Centralny Urząd Badania Zbrodni Nazistowskich mieści się w ponurym, bladożółtym budynku więzienia przytulonym do starych murów miejskich Ludwigsburgu w południowo-zachodnich Niemczech. Kiedyś naziści trzymali tu więźniów politycznych. O obecnych gospodarzach budynku świadczy tylko mała srebrna tabliczka przy wejściu. Jednak przekraczając próg centrali, wciąż można się poczuć jak w więzieniu. Najpierw trzeba pokonać metalową bramkę kontrolną, a później drugie solidne drzwi.
Od chwili powołania do życia w 1958 r. misją tego urzędu jest postawienie byłych nazistów przed wymiarem sprawiedliwości. Sześć departamentów śledczych – z których każdy zatrudnia tylko jednego prokuratora – szuka byłych funkcjonariuszy Trzeciej Rzeszy po całym świecie. Na czele urzędu stoi obecnie Jens Rommel, mocno zbudowany 44-latek w okularach bez ramek i z rachityczną kozią bródką. Niemiecka prasa nazywa go łowcą nazistów, ale on sam nie lubi tego określenia. – Łowca ma w ręku broń i zawsze pragnie trofeum. Ja jestem prokuratorem ścigającym morderców, a do pomocy mam tylko kodeks karny.
Rommel i jego zespół odwiedza miejsca w Niemczech i we wschodniej Europie, gdzie dawniej stały obozy koncentracyjne. Przesiewa archiwa, obchodzi teren. W ostatniej dekadzie przedstawiciele urzędu dysponującego rocznym budżetem w wysokości 1,2 mln euro (składają się nań wszystkie landy), odbyli też ponad 20 podróży do archiwów w Ameryce Południowej. Śledczy spędzają większość czasu na przerzucaniu biurokratycznych dokumentów, sprawdzaniu i porównywaniu nazwisk na niemieckich, rosyjskich, polskich, brytyjskich i francuskich listach wojennych zbrodniarzy. Muszą przejrzeć wszystko – dokumenty SS opisujące codzienne sprawy, takie jak przydział nowego umundurowania, prośby o przepustkę na ślub, a także alianckie rejestry jeńców wojennych.
Słowa i zbrodnie
Kiedy odwiedziłam Ludwigsburg w maju, Rommel szykował się właśnie do podróży do Moskwy, gdzie miał poszukać w archiwach nazwisk zbrodniarzy z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen niedaleko Berlina, działającego w latach 1936–1945. Inna śledcza urzędu, Manuela Zeller, zajmowała się właśnie przeglądaniem dokumentacji z Auschwitz i Ravensbrück, szukając nazwisk, które mogli pominąć poprzednicy. Jej kolega Michael Otte robił to samo, tyle że siedział zanurzony w papierach z obozów w Buchenwaldzie i Stutthof. Jeszcze ktoś inny sprawdzał obóz Mauthausen w Austrii. – To gigantyczna operacja dotycząca dawno zamkniętych spraw – ocenia Devin Pendas, historyk zajmujący się ściganiem hitlerowskich zbrodni w Boston College.
Rommel, były prokurator, podchodzi do tego zadania tak samo, jak kiedyś zabierał się do spraw o zabójstwo. – Za tymi słowami kryją się zbrodnie, ale krwi już nie widać – mówi. Jego urząd identyfikuje co roku około 30 nazwisk żyjących zbrodniarzy wojennych. Są one przekazywane prokuratorom odpowiednich niemieckich landów, którym zazwyczaj kolejny rok zajmuje przeprowadzenie dalszych czynności śledczych i postawienie podejrzanych przed sądem. W XXI w. doszło do sześciu procesów nazistowskich zbrodniarzy, a każdy z nich media nazywały „ostatnim”.
Najmłodsi z podejrzanych mają dziś po 90 lat, większość z nich to niscy rangą funkcjonariusze nazistowskiej machiny: strażnicy, kucharze, lekarze, telefoniści itd. Pozwani często umierają podczas długotrwałych procesów – szanse na wyrok skazujący są więc minimalne. – Wielu ludziom trudno zrozumieć, jaki sens ma wsadzanie za kratki 90-latka – przyznaje Pendas.
Przez całą swoją historię instytucja ta była papierkiem lakmusowym stosunku Niemców do nazistowskiej przeszłości. Przez pierwsze dziesięciolecie swego istnienia urząd działał bardzo prężnie, by następnie usunąć się w cień w związku z narastającym sprzeciwem społecznym dla dalszego ścigania zbrodniarzy. Czy jest sens jeszcze szukać żyjących nazistów? Minister sprawiedliwości jednego z landów powiedział ostatnio, że urząd zostanie zamknięty w 2025 roku. Niektórzy sądzą, że to bardzo optymistyczny wariant, bo nastąpi to dużo wcześniej.
– Jak wiele Niemcy muszą jeszcze zrobić, by zadośćuczynić za swoje zbrodnie z przeszłości? – pyta Pendas. Jak długo trzeba jeszcze kontynuować ten wysiłek? Pytania te Niemcy zadają sobie od zakończenia wojny, ale ostatnio znów zyskały na aktualności. Jeden z polityków rosnącej w siłę prawicowo-populistycznej partii Alternatywa dla Niemiec (AfD), która jeszcze niedawno miała szansę, by po wyborach 24 września stać się trzecią siłą w parlamencie (ostatnio poparcie dla tego ugrupowania spadło), stwierdził niedawno, że „Niemcy powinny przestać bić się w piersi za nazistowskie zbrodnie”.
Za pancernymi drzwiami w podziemiach siedziby urzędu w Ludwigsburgu znajduje się „skarbiec”, jak pomieszczenie to nazywa Rommel. Rzędy beżowych szafek zawierają dokumenty i coraz bardziej rozrastające się archiwum liczące 1,7 mln żółtych i zielonych kartotek upamiętniających masakry, bitwy, obozy koncentracyjne, ofiary, świadków i katów. To największe na świecie repozytorium nazistowskich zbrodni oraz powojennych wysiłków zmierzających do osądzenia ich sprawców. Każdy, kto kiedykolwiek zeznawał, a nawet został wspomniany w procesie zbrodniarza wojennego, ma tu swoją teczkę ułożoną w porządku alfabetycznym. Ale w rejestrze nadal są białe plamy. – Codziennie zakładamy nowe kartoteki i zmieniamy lub uzupełniamy stare – mówi Rommel. Istnieje tylko jedna kopia archiwum z Ludwigsburga w postaci mikrofilmu, którą przechowywuje się w tajnym miejscu.
Wieczne zapomnienie
Rejestr jest kluczem do osądzenia zbrodni wojennych oraz do tego, by nic nie poszło w niepamięć lub pozostało nieudokumentowane. To stosunkowo nowe podejście w historii wojen. Przez całe stulecia pamięć o nich wypierały traktaty pokojowe. Praktyka ta zaczęła się od pokoju westfalskiego z 1648 r., który wzywał do „perpetua oblivio et amnestia”, czyli „wiecznego zapomnienia i amnestii”. Zasadzie tej położył kres dopiero traktat wersalski z 1919 r., wyraźnie przypisując Niemcom winę za wybuch I wojny i domagając się osądzenia niemieckich decydentów. Wersal położył podwaliny pod system ścigania zbrodniarzy wojennych po II wojnie funkcjonujący na długo przed ostateczną kapitulacją Niemców w Reims we Francji 7 maja 1945 r.
Dość powiedzieć, że w chwili śmierci Adolf Hitler był już postawiony w stan oskarżenia przez oenzetowską Komisję ds. Zbrodni Wojennych, której członkowie zgromadzili setki materiałów dokumentujących jego zbrodnie. Powołana do życia w 1943 r. komisja pomogła sformułować akt oskarżenia wobec 36 tys. niemieckich i japońskich obywateli, z których co najmniej 10 tys. zostało skazanych za popełnione zbrodnie w dwóch tysiącach procesów, jakie odbyły się na przestrzeni następnych pięciu lat.
