, kto się tam pokaże, jest zagrożone – komentuje Xerxès Garcia, młody mieszkaniec Manili. Istotnie, wojna z narkotykami uderza w pierwszym rzędzie w najuboższych, w zwykłych ćpunów i drobnych dilerów, zabijanych strzałem z bliska, bez procesu czy dowodów. Każdej nocy są odnajdywane kolejne ciała. Filipiny zaczynają przypominać ogarnięty przemocą Dziki Zachód, gdzie każdy może strzelać do każdego. 23 sierpnia pięcioletnia Danica Garcia została zabita, gdy dwóch mężczyzn na motocyklu ostrzelało dom jej rodziców. Nazajutrz Rogelio Bato, adwokat domniemanego handlarza narkotyków, został zamordowany w swoim samochodzie wraz z nastoletnią dziewczyną zajmującą siedzenie pasażera.

Duterte ostentacyjnie lekceważy praworządność i wszelkie głosy protestu, bo może sobie na to pozwolić. Ten były burmistrz miasta Davao, wybrany na prezydenta już w pierwszej turze z dużą przewagą nad rywalami, realizuje w skali całego kraju to, co robił przez 22 lata w swoim mieście, gdzie kilka tysięcy ludzi zginęło w tym czasie od kul szwadronów śmierci. W kraju nękanym przez korupcję nowo wybrany prezydent kreuje się na prostego, uczciwego człowieka z prowincji, występującego przeciwko zgniłym elitom z Manili. Odniósłszy miażdżące zwycięstwo w wyborach i mając obecnie 91 proc. poparcia w sondażach, stara się pokazać, że nie rzucał słów na wiatr.

Nierozstrzygnięte pozostaje pytanie, gdzie zatrzyma się prezydent i czy jesteśmy świadkami pierwszego etapu ustanawiania krwawego reżimu. Demokratyczne bezpieczniki są wymontowywane jeden po drugim. Kultura swobód obywatelskich i praw człowieka jest zresztą bardzo krucha w tej młodej demokracji, zrodzonej w 1986 r. po upadku brutalnej dyktatury Ferdinanda Marcosa.

Obecny prezydent Filipin zagroził już, że wprowadzi stan wojenny, podobnie jak uczynił to Marcos w 1972 r., i postanowił przenieść szczątki dyktatora na cmentarz bohaterów narodowych w Manili. – Duterte publicznie zamanifestował swą miłość do Marcosa, więc ma zapewne podobne intencje – niepokoi się Joseph Franco, ekspert z Uniwersytetu Nanyang w Singapurze. – Nie sądzę, żeby chciał powstrzymać falę mordów. On rozkoszuje się tą wojną.

Cyngle z ratusza

Aby zrozumieć, kim jest Duterte, trzeba cofnąć się w czasie do lat 80., gdy szerzej nieznany lokalny polityk został burmistrzem Davao na południowym wschodzie wyspy Mindanao. Został wybrany na to stanowisko w 1988 r. W owym czasie Davao nazywano „stolicą zbrodni”. Armia bezpardonowo walczyła z komunistyczną partyzantką. Na ulicach w biały dzień dochodziło do egzekucji, których ofiarami padali najczęściej policjanci i żołnierze. Egzekutorami były tzw. jaskółki, czyli cyngle na usługach partyzantów. Byli idealnym narzędziem do likwidacji wrogów, ale także renegatów we własnych szeregach: zdrajców, informatorów, podwójnych agentów. Trup słał się gęsto, bo ofiarami często padali niewinni ludzie zadenuncjowani przez zawistnych sąsiadów albo konkurentów.

Na chaosie panującym w mieście korzystali pospolici przestępcy, przede wszystkim handlarze narkotyków, którzy czuli się całkowicie bezkarni. – Codziennie dwa, trzy ciała lądowały w rowie – wspomina jeden z mieszkańców. 43-letni Duterte postanowił zaprowadzić porządek. W krótkim czasie Davao stało się poligonem doświadczalnym, na którym testowano, z finansowym wsparciem Stanów Zjednoczonych, taktykę walki z partyzantką. Duterte uzbroił cywilów, często rekrutowanych spośród przestępców, którzy zaczęli patrolować ulice miasta. Strategia była prosta: najpierw strzelaj, potem zadawaj pytania.

