Kronika zapowiedzianego pokoju
Kolumbia: partyzanci szkolą gangsterów
Płynąc środkiem majestatycznej rzeki Atrato, na pierwszy rzut oka trudno dostrzec w tym miejscu ślady działalności człowieka. Dopiero gdy piroga zbliża się do brzegu, zobaczyć można rozsypujące się ściany budynków, porośnięte tropikalną roślinnością. Tam, gdzie kiedyś wznosiła się osada Bellavista Viejo, natura szybko odzyskuje swoje prawa – pisze reporter francuskiego tygodnika „Le Point” Dominique Dunglas. Dawna szkoła, ośrodek zdrowia i murowane domki już dawno zginęły w zielonej gęstwinie. Tylko misja sióstr augustianek wciąż jako tako opiera się potężnej sile lasu deszczowego, który jest w tych okolicach bardziej wybujały niż dżungla amazońska.
Czas zatrzymał się tu 2 maja 2002 roku. Owego dnia komunistyczni partyzanci z FARC (Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii) wkroczyli do miasteczka Bojayá, którego częścią była Bellavista Viejo. Spanikowani mieszkańcy schronili się w kościele. Tam dosięgła ich chałupnicza bomba wystrzelona z moździerza. Zginęło 119 cywilów, w tym 48 dzieci – jedna dziesiąta mieszkańców osady. Zmasakrowane zwłoki pochowano we wspólnym grobie. Rzeź w Bojayá do dziś jest symbolem męczeństwa niewinnych ofiar wojny domowej, którą przez 52 lata toczyły FARC, kolumbijska armia i paramilitarne prawicowe organizacje. W konflikcie zginęło 260 tys. ludzi, a 60 tysięcy uznano za zaginionych. Trup słał się gęsto po każdej ze stron, a marksistowscy rebelianci bynajmniej nie mieli monopolu na zbrodnie.
Z rąk do rąk
Masakra z 2002 r. była kolejnym odcinkiem makabrycznej serii. Pięć lat wcześniej w te okolice ściągnęły paramilitarne oddziały Zjednoczonej Samoobrony Kolumbii (AUC). „Paras” zabili miejscowego księdza i grupę wieśniaków oskarżanych o współpracę z FARC. – Poćwiartowali ich piłą łańcuchową – wspomina w rozmowie z „Le Point” peruwiańska misjonarka. Dokładnej liczby ofiar nie ustalono. Wiadomo jednak, że gdy trzy lata później komunistyczni partyzanci odbili te tereny, to w odwecie wymordowali 21 policjantów i ośmiu wieśniaków, którzy mieli związki z AUC albo służyli w armii.
Dowódcy partyzantów mają nowe zajęcie. Szkolą gangsterów
W 2002 r. Bojayá jeszcze raz przeszła w ręce prawicowej milicji. Wśród zdobywców miasteczka był krwawy watażka Freddy Rendón Herera, który wsławił się grą w piłkę obciętą głową jednej ze swych ofiar. Tym razem blondwłosy zbrodniarz nie zdążył rozegrać żadnego meczu. Na początku maja tysiąc partyzantów z FARC przypuściło szturm na miasteczko. Na ulicach wybuchły walki, rozlegały się salwy z broni maszynowej. Setki mieszkańców schroniło się w murowanym kościele, sądząc, że będą tam bezpieczni od kul. Wtedy jednak na dach świątyni spadł potężny pocisk. – Pamiętam huk, a potem już tylko ciszę, bo wybuch rozerwał mi bębenki w uszach. Mój 11-letni syn Herlindo i czteroletni wnuk Willman leżeli w kałuży krwi – opowiada Cruz Elena Chala.
Bellavista jest obecnie miejscem pielgrzymek. Skruszeni komunistyczni rebelianci poprosili o wybaczenie wieśniaków, którzy przenieśli się do nowej osady, i ofiarowali im posąg czarnego Chrystusa. Kolumbijski prezydent Juan Manuel Santos, wyróżniony w zeszłym roku Pokojową Nagrodą Nobla, przekazał na rzecz ofiar swoje honorarium. Mieszkańcy miasteczka przeżyli w ostatnich 20 latach wiele dramatów, a jednak wierzą, że zły los można odwrócić. W październikowym referendum w sprawie porozumienia pokojowego z FARC 96 procent z nich zagłosowało na „tak”. Według Leynara Palaciosa, który stracił w masakrze 32 krewnych i stoi na czele komitetu zrzeszającego ofiary represji, nie jest to przejaw historycznej amnezji. – Wybaczyć to nie znaczy zapomnieć. Niczego nie puściliśmy w niepamięć: ani zbrodni FARC, ani tych dokonanych przez paras i wojskowych – mówi Palacios tygodnikowi „Le Point”.
