Lititz w Pensylwianii. To tu powstaje scenografia koncertów gwiazd popu
Podczas każdego koncertu trasy Taylor Swift w 2015 roku wysunięta scena, po której przechadzała się gwiazda, unosiła się, a piosenkarka śpiewała i wirowała ponad głowami fanów. Na rozdaniu Oscarów w 2016 roku za prowadzącym imprezę wnosiło się pięć wież przypominających wielkie, błyszczące kręgle, wykonane z mniejszych statuetek, które nagle okazały się gigantycznymi ekranami. W przedstawieniu pokazanym na Broadwayu i na wielu innych scenach świata Aladyn fruwa nad widownią na magicznym dywanie bez sznurków przymocowanych do sufitu. W klubie Omnia w Las Vegas klientów pragnących zostawić trochę dolarów przy stołach do gry wita największy na świecie żyrandol z ruchomych ekranów LED.
Cisi bohaterowie
Zespół U2 w trakcie trasy „Innocence + Experience” (też w 2015 roku) miał na koncertach rozwieszony w poprzek każdej sali wielki, półprzezroczysty ekran, dzięki któremu Bono przenosił się do animowanej wersji swojego pokoju z dzieciństwa. W 2015 roku papież odprawiał mszę w nowojorskim Madison Square Garden pod 3,5-metrową figurą Jezusa na krzyżu. Franciszkowi spodobała się tak bardzo, że się dopytywał, czy nie można jej przewieźć do Rzymu.
Wszystkie te dzieła narodziły się w jednym miejscu: w liczącym 9400 mieszkańców miasteczku Lititz w krainie amiszów w Pensylwanii. Gdy zjeżdżam z autostrady, w oczy rzucają mi się drewniane domki i tablice z poparciem dla Donalda Trumpa. Ten bardzo konserwatywny zakątek kraju jest centrum światowego biznesu, który jest tak innowacyjny i przyszłościowy, że nie ma jeszcze nazwy. W Los Angeles robi się filmy, w Nashville – muzykę country, a w Lititz – takie rzeczy, że fani na koncertach mówią „Ja cię kręcę!”.
Fani idą na koncert dla muzyki, ale zapamiętują go dzięki oprawie wizualnej
W miasteczku działa 12 firm z branży eventowej, a gdy wkrótce otworzy się nowy kompleks biurowy, będzie ich 35. Największa to Tait Towers (konstruktorzy bilbordu Bono, ruchomego podestu Taylor Swift, dywanu Aladyna i scenografii dla Beyoncé, Madonny, Kanye Westa, Cirque du Soleil oraz igrzysk olimpijskich w Londynie). Przygotowuje większość współczesnych tras koncertowych największych gwiazd. To jej specjaliści zbudowali podłogę, na której w 1983 roku Michael Jackson po raz pierwszy wykonał moonwalk. „Widzieliście nas w akcji tysiące razy, tylko o tym nie wiedzieliście” – chwalą się na swojej stronie internetowej.
Kup pan cegłę w murze
Siedziba Tait Towers mieści się w długim, niskim budynku z cegły będącym połączeniem biura z fabryką. W holu znajduje się gablota z niezliczonymi nagrodami. Dalej wchodzimy do pomieszczenia, gdzie przy komputerach z podwójnymi ekranami zatopionych jest w pracy kilkudziesięciu inżynierów i projektantów (prawie sami mężczyźni). Dystyngowany 60-latek rysuje gigantyczny kwiat mający stanowić element wystroju kasyna. Inny pracownik, młody geek, przenosi makiety scenografii koncertowej Red Hot Chili Peppers do rzeczywistości wirtualnej. W salce konferencyjnej Nick Starr, były dyrektor londyńskiego Royal National Theatre, dyskutuje przy obiedzie o nowym projekcie London Theatre Company.
Narożny gabinet zajmuje entuzjastyczny 45-latek Adam Davis, jeden z dyrektorów Tait, który zaczynał karierę od pomagania przy budowie scenografii na Broadwayu. Jak mówi, w jego czasach to właśnie teatr i wielkie musicale były „epicentrum” innowacji scenograficznych. Dziś najciekawsze rzeczy dzieją się w świecie specjalistów przygotowujących oprawę tras koncertowych. Tait Towers to kwintesencja amerykańskiego optymizmu.
Drugim szefem firmy jest trochę starszy i głośniejszy James Fairorth, zwany „Winky”. Też piął się w górę od podstaw, zaczynając jako absolwent miejscowego college’u. Wyjechał jednak na dobre z Lititz do Los Angeles i to właśnie tam spotykam się z nim na Desert Trip, festiwalu dla starych rockersów. Grają: Roger Waters (dla którego firma Tait postawiła wiele cegieł w murze), Paul McCartney (regularnie występuje na ruchomych scenach montowanych przez firmę Fairortha) oraz The Rolling Stones (korzystają z jego usług od prawie 40 lat. Na liście 10 tras koncertowych, które przyniosły najwięcej pieniędzy, Stonesi zajmują trzy miejsca. Tait ma wszystkie dziesięć.