Do mordowania „czerwonych” wzywał na antenie radiowej popularny prezenter Jun Pala, który chętnie się porównywał do Goebbelsa. Wzywał popleczników Dutertego do obcinania głów komunistom, sam zaś paradował z magnum i granatem w kieszeni. Strategia nowego burmistrza szybko zaczęła przynosić skutki. W kilka lat zduszono komunistyczną rebelię. Większość partyzantów wybito, część wypędzono, a skłonnych do współpracy przekupiono stanowiskami w administracji. Duterte zjednał sobie poparcie elity, która chciała robić interesy i móc spokojnie wyjść na ulicę. Dogadał się też z muzułmańskimi separatystami. W efekcie miasto zaczęło prosperować, zamieniając się z czasem w dynamiczny ośrodek handlu i turystyki.

Wszystko ma jednak swoją cenę. Ciemną stroną „cudu w Davao” był terror rozpętany przez bojówki burmistrza. Zmienił się tylko przeciwnik. Na celowniku „strażników pokoju”, zamiast komunistycznych partyzantów, znaleźli się przestępcy, handlarze narkotyków, dzieci ulicy i bezdomni, a od czasu do czasu także zbyt głośni krytycy burmistrza, tacy jak Pala. Na początku XXI w. zaczął on oskarżać Dutertego o to, że zbudował „królestwo terroru”. W 2003 r., gdy wracał po pracy do domu, został zastrzelony przez nieznanych sprawców poruszających się na motorze. Oczywiście zabójców nigdy nie ujęto.

Skruszony świadek

Niedawno przed komisją filipińskiego senatu, który zajął się kampanią Dutertego przeciw przestępcom, stanął niepozornie wyglądający mężczyzna z włosami przyprószonymi siwizną. Edgar Matobato zeznał, że był członkiem szwadronu śmierci w Davao. Wyjaśnił, że do okrytych złą sławą Lambada Boys skaperował go osobiście Duterte. – Naszym zadaniem było zabijanie przestępców, handlarzy narkotyków i złodziei. Robiliśmy to codziennie – opowiadał.

Z jego relacji wynika, że ciała zakopywano w pobliskich kamieniołomach albo cięto i rzucano na pożarcie krokodylom. Obciążył też samego Dutertego, twierdząc, że ten wpakował dwa magazynki ze swojego uzi w agenta Krajowego Biura Śledczego, który ośmielił się zablokować swoim samochodem drogę kolumny, w której jechał burmistrz. – Duterte wykończył go osobiście – zapewniał skruszony zabójca, dodając, że to burmistrz zlecił zabójstwo Pala, a także stał za zamachami bombowymi na meczety w odwecie za wrzucenie granatu do katedry św. Piotra w 1993 r.

Duterte zaprzecza wszystkim zarzutom, ale też nie okazuje skruchy ani żalu z powodu brutalnych praktyk za „jego warty”. W niedawnej rozmowie z dziennikarzami (których chce karać śmiercią za przyjmowanie pieniędzy od przestępców) Duterte wspomniał o Pali: To był kawał skorumpowanego skurwysyna. Zasłużył na to, co go spotkało.

The Atlantic, The Guardian, Society

***

Anioły zemsty

Dziennikarzom „Guardiana” udało się porozmawiać z oficerem filipińskiej policji, członkiem grup likwidacyjnych.

Do spotkania doszło w jednym z manilskich burdeli, bo „tu przynajmniej nikt nikogo nie podsłuchuje”. – Nie jesteśmy złymi ludźmi. Jesteśmy jedynie narzędziem – opowiada funkcjonariusz, który brał udział w 87 zabójstwach. Z jego relacji wynika, że po dojściu do władzy Dutertego w policji utworzono tajne komanda. Ich zadaniem jest „neutralizacja” niepożądanych osób. Oddziałów jest dziesięć, liczą po 16 ludzi. Każdy zespół dostał listę podejrzanych: handlarzy narkotyków, narkomanów i przestępców.

– Do zabójstw najczęściej dochodzi nocą, policjanci są zakapturzeni i ubrani na czarno. Wszystko przebiega błyskawicznie. Funkcjonariusze mają dwie minuty na wyciągnięcie podejrzanego z domu i pozbawienie go życia, najlepiej bez świadków – opowiada oficer. Ciała wrzuca się pod most albo porzuca w innym mieście. Często głowę ofiary owija się taśmą z karteczką „narkotykowy baron” albo „handlarz narkotyków”. – Zostawiamy je, by zniechęcić policję i dziennikarzy do drążenia sprawy i skierować ich zainteresowanie na inne tory. Kiedy zobaczą karteczkę, myślą: „Po co się nim zajmować, przecież zasłużył na swój los” – wyjaśnia policjant, dodając z uśmiechem, że w ten sposób można załatwić dziś każdego. Wystarczy owinąć mu głowę taśmą i nakleić karteczkę z odpowiednim napisem, a pies z kulawą nogą nie zainteresuje się zamordowanym.

The Guardian

28.10.2016 Numer 22.2016
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną