Artykuły

Zasnąć z czekoladą w ustach

Jak strach przed śmiercią wpływa na nasze życie

Numer 22.2016
Jacek Malczewski, „Śmierć” (1902 r.). Jacek Malczewski, „Śmierć” (1902 r.). Jacek Malczewski / Dwutygodnik Forum
Musimy umrzeć – i doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Psycholog Sheldon Solomon bada, w jakim stopniu ta świadomość wpływa na nasze życie.
Sheldon Solomonmateriały prasowe Sheldon Solomon

Kiedy po raz pierwszy odczuł pan lęk przed śmiercią?
Sheldon Solomon: Miałem osiem lat, kiedy pewnego wieczoru matka powiedziała mi: „Pożegnaj się z babcią, niedługo już jej nie będzie z nami”. I faktycznie, babcia zmarła następnego dnia. Pamiętam, jak potem poszedłem na górę do swojego pokoju i zacząłem przeglądać klaser ze znaczkami. Moje spojrzenie padło na serię z amerykańskimi prezydentami.

I nagle stwierdziłem: „O, tu mamy Waszyngtona. Świetny gość, a jednak martwy. Thomas Jefferson też nie żyje. I wszyscy pozostali również”.

To przeszyło mnie jak strzała: „O rany, to nie wygląda dobrze także dla mnie”.

I ten szok trwa po dziś dzień, już ponad 50 lat?
W zasadzie tak. Głęboko zagrzebana pod przykrywką mojej świadomości, wciąż bulgocze ta panika. Dzięki kresomózgowiu, które sprawia, że możemy myśleć abstrakcyjnie i symbolicznie, pojmujemy, iż nasze istnienie – jak u wszystkich żywych istot – kiedyś dobiegnie końca. To wywołuje głęboki, paraliżujący strach.

Jak na człowieka tak wstrząśniętego sprawia pan dość wesołe wrażenie.
Każdy z nas musi żyć z tym strachem. Jak nam się to udaje, opisał kiedyś antropolog kultury Ernest Becker: „Aby poradzić sobie z ciężarem żywota, zakotwiczamy się w systemie wiary i kultury. Kultura daje naszemu życiu sens, nadaje mu wartość, dostarczając nam jakąś wizję nieśmiertelności. Albo niesie nam nadzieję na dosłowną nieśmiertelność: w postaci nieba, duszy czy reinkarnacji; albo też pozwala wierzyć, że metaforycznie uda nam się pokonać śmierć, bo jakaś cząstka nas żyje dalej – w naszych dzieciach, dziełach czy w formie majątku, jaki zgromadziliśmy za życia. Jednak niezależnie od tego w co wierzymy, nic nie jest wystarczająco potężne, by uwolnić nas całkowicie od lęku przed śmiercią”.

Czy odczuwa pan ten lęk silniej niż inni?
Raczej nie. Moje doświadczenie z klaserem jest bardzo typowe. U dzieci w wieku 5–9 lat w toku rozwoju emocjonalnego kształtuje się samoświadomość. Wtedy też sobie uświadamiają, że rodzice nie są istotami wszechmocnymi i nieomylnymi. Nagle stwierdzają, że opiekunowie również popełniają błędy, a co gorsza – są śmiertelni. Od tego momentu następuje olbrzymia zmiana w dziecku, które dotychczas czerpało poczucie własnej wartości wyłącznie z miłości rodziców. Teraz podstawą jego poczucia bezpieczeństwa staje się kultura. Nie chce być już wyłącznie dobrym synkiem czy grzeczną córeczką, lecz też dobrym człowiekiem, Amerykaninem czy Niemcem, bądź też dobrym chrześcijaninem – w zależności od systemu wartości, w jakim dorasta.

Kiedy postanowił pan poświęcić swoje badania tak ponuremu tematowi?
Zadecydował czysty przypadek. Nie wiem, czy mi ktoś uwierzy, ale kiedy chodziłem po bibliotece, moją uwagę zwróciła książka z intrygującą zieloną kropką na okładce. Autorem był Becker. Całkowicie wsiąkłem, kiedy przeczytałem pierwsze zdanie: „Chcę się dowiedzieć, co sprawia, że ludzie zachowują się w ten, a nie inny sposób”. Pomyślałem: „To jest właśnie to, czego ja również pragnę się dowiedzieć”.

O lęku przed śmiercią filozofowie rozmyślają od wieków.
Oczywiście. Lęk przed śmiercią odgrywa kluczową rolę i w Biblii, i w Eposie o Gilgameszu. Świadomość własnej śmiertelności to siła napędowa i sedno naszych wszystkich działań. Dlatego nie brak prób podejścia do tego tematu ze strony filozofów, artystów czy teologów. Tylko psycholodzy jakoś zawsze omijali ten temat. Kiedy ja zacząłem się zajmować tym zagadnieniem, zewsząd słyszałem: „Chyba oszalał”. Zarzucano mi, że zająłem się dziedziną zupełnie nie naukową, tylko spekulatywną.

Jak pan przekonał kolegów, że jest inaczej?
Zadaliśmy sobie pytanie: „Jak można sprawdzić, czy lęk przed śmiercią wpływa na nasze zachowanie?”. I znowu z pomocą przyszedł nam przypadek. Pewna studentka opowiedziała, że na jednym z seminariów zapytano ją, co myśli o własnej śmierci i jak ją sobie wyobraża. Wsłuchawszy się w to, co mówi, uświadomiliśmy sobie, że tak powinny wyglądać nasze badania. Że jednej grupie ludzi powinniśmy zadać właśnie takie pytanie, podczas gdy druga miała sobie wyobrażać jakieś inne negatywne doświadczenia, np. bolesną wizytę u dentysty czy poważny wypadek samochodowy. Potem należałoby sprawdzić, czy przedstawiciele obu grup po tym wszystkim zachowują się w odmienny sposób.

I to zadziałało?
Lepiej, niż moglibyśmy to sobie wyobrazić. W ramach pierwszego eksperymentu poprosiliśmy sędziów z Arizony, by ustalili kaucję, jaką musiałyby zapłacić kobiety zatrzymane w związku z podejrzeniem o uprawianie – nielegalnej tam – prostytucji. Zwykle jest to około 50 dolarów. Kiedy natomiast uświadomiliśmy sędziom, że są śmiertelni, zaczęli ustalać wysokość kaucji średnio na... 455 dolarów. Ten wynik nas zafrapował. Zwłaszcza w przypadku ludzi, którzy powinni się trzymać litery prawa. Kiedy później opowiadaliśmy im o sensie eksperymentu, podkreślali, że te niedorzeczne pytania, jakie im zadawaliśmy, nie mogły mieć wpływu na ich decyzję. A jednak w tym samym czasie udowodniliśmy w setkach eksperymentów, że kiedy każe nam się pamiętać o własnej śmiertelności, stajemy się nieubłaganymi strażnikami moralności i odnosimy się bardziej wrogo wobec ludzi odmiennych od nas.

Pan posuwa się jeszcze dalej, twierdząc, że sukcesy Hitlera można wytłumaczyć lękiem przed śmiercią, jaki panował wśród Niemców.
Oczywiście w tej kwestii nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Ważne jest to, że Niemcy przegrali już jedną wojnę, musieli płacić reparacje, a ponadto byli przerażeni wybuchem wielkiego kryzysu gospodarczego. I temu zagubionemu, zdemoralizowanemu narodowi Hitler obiecał ponowną wielkość.

Nędza i urażona duma narodowa to jednak coś innego niż lęk przed śmiercią.
Badania jasno wykazują, że jeżeli wartości kulturowe, z którymi się identyfikujemy, są zagrożone, to uruchamia się w nas ten lęk, chociaż go sobie nie uświadamiamy. Przed 11 września George W. Bush miał tak niskie poparcie, jak mało który prezydent w przeszłości. Krótko potem jego notowania gwałtownie wzrosły. Dlaczego? Bo zręcznie manipulował lękiem. Jakie cele wybrali terroryści? Pentagon. Dwie wieże. Może nawet Biały Dom. A więc symbole amerykańskiej potęgi militarnej, gospodarczej i politycznej. Ponieważ ludzie odebrali to jako atak na ich tożsamość kulturową, zamachy wywołały lęk przed śmiercią nie tylko w Nowym Jorku, lecz także w Michigan czy Alabamie.

Teraz pewnie pan powie, że na te lęki stawia również Donald Trump?
Tak właśnie jest. Amerykę od dłuższego czasu trawi niepokój o gospodarkę. Zastępy kiepsko wykształconych białych mężczyzn zaczynają się obawiać, że w Stanach Zjednoczonych staną się mniejszością. Nagle pojawia się Trump i mówi: „Sprawię, że Ameryka będzie znowu potężna! Zbuduję mur na granicy z Meksykiem! Nie wpuszczę tu muzułmanów!”.

Zbadaliśmy to eksperymentalnie i stwierdziliśmy, że gdy przypominamy respondentom o śmierci, zaczynają popierać Trumpa.

A więc to lęk przed śmiercią sprawia, że stajemy się nacjonalistami, ksenofobami, osobami nietolerancyjnymi. Ale dlaczego? Przecież częścią kultury są także wartości pozytywne.
Cóż, może pociąga nas zdolność czynienia zła? Ale to prawda, że nagłe uświadomienie sobie własnej śmiertelności wzmacnia naszą wiarę zarówno w dobrym, jak i w złym znaczeniu. Podczas eksperymentów wyszło na jaw, że ludzie, którzy określają się jako konserwatyści, stają się bardziej nieprzychylni wobec osób myślących inaczej niż oni. A osoby o poglądach liberalnych robią się jeszcze bardziej tolerancyjne. Lęk przed śmiercią sprawia również, że ogólnie stajemy się bardziej szczodrzy i chętniej sypiemy datkami na szczytne cele. Mimo to stwierdzam, że przeważają skutki negatywne: nienawiść wobec osób, które się od nas różnią. Zmieniamy się w bezmyślnych konsumentów, którzy więcej jedzą, piją i palą. Czujemy się nieswojo we własnym ciele, dotyczy to zwłaszcza spraw związanych z seksem.

Co ma seks wspólnego ze śmiercią?
Becker napisał, że seks i śmierć to bliźnięta. Przeczytawszy to po raz pierwszy, pomyślałem: „O nie, wystarczająco paskudnie czuję się z moim lękiem egzystencjalnym. I teraz chcesz mi zepsuć jeszcze te nieliczne rzeczy, które są w życiu fajne?”. Ale Becker miał rację. Seks ma w sobie coś zwierzęcego. A więc uświadamia nam, że musimy umrzeć. Poza tym służy rozmnażaniu. A rozmnażając się, wypełniamy swoją misję na Ziemi i oddajemy pałeczkę następnemu pokoleniu. To nam także przypomina o naszej przemijalności.

Twierdzi pan, że chwila, w której ludzie sobie uświadomili, że są śmiertelni, stała się punktem zwrotnym w dziejach. Kiedy to nastąpiło?
Tu możemy tylko spekulować. Moje rozumowanie jest następujące: kiedy człowiek uzyskał świadomość, zaczął przewidywać przyszłość, planować, poznawać świat. Za te cenne umiejętności jednak zapłacił, uświadamiając sobie własną śmiertelność. Ta wiedza byłaby nie do zniesienia, gdybyśmy nie wypracowali sobie jakiegoś mechanizmu jej negowania. To nas prowadzi do przebudzenia poznawczego, jakie nastąpiło około 50 tys. lat temu. Wówczas to zaczęto składać ofiary przy pochówkach, pojawiły się ozdoby i sztuka. Wszystko to miało nas chronić przed nagłym uświadomieniem sobie tragizmu ludzkiej egzystencji.

A więc sztuka była sposobem negowania śmierci?
Tak jest. „Bez sztuki okrucieństwo tego świata byłoby nie do zniesienia” – powiedział George Bernard Shaw. A Ralph Waldo Emerson pisał: „Szukamy schronienia w tym, co piękne, aby się skryć przed grozą naszej skończoności”.

