Abu Chaled nie był młodym fanatykiem marzącym o męczeństwie. To wykształcony Syryjczyk w średnim wieku, którego talenty i wcześniejsze przygotowanie wojskowe okazały się bardzo użyteczne dla Państwa Islamskiego. Został członkiem Amn al-Dawli, służby bezpieczeństwa islamistów. Zajmował się szkoleniem żołnierzy i zagranicznych agentów. Swoją historię opowiedział podczas trzech spotkań w kawiarniach i restauracjach Stambułu, dokąd przyjechał z Aleppo w październiku 2015 r.
Do PI przyłączył się rok wcześniej, gdy koalicja pod wodzą Stanów Zjednoczonych zaczęła bombardować Rakkę we wschodniej Syrii, gdzie PI ma swoją „stolicę”. Poczuł, że musi działać, bo Ameryka jest współodpowiedzialna za sterowany przez Iran i Rosję światowy spisek w celu utrzymania u władzy tyrana Baszara al-Asada. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że USA prowadziły wojnę tylko przeciw sunnitom, pozostawiając w spokoju alawicki reżim i wspierające go irańskie bojówki szyitów?
Pranie mózgu
Procedura umożliwiająca wstąpienie w szeregi PI była dobrze zorganizowana. Zjawił się w punkcie kontrolnym na turecko-syryjskiej granicy w mieście Tall Abjad, które było wówczas w rękach Państwa Islamskiego. – Zapytali mnie, dokąd się wybieram, a ja odpowiedziałem, że do Rakki. Zapytali, po co. Powiedziałem, że chcę się przyłączyć do PI. Wtedy wzięli się do sprawdzania moich bagaży – opowiada.
W Rakce musiał się udać do „ambasady Homsu”, dokąd są kierowani wszyscy przyjeżdżający Syryjczycy. Po dwóch dniach został przewieziony do „departamentu administracji granicznej”. Wszystko to w jego własnym kraju, który, jak go poinformowano, już nie istnieje. Musiał zostać „naturalizowany” i odbyć rozmowę w sprawie przyznania obywatelstwa. Wywiad z nim przeprowadzał Irakijczyk. – Dlaczego chcesz zostać wojownikiem świętej wojny? – zapytał. Abu Chaled odpowiedział kilkoma gładkimi zdaniami o walce z niewiernymi. Najwyraźniej to wystarczyło.
Następnym etapem była indoktrynacja. – Trafiłem na dwa tygodnie do sądu szarijackiego. Tam nas uczyli nienawidzić innych ludzi – relacjonuje. Nauczano ich islamu w wersji PI – niemuzułmanie muszą zostać zabici, bo są wrogami islamskiej wspólnoty. W pierwszym tygodniu spotkał wielu obcokrajowców: Niemców, Holendrów, Francuzów, Wenezuelczyków, Amerykanów i Rosjan. Przyjechali, żeby stać się strażnikami prawdziwej wiary. Nowi członkowie dżihadystycznej międzynarodówki nie znali zbyt dobrze arabskiego. Ochotnik poliglota, taki jak Abu Chaled, był szczególnie cenny. Płynnie mówi po arabsku, angielsku i francusku, więc zrobiono z niego tłumacza.
W ramach prania mózgów PI często urządza mudżahedinom ceremonię palenia paszportów, by w rytualny sposób pokazać, że nie ma już dla nich odwrotu. Wszyscy się wyrzekają przynależności do Dar al-Harb, ziemi wojny, deprawacji i bezbożności, żeby stać się mieszkańcami Dar al-Islam, krainy wiary i pokoju (kiedy już zakończy swoje wojny).
Wcześniej większość nowo przybyłych albo zatrzymywała paszporty, albo je oddawała „departamentowi kadr”. Ta stosunkowo swobodna polityka uległa zmianie, gdy PI zaczęło przegrywać bitwy. Przed walkami o kurdyjskie miasto Kobani w 2014 r. kalifat otaczała aura niezwyciężoności. Jednak w wielomiesięcznej bitwie Kurdowie wspierani przez amerykańskie lotnictwo walczyli mężnie, a PI wysyłało tysiące bojowników na rzeź. Dżihadyści stracili kilka tysięcy ludzi, w większości przybyłych spoza Syrii. – Dwa razy tyle zostało rannych i są niezdolni do walki – ocenia Abu Chaled. Czy imigranci są mięsem armatnim? Kiwa głową. We wrześniu 2014 r., w apogeum sukcesów PI, napływ ochotników z zagranicy zdumiewał nawet tych, którzy na nich czekali. – Przybywało po trzy tysiące obcokrajowców. A teraz ledwo uzbiera się kilkudziesięciu – mówi Abu Chaled.
Uśpione komórki
Nagłe odwrócenie trendu zmusiło przywództwo PI do przemyślenia sposobu, w jaki można najlepiej wykorzystać ludzi spoza Syrii i Iraku. – Próbują tworzyć uśpione komórki na całym świecie. Proszą swoich zwolenników, żeby zostali we własnym kraju i tam walczyli – wyjaśnia Abu Chaled. Niektórzy z dżihadystów, których szkolił, wrócili już do krajów pochodzenia. Wspomina np. o dwóch Francuzach około trzydziestki. Jak się naprawdę nazywali? – O to się nie pyta. Wszyscy byliśmy „Abu Ktoś Tam”. Kto zadaje pytania o przeszłość, sam się prosi o problem. Zamachowcem-samobójcą zostaje się z wyboru. Na samym początku pytają: „Kto zostanie męczennikiem?” I ludzie podnoszą rękę. Kto się zgłosi, trafia do oddzielnej grupy – opowiada Abu Chaled.
Z powodów czysto praktycznych PI początkowo dążyło do jednorodności etnicznej w szeregach swoich katib, czyli batalionów. Jednym z najlepiej wyszkolonych i wyposażonych jest batalion im. Anwara al-Awlakiego, urodzonego w USA przywódcy jemeńskiej Al-Kaidy, zabitego w ataku amerykańskiego drona w 2011 r. W tej jednostce wszyscy mówią po angielsku.
Ostatnio jednak katiby jednorodne etnicznie lub językowo są rozwiązywane i formowane na nowo już jako mieszane. Al-Battar, jeden z najsilniejszych batalionów, składał się z 750 Libijczyków. Okazał się bardziej lojalny wobec swojego emira niż wobec organizacji, został więc rozformowany. Także bojownicy mówiący po rosyjsku uważani są za potencjalne źródło problemów. Ludzie z Kaukazu i byłych republik radzieckich z reguły określani są jako „Czeczeni”. – Byłem kiedyś w Rakce, gdy przyjechało kilku Czeczenów. Z jakiegoś powodu byli wściekli i chcieli się spotkać z emirem. Tak się ich bał, że nakazał rozmieszczenie snajperów na dachach – wspomina Abu Chaled.
Sunnicka krucjata
Zapowiadany przez PI koniec sztucznych granic narzuconych przez europejskie mocarstwa imperialne miał niezamierzony skutek w postaci imperializmu dżihadystów. Przywództwo PI to przecież głównie Irakijczycy, więc jeśli mają jakiś polityczny cel, to jest nim przywrócenie sunnickiej władzy w Bagdadzie. Struktura sił bezpieczeństwa PI przywodzi na myśl KGB albo Stasi – nieprzypadkowo, bo kierują nimi byli ludzie Saddama Husajna, dawni pupile Układu Warszawskiego.
Kalifa Państwa Islamskiego, Abu Bakra al-Bagdadiego, łączy z Saddamem paranoja na punkcie szpiegów, infiltracji i zagranicznych agentów. Zdaniem Abu Chaleda ta obsesja jest uzasadniona, bo w PI aż się roi od szpiegów wszelkiej maści. Wspomina pewnego Rosjanina z Rakki, który miał pracować dla służb Władimira Putina. – Nagrali na wideo, jak się przyznał. Nie wiem, czy po dobroci, ale się przyznał – opowiada. Innego, Palestyńczyka, oskarżono o współpracę z Mosadem. Obaj zostali straceni.
Abu Chaled był członkiem Amn al-Dawli, służby bezpieczeństwa PI. To odpowiednik Szin Bet albo FBI, odpowiedzialny za kontrwywiad, kontrolę nad łącznością wewnętrzną (telefony, internet) oraz eliminację przeciwników władzy. Służył tam m.in. urodzony w Wielkiej Brytanii, a zabity 13 listopada w ataku amerykańskiego drona, Mohammed Emwazi („Dżihadi John”), który ścinał głowy zachodnim zakładnikom.
Abu Chaled opisuje działanie wymiaru sprawiedliwości w Bab, syryjskim mieście, w którym do niedawna mieszkał. – Na środku placu odbywają się publiczne ścięcia. Ustawili tam też klatkę. Prawie zawsze ktoś w niej siedzi. Wsadzają ludzi na trzy dni i ogłaszają, za co. Są też inne kary. Alkohol jest zakazany, więc jeśli przyłapią kogoś na piciu, to czeka go 80 batów na centralnym placu – opowiada. Władza nie ma też pobłażania dla ludzi aparatu. Przywódcy regularnie objeżdżają kalifat incognito, by sprawdzić, czy państwo działa jak należy. A jeśli tak nie jest, spadają głowy – w przenośni i dosłownie.