Wysiłki te nie znalazły powszechnego poklasku. Niektórzy uczestnicy procesów norymberskich, których kulminacja przypadła na 1946 r., mieli wrażenie, że były one „szokującą stratą czasu”, jak to ujął uczestniczący w nich brytyjski sędzia sir Norman Birkett. Niemiecka prasa przedstawiała je jako chęć poniżenia ich kraju. – Jeśli chcemy zrozumieć genezę powstania urzędu, musimy spojrzeć nań jako projekt będący na kontrze do Norymbergi – tłumaczy Annette Weinke, badaczka historii powojennych procesów zbrodniarzy wojennych. – Pragnęliśmy po prostu wziąć przeszłość we własne ręce – podkreśla.
W latach 1945–1949 zachodnioniemieckie sądy wydały 4600 wyroków skazujących za zbrodnie nazistowskie, ale po utworzeniu w 1949 r. Republiki Federalnej Niemiec pragnienie amnestii i zapomnienia wzięło górę po obu stronach Atlantyku. Komisja ONZ ds. Zbrodni Wojennych zakończyła prace, a jej archiwa opieczętowano, co było efektem zimnej wojny oraz wzbierającej fali sympatii pronazistowskich w Niemczech i USA.
Komuniści stali się groźniejszym wrogiem, a opinia publiczna odwróciła się od rozliczeń z Holocaustem. Wielu nazistów skazanych po procesach norymberskich zostało zwolnionych z więzień w latach 50. po tym, jak nowo powstały zachodnioniemiecki parlament uchwalił serię amnestii i przywrócił emerytury nazistowskim żołnierzom. 20 tysięcy nazistów skazanych i uwięzionych wcześniej za „zbrodnie przeciwko życiu” odzyskało wolność.
Bomba z Ulm
Według niemieckiego historyka Norberta Freia w sumie z amnestii skorzystało prawie 800 tys. osób. Przed końcem dekady tysiące nazistów zwolniono z więzień i zrehabilitowano.
Wielu objęło ciepłe posadki w wymiarze sprawiedliwości, policji i administracji państwowej. W tym samym czasie nowe procesy stopniowo odsłaniały ogrom popełnionych przez nich zbrodni, zwłaszcza w Europie Wschodniej. W 1958 r. podczas procesu w Ulm 10 członków tej samej grupy operacyjnej (w latach II wojny grupy operacyjne – niem. Einsatzgruppen – były jednostkami odpowiedzialnymi za likwidację wrogów III Rzeszy na tyłach frontu; oddziały te przeprowadzały masowe egzekucje ludności cywilnej na terenach polskich i byłego ZSRR; ocenia się, że zamordowały około 1,2 mln osób – przyp. FORUM) stanęło przed sądem oskarżonych o pomocnictwo w wymordowaniu pięciu tysięcy litewskich Żydów. Był to pierwszy proces zbrodniarzy wojennych przed niezależnym od aliantów zachodnioniemieckim sądem.
Jak mówi Hans-Christian Jasch, dyrektor Domu-Muzeum Konferencji w Wannsee, była to „prawdziwa bomba” dla niemieckiej psyche. Dość powiedzieć, że największy niemiecki dziennik „Süddeutsche Zeitung” zatytułował komentarz redakcyjny procesu w Ulm tak: „Mordercy wciąż są wśród nas” i domagał się kolejnych rozpraw. Aby dać odpór wschodnioniemieckiej propagandzie głoszącej, że w rządzie RFN jest wielu byłych nazistów, kanclerz Konrad Adenauer podjął decyzję o utworzeniu Centralnego Urzędu Badania Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu (Szefem Urzędu Kanclerskiego w rządzie Konrada Adenauera był Hans Globke, wcześniej współautor rasistowskich ustaw w III Rzeszy. Natomiast Theodor Oberlaender, oficer Abwehry, czyli wywiadu wojskowego III Rzeszy, który był m.in. oficerem łącznikowym osławionego batalionu Nachtigall, winnego szczególnie okrutnych zbrodni podczas powstania warszawskiego, pełnił w rządzie kanclerza Adenauera funkcję ministra d.s. wypędzonych, uciekinierów i poszkodowanych przez wojnę – przyp. FORUM).
Pierwsze kartoteki pojawiły się w grudniu 1958 r. Ale prawdę mówiąc, urząd nigdy nie miał na celu rewizji zachodnioniemieckiej polityki przebaczania i reintegracji. Jego rola była raczej symboliczna – miał być alibi dla władz RFN, które chciały sprawiać wrażenie, że szukają powojennej sprawiedliwości, jednak bez skazywania byłych nazistów, którzy ponownie stali się częścią krajowego establishmentu. Temu miało też służyć pozbawienie prokuratorów urzędu możliwości samodzielnego formułowania aktów oskarżenia (przekazują oni zgromadzone materiały właściwym prokuratorom, którzy wnoszą sprawę do sądu). Ich pracę utrudniał też brak zapisu o zbrodniach wojennych w zachodnioniemieckim prawie.
– Urząd powstał raczej wbrew niż w zgodzie z nastrojami społecznymi panującymi w kraju – tłumaczy Pendas. Pracownicy urzędu przekazali dowody wykorzystane podczas procesów we Frankfurcie, gdzie w latach 1963–1965 skazano zbrodniarzy z Auschwitz. Wzbudziły one niezwykłe zainteresowanie krajowych i zagranicznych mediów, jednak duża część niemieckiej opinii publicznej podchodziła do nich – jak pisał w jednej ze swoich prac Pendas – „obojętnie, jeśli nie z otwartą wrogością”. Kiedy procesy dobiegły końca, przeprowadzono sondaż. Ankieterzy zapytali obywateli RFN, czy procesy nazistów powinny być kontynuowane – 57 procent odpowiedziało, że nie.
W 1969 r. niemiecki sąd najwyższy zadał urzędowi poważny cios, uchylając wyrok skazujący byłego członka SS i dentystę w obozie w Auschwitz. Sędziowie argumentowali, że sama praca w obozie koncentracyjnym nie była zbrodnią jako taką. W rezultacie śledczy z urzędu musieli zawiesić dochodzenie w sprawie byłych funkcjonariuszy Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (niem. Reichssicherheitshauptamt w skrócie RSHA), instytucji odpowiedzialnej za wdrażanie w życie ludobójczej polityki Hitlera. – W pewnym sensie wyrok sądu najwyższego oczyszczał ich z zarzutów, było to podejście przyjazne sprawcom zbrodni – ocenia historyczka Annette Weinke. Jednocześnie zmieniło się postrzeganie Holocaustu w społeczeństwie niemieckim. Narrację o sponsorowanym przez państwo systematycznym ludobójstwie zastąpiła opowieść o serii zwykłych zbrodni popełnionych z osobistych pobudek.
Po 1969 r. prace urzędu wytraciły impet, a śledczy ograniczali się do ścigania byłych nazistów, których zbrodnie udokumentowano na papierze. W rezultacie tysiące kobiet i mężczyzn – byłych strażników obozowych, lekarzy, policjantów, zarządców, a nawet radiooperatorów – małych trybików w zbrodniczej machinie – nigdy nie zostało zmuszonych do publicznego zmierzenia się ze swoją winą. Przez następne cztery dekady urząd usunął się w cień, a wielu wręcz zapomniało o jego istnieniu. Dopiero seria głośnych procesów zapoczątkowana w 2007 r. zmieniła ten stan rzeczy.
Przełom
W styczniu 2007 r. Marokańczyk Munir El Motassadek został skazany przez niemiecki sąd na 15 lat więzienia. Podczas studiów w Hamburgu przelewał pieniądze jednemu z zamachowców z 11 września. Postawiono mu w sumie 246 zarzutów o pomocnictwo w morderstwie – po jednym za każdego pasażera znajdującego się na pokładzie czterech porwanych przez zamachowców samolotów. Wyrok ten miał przełomowe znaczenie dla ścigania sprawców zbrodni nazistowskich. Skoro Motassadek był winny pomocnictwa w morderstwie, to tym bardziej mógł nim być Iwan Demianiuk, były strażnik obozu zagłady w Sobiborze. Thomas Walter, prawnik współpracujący w owym czasie z urzędem, postanowił wykorzystać tę logikę do podważenia precedensowego wyroku z 1969 r. Jego inicjatywa zbiegła się z 50-leciem powołania do życia urzędu w Ludwigsburgu. Ściganie Demianiuka stało się głównym argumentem za dalszym istnieniem instytucji, która coraz bardziej popadała w zapomnienie.
Ówczesny szef urzędu Kurt Schrimm postanowił wykorzystać sprawę strażnika z Sobiboru oraz okrągły jubileusz, by przedstawić swoją instytucję jako wielki powojenny sukces zachodnioniemieckich władz. Dziennik „Die Zeit” nazwał proces Demianiuka „premierowym”, ponieważ miała to być pierwsza – i jak się powszechnie spodziewano nie ostatnia – próba osądzenia byłego nazisty za służbę w obozie śmierci. W 2011 r. 91-letni Demianiuk został skazany za pomocnictwo w zamordowaniu 28 060 osób – tyle bowiem zginęło podczas jego czteromiesięcznej służby w Sobiborze w 1943 r. Rok później sąd najwyższy wciąż rozpatrywał apelację obrony, gdy były obozowy strażnik zmarł jako wolny człowiek w bawarskim domu opieki (w niemieckim prawie skazany pozostaje na wolności do czasu rozpatrzenia apelacji).
W 2013 r., rok po śmierci Demianiuka, urząd w Ludwigsburgu przygotował tzw. listę z Auschwitz, na której znalazło się 30 żyjących jeszcze osób, zatrudnionych podczas wojny w tym obozie koncentracyjnym. Można im było natychmiast postawić zarzuty i osądzić. Jednak na wokandę trafiło zaledwie pięć spraw (pozostali podejrzani zmarli lub zostali uznani za niezdolnych do uczestniczenia w procesie). Ernst Tremmel, były strażnik z Auschwitz, zmarł na kilka dni przed pierwszą rozprawą, na której miano mu przedstawić zarzut pomocnictwa w morderstwie tysiąca osób. Jego kolega strażnik, 95-letni Reinhold Hanning, został w czerwcu 2016 r. skazany za pomocnictwo w uśmierceniu 170 000 więźniów. Zmarł 30 maja br. w szpitalu na kilka dni przed ogłoszeniem decyzji sądu najwyższego w sprawie apelacji złożonej przez jego obrońców. Trwa za to proces 96-letniego obozowego lekarza Huberta Zafke. Główny sędzia prowadził jednak rozprawę tak nieudolnie, że – jako pierwszy w historii – został odsunięty za stronniczość.
Zanim będzie za późno
Jens Rommel trafił do urzędu w Ludwigsburgu w 2015 r. Zrobił to niechętnie, bo musiał porzucić wygodną posadę prokuratora w swoim rodzinnym Ravensburgu, z którego uwielbiał robić w weekend narciarskie wypady w pobliskie Alpy. Skusiła go chęć spojrzenia na przeszłość nie jak na pewną historię, lecz konkretną zbrodnię. Poza tym wiedział, że nie będzie tkwił na tym stanowisku przez długie lata. Według Rommla rząd szukał na szefa urzędu kogoś młodego, by „uniknąć wrażenia, że kończy on swoją działalność”.