Technika to sztuka
Fairorth obserwuje stały wzrost znaczenia koncertów dla przemysłu muzycznego. – Punktem przełomowym była przemiana zapoczątkowana przez Napstera (w latach 1999–2001 – przyp. „The Guardian”). Zmierzch wytwórni przyniósł artystom największy w historii popu zarobek na trasach koncertowych. A scenografia jest przedłużeniem działalności artysty. Zwykle muzycy angażują się w projekt oprawy koncertu. Coraz częściej zaczynają ze sobą rywalizować, kto ma bardziej spektakularne występy. A my znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwym czasie – mówi. Davis czuje, że odpowiadają na pragnienia fanów. – Im bardziej cyfrowe staje się współczesne życie, tym bardziej chcemy być razem w przestrzeni publicznej – wyjaśnia.
Większość widzów wybiera się na koncerty dla muzyki, ale często zapamiętuje je dzięki oprawie wizualnej. Gwiazdor, któremu zależy na tym, żeby ucieszyć fanów, będzie grać im największe hity, więc muzyka jest przewidywalna. Największą kreatywnością można wykazać się w warstwie scenograficznej. To nie musi być nic skomplikowanego technicznie, wystarczy dobra koncepcja. Kiedy Adele wróciła do koncertowania po długiej przerwie, jej scenografka Es Devlin wpadła na pomysł, by wyświetlić na ekranie twarz śpiącej artystki, która budzi się w chwili, gdy wszyscy zajęli już miejsca i gasną światła. Devlin lubi współpracować ze specjalistami z Tait nawet przy tak prostych realizacjach. – Producenci nie ruszają się bez nich z domu – twierdzi.
Na drugim krańcu sali koncertowanie zamienia się w konkurencję, kto ma lepszy podnośnik hydrauliczny. Podczas trasy Justina Timberlake’a w 2014 roku cały przedni segment sceny unosił się pionowo i przetaczał ponad pierwszymi rzędami widowni, zmieniając się w ruchomy most. Gwiazdor podskakiwał w tę i we w tę, co spodobało się fanom i dało im nieoczekiwaną szansę sfotografowania go z nowej perspektywy. Muzycznie show był przeciętny, ale zapadał w pamięć dzięki technice.
W Lititz sztuka na każdym kroku łączy się z techniką. – Stali i mechaniki nie da się oddzielić od poezji – mówi Devlin, która przenosi się tu na stałe, kiedy zajmuje się projektowaniem scenografii do kolejnej trasy.
Yes, yes, yes!
Na początku był dźwięk. W 1966 roku, gdy prawie żaden zespół nie jeździł w trasę z własnym dźwiękowcem, piosenkarz Frankie Valli odwiedził Lancaster w stanie Pensylwania ze swoim zespołem The Four Seasons. Nagłośnieniem zajmowali się tam dwaj bracia z Lititz, Roy i Gene Clair, którzy zaczynali od budowania głośników w garażu taty. Poradzili sobie tak dobrze, że Valli zabrał ich w trasę. Jedna z firm, które później założyli – Clair Global – nadal ma siedzibę w Lititz, dalej robi głośniki i wciąż jest w czołówce. To dzięki nim koncerty w trakcie Desert Trip brzmiały tak krystalicznie czysto – i bardzo dobrze, bo połowa uczestników oraz wszyscy wykonawcy mieli już nie najmłodsze uszy.
Kolejne wydarzenie ważne dla przyszłości miasteczka miało miejsce w 1968 roku. Młody Australijczyk snujący się po Europie, co było wówczas bardzo modne, znalazł robotę za barem w knajpie Speakeasy w Soho, gdzie przesiadywali różni muzycy. Pewnego dnia menadżer powiedział, że przyszli do niego muzycy z nowej kapeli Yes, którzy mają forda transita i szukają kierowcy. Barman zawiózł zespół na koncert na uniwersytecie w Leeds. – Nie sądzę, żeby udało im się wykonać jeden utwór w całości, zanim coś się zepsuło. Gitarzysta walił butem w pedał głośności i zniszczył kabel. A ja się zorientowałem, że mogę zebrać to wszystko do kupy i sprawić, żeby zaczęło działać. Tak zostałem menadżerem tras koncertowych Yes, ich inżynierem dźwięku i oświetleniowcem. Ten jeden występ trwał dla mnie 15 lat – wspomina.
Ten barman, Michael Tait, ma dziś 70 lat. Siwowłosy pan zagląda czasem do budynku nazwanego jego imieniem. Podczas mojej wizyty przyjechał w żółtej kurtce srebrnym rolls-roycem. – Facet jest legendą. Nawet najmłodsi artyści wiedzą, kim jest Michael Tait – mówi Mia Tinari, szefowa marketingu w firmie Tait. Już jako czterolatek z Melbourne bawił się bateriami i żarówkami. Zaczynając pracę dla Yes, wprowadził kilka zdroworozsądkowych, przełomowych rozwiązań. Na pierwszy ogień poszedł gitarzysta ze skłonnością do kopania w pedały. – Miał trzy pedały: głośności, wah-wah i fuzz. Pomyślałem, że przytwierdzę mu je do deski i dorobię do niej krawędzie, żeby nie mógł po nich skakać. Tak stworzyłem prawdopodobnie pierwszy na świecie pedalboard – wspomina.
Nie temu jednak wynalazkowi zawdzięcza sławę. Na najważniejszy pomysł wpadł, wioząc samochodem 16-milimetrową taśmę filmową z nagraniem muzycznym (– Wtedy jeszcze nie było mowy o wideoklipach – zauważa) w okrągłej puszce. – Jadę sobie, patrzę na puszkę leżącą na siedzeniu pasażera i nagle: bach! Olśnienie. W studiu Yes rozstawiali się tak jakby na planie kwadratu. W środku Jon Anderson, a w rogach pozostali muzycy. Pomyślałem, że to może być krąg – opowiada Tait. Tak powstał pomysł zespołu ustawionego w kółku na obrotowej scenie.
Pewnego dnia nad głowami publiczności będzie falować morze dronów
– Mówili, że to się nie uda. Myśleli, że będą stać tyłem do widowni. Przekonałem ich, że każdy będzie tyłem do niektórych widzów, ale przodem do innych. Obrotowa scena przynosiła kokosy. Pierwszy rząd można podwoić, a widzowie siedzą dwa razy bliżej niż w normalnej sali, więc bilety mogły być droższe. Koszt budowy sceny zwracał się w cztery wieczory. Kiedy muzycy to dostrzegli, dostałem telefon od Barry’ego Manilowa, potem od Neila Diamonda, i tak trafiłem do branży.
Rock, metal i krowy
Miał jeszcze wówczas główne biuro w Londynie, ale sprzęt trzymał w Lititz, blisko braci Clairów. – Pierwszą obrotową scenę zbudowałem razem z pewnym rolnikiem przy tej ulicy. Potem miałem problemy z urzędem imigracyjnym w Anglii, więc musiałem się przenieść do Stanów Zjednoczonych – mówi. Zaczynał od jednego pracownika, teraz ma ich sześciuset. Niedawno razem z Clair Global i innymi firmami otworzył Rock Lititz, specjalną salę do prób. Ma rozmiary stadionu i gościła już Beyoncé oraz Taylor Swift, dwie najlepiej przygotowujące się do występów gwiazdy pop.
Jeśli przemysł budowy scen zaczął się w Lititz za sprawą braci Clairów, to rozwinął się dzięki miejscowej kulturze. – Mamy tu podwykonawców, dzięki którym możemy zbudować, co tylko sobie wymarzymy. Kiedy farmer ma problem, to nie dzwoni po fachowca, tylko rozwiązuje go sam. Z tych rozwiązań biorą się innowacje – opowiada Davis. – Nadal korzystamy z usług mennonickiej firmy, która zajmuje się głównie produkcją zapór dla bydła, bo zna się na cięciu metalu. Ale nie znaczy to, że ich usługi są tanie. Budżet na budowę sceny wynosi od 100 tysięcy do 20 milionów dolarów – mówi Fairorth.
– Robimy prawdziwe cacka, więc nasze usługi są dość kosztowne – wyjaśnia Tait. – Nie chodzi o pieniądze, tylko o czas. Masz cztery godziny, żeby postawić na stadionie całą scenografię, i cztery-pięć, żeby ją zdemontować. Dlatego elementy show są jak najlepsze klocki lego: wszystko musi do siebie pasować – tłumaczy Devlin.
Davis ma już poważne plany na przyszłość. – Pracujemy nad rzeczywistością wirtualną, w której nie potrzeba już gwiazdy. Pewnego dnia fani wejdą na koncert, a nad ich głowami będzie unosić się morze dronów – mówi. Z którego pomysłu jest najbardziej dumny? – Dywan Aladyna unosi się na sznurkach, ale wirują one z prędkością 1100 obrotów na minutę. Jeśli kręcą się wystarczająco szybko, to ich nie widać – zdradza. Ale najbardziej zadowolony jest z czegoś innego. – O, proszę spojrzeć na to purpurowe kółko. To nasze koło do scenograficznego wózka transportowego. Już piąta generacja. Sami zrobiliśmy plastik, łożysko i cały mechanizm. Kosztuje 75 dolarów. Inni sprzedają kółka po 35, ale ten wózek może pchać dwóch ludzi, a nie czterech, i przejadą nawet po kocich łbach – zachwyca się. Biznesmeni z Lititz nie tylko zmonopolizowali rynek, ale też wymyślili na nowo koło.
© Guardian News & Media