W położonym nieco dalej na południe mieście Quibdó panuje dużo gorętsza, bardziej „karaibska” atmosfera. Stolica departamentu Chocó jest ważnym ośrodkiem muzyki latynoskiej. Tradycyjnie odbywa się tam huczny karnawał, w trakcie którego ludzie tańczą salsę na ulicach. Kiedyś przyciągał rzesze turystów, dziś jednak mało kto chce się tam zapuszczać. – W mieście zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Codziennie ginie kilku ludzi. Wczoraj przed katedrą jakiś Indianin dostał 24 kulki – opowiada francuskiemu dziennikarzowi Luz Angela Rivera, aktywistka opiekująca się dziećmi ulicy.
To robota gangów, rywalizujących o strefy wpływów, by wymuszać haracze, zarabiać na porwaniach i okupach, a także na handlu narkotykami i złotem. W tych okolicach działa wiele nielegalnych kopalń kontrolowanych przez FARC i pomniejszą organizację partyzancką ELN (Armię Wyzwolenia Narodowego). Wydobywany kruszec jest przedmiotem przemytu i nielegalnego handlu, tak samo jak kokaina. – Negocjacje pokojowe nie położyły kresu wojnie. Przeniosła się ona jedynie z gór do miasta, gdzie rosną w siłę organizacje przestępcze, które wykorzystują osłabienie pozycji FARC, aby rozwijać swoje ciemne interesy – dodaje Luz Angela Rivera. Bacrim (bandy kryminalne) są dziś największym zagrożeniem dla pokoju w Kolumbii.
W dżungli różnice między marksistami, prawicowcami i narcos szybko się zacierają
– Obecnie działa 37 takich gangów rekrutujących łącznie 15 tys. „żołnierzy”. Dla porównania siły FARC liczą tylko 5,7 tys. ludzi. Bacrim mogą, podobnie jak w Salwadorze i Gwatemali, rozpętać w naszym kraju jeszcze krwawszą wojnę – mówi w rozmowie z francuskim tygodnikiem jeden z miejscowych oficjeli, który przed kilku laty brał udział w rozmowach pokojowych z paras. Po rozwiązaniu tych oddziałów ich byli dowódcy odsiadują dziś wyroki w Kolumbii albo w Stanach Zjednoczonych, ale oficerowie niższej rangi znaleźli sobie nowe zajęcie – szkolą gangsterów.
Partyzanci są zmęczeni
Dobrym przykładem jest 46-letni Dairo Antonio Úsuga, który na początku lat 90. XX w. służył w marksistowsko-leninowskiej partyzantce, potem przeszedł na stronę maoistów, aż wreszcie radykalnie zmienił front i dołączył do prawicowej organizacji paramilitarnej. Po demobilizacji, podobnie jak wielu towarzyszy broni, długo nie wytrzymał w cywilu. Dziś stoi na czele jednego z najpotężniejszych bacrim.
Ta trzytysięczna organizacja ma swoje umundurowane oddziały w lesie i cywilne gangi w miastach. Klan Úsugi zalewa amerykański rynek kokainą, dlatego za głowę herszta wyznaczono nagrodę w wysokości pięciu milionów dolarów. Úsuga umie jednak zadbać o bezpieczeństwo: żyje w lesie, ze swoimi ludźmi komunikuje się za pomocą ręcznie pisanych karteczek, niczym bossowie sycylijskiej mafii, a zarobione miliony dolarów przechowuje bezpiecznie w beczkach zakopanych w dżungli.
Jego banda nierzadko współpracuje z rebeliantami z FARC i ELN, bo w dżungli różnice ideologiczne między „marksistowskimi narcos”, „prawicowymi narcos” i „zwykłymi narcos” często nie mają większego znaczenia. Niemniej ludzie Úsugi też mają swoje ugruntowane przekonania. Nie po drodze im z liderami ruchów chłopskich, związkowcami i obrońcami praw człowieka. Według danych ONZ w minionym roku w ramach politycznych czystek zamordowano w Kolumbii 57 takich aktywistów. Úsuga stara się stwarzać pozory, że jego banda jest również ruchem politycznym, nawiązującym do dziedzictwa Jorge Eliécera Gaitána, populistycznego przywódcy zamordowanego w 1948 roku. Ta strategia nie jest bez szans. – W Kolumbii nie będzie prawdziwego pokoju bez negocjacji z bacrim – usłyszał dziennikarz „Le Point” od jednego z miejscowych biskupów.
Rząd w Bogocie skupia się na razie na uregulowaniu konfliktu z lewicowymi rebeliantami. Po fiasku październikowego referendum, w którym nieznaczna większość głosujących odrzuciła pokojowe porozumienie z FARC, zawarto nowy układ. Partyzanci poszli na dalsze ustępstwa, co nie oznacza kapitulacji. Komuniści mają złożyć broń, ujawnić swoje zasoby finansowe szacowane na miliardy „narkodolarów” i przekształcić się w ruch polityczny, który wystawi kandydatów w wyborach. Bojownicy są zmęczeni i nie chcą już walczyć, ale w każdej chwili jakiś poważniejszy incydent polityczny może dolać oliwy do ognia. Na ulicach Bellavisty świetnie wyczuwa się ten stan zawieszania: nie szaleje już wojna, ale wciąż na dobre nie zapanował pokój, tak upragniony przez mieszkańców.
na podst. Le Point, Le Monde