W roku 2016 Rommel przesłał prokuratorom regionalnym wnioski o oskarżenie 30 osób. W tym samym roku Oskar Gröning stał się pierwszym zbrodniarzem wojennym z listy Auschwitz skazanym dzięki precedensowi ustanowionemu podczas procesu Motassadeka. Przypadek ten dobrze ilustruje dramatyczną historię prób osądzenia wojennych zbrodniarzy. Nazwisko Gröning – zgłoszone przez polskie władze – znalazło się na liście końcowej oenzetowskiej Komisji ds. Zbrodni Wojennych z 1948 r. Po jej rozwiązaniu żaden z krajów alianckich nie przekazał urzędowi w Ludwigsburgu kopii 36 tys. aktów oskarżenia, nad którymi pracowała komisja (cyfrowa kopia dotarła do Niemiec dopiero w latach 80.).
Do końca minionego stulecia jedynie nieliczni wiedzieli, jakie zarzuty ciążą na Gröningu. W 2005 r. „księgowy z Auschwitz” (tak go nazywali więźniowie) udzielił jednak obszernego wywiadu tygodnikowi „Der Spiegel”. Opowiadał w nim ze szczegółami, jak sortował mienie żydowskich więźniów, konfiskował im pieniądze i słuchał krzyków dobiegających z komór gazowych. „Byłem tylko małym trybikiem wielkiej machiny. Jeśli można to nazwać winą, to jestem winny, ale nie robiłem tego wszystkiego z własnej woli. Z prawnego punktu widzenia jestem niewinny” – tak Gröning opisywał swoją rolę w Auschwitz. Śledczy z Ludwigsburga przesłali kopię artykułu prokuraturze, ale w tamtym czasie ani prokuratorzy, ani sądy nie były gotowe na podjęcie długiej i prawdopodobnie niepopularnej batalii, której wynik był wielką niewiadomą. Po procesie Motassadeka zmieniła się jednak optyka – osądzenie zbrodniarza było nie tylko możliwe, lecz uznano je za pożyteczne. Gröning miał 20 lat, gdy wstąpił do SS, dziś ma 96. Został prawomocnie skazany na cztery lata więzienia za pomocnictwo w zamordowaniu co najmniej 300 tys. osób. W sierpniu biegły lekarz uznał go za zdolnego do odbycia kary.
– Wyrok skazujący Gröninga umożliwił nam dalszą pracę – przyznaje Rommel. Mimo że wizja osądzenia ostatnich żyjących sprawców wojennych zbrodni coraz bardziej się oddala, ujawnienie nazwisk tych, którzy dotąd uniknęli odpowiedzialności, nie jest zajęciem bezproduktywnym. Rommel zdaje sobie sprawę, że jego wysiłki są spóźnione i ma coraz mniej czasu. Ale ma w sobie determinację, by dokończyć rozpoczęte dzieło. Pomaga mu w tym świadomość, że jeśli jego zespół nie uzupełni rejestru nazistowskich zbrodniarzy, nikt już tego nie zrobi. Zbieranie dowodów to ciężka fizyczna praca, wyczerpująca także psychicznie. Ale, poza procesami sądowymi, być może jedyna rzecz, która pozwala zbliżyć się do czegoś, co nazwać by można sprawiedliwością. – Nawet jeśli nie dorwiemy już zbyt wielu sprawców, jest to ważne dla tych, co przeżyli oraz ich krewnych, a także dla niemieckiego społeczeństwa – mówi Rommel o swojej misji. – Dlatego wciąż tu jeszcze jesteśmy i staramy się robić, co w naszej mocy.
Wtóruje mu śledczy Michael Otte: Sens naszej pracy nie zawsze polega na postawieniu kogoś przed sądem, chodzi też o to, by móc zamknąć archiwum i powiedzieć „OK, teraz wiemy już wszystko”.
Dla Rommla kontynuowanie poszukiwań w archiwach całego świata jest „kwestią osobistego poczucia winy i odpowiedzialności”. – Zbyt wielu moich rodaków woli patrzeć w przyszłość niż w ciemną przeszłość – podkreśla.
© The Guardian, Pulitzer Center