Jednak to religia, bardziej jeszcze niż sztuka, daje nam nadzieję na nieśmiertelność.
Owszem, i prawdopodobnie jest to też najważniejsza funkcja wszystkich religii. Mnie co prawda podoba się teza, że religia na początku służyła tylko za społeczne spoiwo, a rytualne tańce i śpiewy łączyły grupę. Z drugiej strony jednak konkwistador Juan Ponce de León nie poszukiwał sposobu na to, by zapewnić grupie spoistość. Szukał wody życia przywracającej młodość. Perspektywa wiecznego życia przyświecała także budowniczym piramid.

Czy postawa wobec śmierci w ciągu naszego życia ulega modyfikacji? Co by się działo, gdyby lekarz zdiagnozował u pana śmiertelną chorobę? Spotęgowałoby to pański lęk?
Dobre pytanie, ale niestety nie znam odpowiedzi. Zamierzamy to właśnie zbadać i akurat zaczęliśmy zadawać to pytanie pacjentom bliskim śmierci. Moja żona, która opiekuje się umierającymi w miejscowym hospicjum, opowiada, że ludzie reagują w sposób bardzo różny. Niektórzy zachowują się tak, jak można by oczekiwać. Są przerażeni i całkowicie załamani. Inni natomiast mówią, że życie nigdy wcześniej nie miało tak głębokiego sensu. Dla nich taka diagnoza stanowi pewnego rodzaju przebudzenie, które skłania ich do intensywnego przeżywania każdej pozostałej chwili.

Skoro już i tak jesteśmy śmiertelni, to czemu nie jest nam wszystko jedno, czy mamy jeszcze przed sobą 30 lat życia, czy tylko rok?
W bardzo sugestywny sposób pisał o tym Henning Mankell. Gdy zdiagnozowano u niego raka, przez 10 dni wydawało mu się, że znajduje się na drodze do piekła. Ten szok go sparaliżował, czuł się zupełnie zniszczony. Ale później pojął, że jest mu obojętne, kiedy dokładnie śmierć go zabierze. I to poczucie pozwoliło mu powrócić do życia.

A czy pańskie badania pomagają panu pogodzić się ze śmiercią?
Często bywam o to pytany. „Od lat rozmyślasz o śmierci. Czy uwolniło cię to od lęku przed nią?”. Odpowiedź brzmi: „Raczej nie”. Niekiedy miewam poczucie, że nasze badania są tylko kolejnym sposobem jej negowania. Ale znów innym razem myślę sobie: „Może jednak zrobiłem już parę małych kroczków na drodze do pogodzenia się ze śmiercią?”.

Czy może w tym pomóc świadomość, że jeszcze gorsza od śmiertelności byłaby nieśmiertelność?
Racja! Gdybyśmy byli nieśmiertelni, nie zależałoby nam na niczym. To z pewnością dobry pomysł: wyobrazić sobie, jak strasznie byłoby egzystować przez całą wieczność. A mimo to, gdybym się teraz dowiedział, że mam przed sobą jeszcze „x” dni życia, walczyłbym zajadle o „x + 1”.

A kiedy ten dzień już przyjdzie, jak chciałby pan umrzeć?
Chciałbym tu sobie siedzieć, najchętniej z ustami pełnymi czekolady, i po prostu zasnąć.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

***

Sheldon Solomon, psycholog amerykański, współautor teorii opanowania trwogi (TMT), zgodnie z którą motorem ludzkiej motywacji jest świadomość własnej śmierci. Rodzi ona lęk, przed którym się bronimy, wypracowując własny światopogląd oraz samoocenę (rolę dla siebie we wszechświecie). Wykazano, że takie mechanizmy obronne mogą tłumaczyć wiele postaw i zachowań (nienawiść do obcych, zdolność do poświęceń, określone poglądy polityczne itp.). Badania nad nimi legły u podstaw nowej dziedziny – egzystencjalnej psychologii eksperymentalnej.

28.10.2016 Numer 22.2016
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną