Tak było. 2013 r.
Kiedy w Las Vegas Kameruńczyk Francis Ngannou powalił przeciwnika lewym sierpowym, zostając mistrzem wagi ciężkiej amerykańskiej federacji mieszanych sztuk walki UFC, w jego rodzinnym miasteczku Batié sąsiedzi oszaleli z radości. Dla 34-letniego boksera zwycięstwo w 52 sekundzie drugiej rundy było zwieńczeniem długiej drogi. Nie chodzi tylko o to, że ten sam rywal trzy lata wcześniej spuścił mu potężne lanie.
Jak mówi Kameruńczyk, kiedy był małym chłopcem, chciał zostać kierowcą ciężarówki. W Batié wszyscy żyją z wydobycia piasku i Ngannou – wychowywany przez samotną matkę – marzył tylko o tym, żeby nie musieć już machać łopatą. W wieku siedemnastu lat sprzedał rower i wyjechał do Douali, największego miasta w kraju, pragnąc zostać – jak jego ojciec – mistrzem walk ulicznych. Całymi dniami ćwiczył boks i pracował na utrzymanie matki i rodzeństwa.
Stamtąd po wielu przygodach przedostał się do Hiszpanii. Dwa miesiące spędził w areszcie, po czym przyznano mu status uchodźcy. Przeprowadził się do Paryża, gdzie trener mu zaproponował, by spróbował sił w MMA. Okazało się, że ma naturalny talent i w końcu dostał się do UFC. Nie zapomniał jednak o swoich pierwszych marzeniach. Kiedy Francis Ngannou szlifował umiejętności pięściarskie, jego brat został mechanikiem. Za pierwsze pieniądze zarobione w UFC Kameruńczyk kupił rodzinie starą ciężarówkę.
Tak jest. 2021 r.