PI zatrudnia hisbę, policję obyczajową pilnującą przestrzegania szarijatu. – W Bab jest to może z 15–20 ludzi. Niezbyt dużo, ale wszędzie ich pełno. Mają furgonetkę z megafonem i krzyczą: „Pora modlitwy! Do meczetu, szybko! Zamykać sklepy! Ty, kobieto, zasłoń twarz!” – wspomina Abu Chaled. Hisba pełni też inne funkcje kontrolne. Nie smakowała ci pita w knajpie? Wezwij hisbę. Podejrzewasz, że w lokalu jest robactwo? Zadzwoń po hisbę. Jeśli stwierdzą brak higieny, zamkną lokal na dwa tygodnie. Kalifat zwraca też uwagę na edukację. W zajętych syryjskich miastach nauczycieli wezwano z powrotem do szkół, ale musieli przejść trzymiesięczną reedukację. Nauczanie w domach jest zabronione, bo nie dałoby się kontrolować programu.
Nie pytaj o przeszłość ani o nazwisko. Wszyscy się nazywamy „Abu Ktoś Tam”
Udział w strukturach PI niesie ze sobą realne korzyści. Abu Chaled otrzymywał 100 dolarów miesięcznie, w amerykańskich banknotach, a nie w syryjskich funtach, choć to funtami posługiwano się w Bab. W mieście działały kantory wymiany, do których najemnicy mogli przyjść ze swoją pensją. Rzadko jednak była taka potrzeba, bo wiele dostają za darmo. – Wynajmowałem dom, za który płaciło państwo, 50 dolarów miesięcznie. Płacili też za prąd. Dostawałem też 50 dolarów dla żony. Na każde dziecko przysługuje 35 dolarów. Na każde z rodziców – kolejne 50. Po prostu państwo opiekuńcze. To dlatego tylu ludzi tam ciągnie – wyjaśnia Abu Chaled. Każdy natomiast, kto ucieknie, traci cały majątek.
Właściciele wszystkich biznesów muszą płacić podatki. Państwo ustala stawki za prąd, którego wiecznie brakuje. Trzeba też płacić za wodę. Trzeba płacić miastu za sprzątanie i wywóz śmieci. Obowiązuje podatek za sprowadzenie towarów z zagranicy. PI nakłada również grzywny za liczne wykroczenia, w szczególności palenie i przemyt papierosów. To ważne źródło dochodów kalifatu.
Ropa dla Asada
Źródłem ogromnych zysków jest też oczywiście ropa. PI kontroluje wszystkie pola naftowe wschodniej Syrii, co sprawia, że jest głównym dostawcą energii w kraju. Przejście graniczne Bab al-Salameh karmi cały kalifat, od Aleppo po Faludżę. Po stronie tureckiej kontroluje je oczywiście rząd w Ankarze. Czemu więc nie można zamknąć przejazdu i pozbawić kalifat dochodów? – Nie da się. PI ma ropę. W tym roku na krótko przed ramadanem rebelianci odcięli Państwu Islamskiemu dostęp do przejścia. W odpowiedzi zakręciło kurek. Cena ropy w Syrii od razu poszła w górę, a cały kraj działa na generatorach. Piekarnie nie mogły pracować. Samochody, szpitale, wszystko stanęło – wyjaśnia Abu Chaled.
Na naftowym monopolu można nieźle dorobić. – Miałem wielki generator i ludzie z sąsiedztwa płacili mi za prąd – wspomina Abu Chaled. A ponieważ jako funkcjonariusz PI kupował ropę dużo taniej, został lokalnym energetycznym baronem. Jak wiadomo, PI odsprzedaje też Asadowi jego własną ropę. – W Aleppo ludzie mają prąd przez parę godzin dziennie. Elektrownia jest w Asfireh, na terytorium kontrolowanym przez kalifat, blisko lotniska Kweris. Reżim płaci więc za paliwo, które napędza elektrownię. Płaci też pensje pracownikom, bo to specjaliści, których się nie da zastąpić. Kalifat dostaje 52 proc. wyprodukowanej elektryczności, a reżim 48 procent. Taki mają układ z Asadem – opowiada.
PI gromadzi pieniądze na wszelkie sposoby, ale nie zapomina o maluczkich. Funkcjonariuszom przysługuje darmowa opieka medyczna i leki, ale każdy mieszkaniec może wystąpić o opłatę leczenia, jeśli potrafi uzasadnić taką potrzebę. Lekarze w Bab też nie mogą narzekać, bo medycyna to jedna z najbardziej intratnych profesji. Dostają po kilka tysięcy dolarów miesięcznie, żeby tylko nie uciekli do Turcji. Z tych wszystkich powodów Syria to, zdaniem Abu Chaleda, „pięciogwiazdkowy dżihad”, przynajmniej w porównaniu z Irakiem. – W Iraku nie ma nic, a w Bab można było zupełnie przyzwoicie żyć – mówi.
Czemu więc postanowił uciec? – Zdecydowałem się po tym, co zobaczyłem na farmie. Znałem faceta, który miał ziemię, gaje oliwne. Każdego dnia znajdował zakopane zwłoki. PI porzucało tam ciała swoich ofiar – opowiada. Na prośbę farmera Abu Chaled poszedł ze skargą do emira Bab. Ten obiecał dochodzenie i poprosił o trochę czasu. Parę dni później spotkał emira na ulicy. „To nie my. Nie wiemy, kto podrzuca te ciała” – zapewniał. Czy Abu Chaled mu uwierzył? Oczywiście, że nie. Ale nie można zarzucić kłamstwa emirowi.
Po jakimś czasie farmer zaprosił Abu Chaleda do siebie. Chciał mu coś pokazać. Dotąd, mówił, przynajmniej kopali dla swoich ofiar płytkie groby, ale teraz po prostu rozrzucają zwłoki gdzie popadnie. Abu Chaled znowu poszedł do emira i zaproponował krótką wycieczkę na pole. 24 godziny później odebrał telefon. – Chcemy kupić tę farmę. Zapytaj właściciela, ile za nią chce – powiedział emir.
Handel wymienny
Wielu analityków zadaje pytania o prawdziwą naturę stosunków między Państwem Islamskim a Turcją. – Nie wiem, jak jest naprawdę, ale w czasie walk o Kobani dostawy broni dla PI przychodziły z Turcji. Nawet teraz najciężej ranni golą się, strzygą i trafiają do tureckiego szpitala. Ktoś pokazywał mi w Kobani zdjęcia. Ludzie z PI w McDonald’s z frytkami i hamburgerami. Gdzie zrobiono to zdjęcie? W Turcji – mówi Abu Chaled. Spędził sporo czasu na południu Turcji i twierdzi, że sympatycy PI nawet się tam nie kryją ze swoją działalnością. W granicznym mieście Kilis są dwa główne meczety. – Jeden jest dla Państwa Islamskiego. Wchodzisz i od razu pytają: „Chcesz jechać do Syrii?”. Organizują podróże w obie strony. A drugi meczet działa na rzecz Frontu an-Nusra – opowiada.
Podczas czerwcowej inwazji na Mosul w 2014 r. bojownicy PI wzięli 49 zakładników w tureckim konsulacie: dyplomatów, żołnierzy, dzieci. Ich uwolnieniu trzy miesiące później towarzyszyły podejrzenia, że Ankara albo zapłaciła okup, albo się dogadała z kalifatem w sprawie wymiany więźniów. Abu Chaled twierdzi, że doszło do wymiany, bo spotkał później dwóch spośród dżihadystów, których uwolniła Turcja.
Zagraniczni bojownicy mają opinię aroganckich i niezdyscyplinowanych; Syryjczycy coraz częściej postrzegają ich jako kolonizatorów, którzy uważają się za lepszych, świętszych niż inni. – Cudzoziemcy mówią Syryjczykom, jak mają się ubierać, żyć, jeść, pracować, jak obcinać włosy. Nie możesz ściąć brody ani jej podstrzyc. Musi sobie rosnąć – opowiada Abu Chaled. Codzienna przemoc, niekompetencja i ciągłe kłamstwa zaczęły mu ciążyć. Nie mógł jednak tak zwyczajnie uciec, był przecież agentem bezpieki. – Szkoliłem ludzi na granicy, byłem powszechnie znany – wspomina. Musiał wszystko dobrze zaplanować. Jego paszport wciąż był w „dziale kadr” w Rakce. Potrzebował więc nowych dokumentów. Miał w Bab kolegę, który żył z drukowania fałszywek. Podrobiony dowód tożsamości ze starym zdjęciem, gdy był jeszcze gładko ogolony, kosztował 20 dolarów.
Z wojny na wojnę
Postanowił uciec na początku września. – Żony nie wtajemniczałem. Powiedziałem tylko, że jadę do Rakki. Zostawiłem w domu kałasznikowa, ale zabrałem pistolet. Agent PI musisz mieć broń przy sobie. Byłem w mundurze. O siódmej rano poszedłem do fałszerza. Przebrałem się, zostawiłem pistolet, zabrałem nowe dokumenty, podgoliłem się i podstrzygłem, żeby wyglądać trochę jak na zdjęciu. Nie mogłem się ogolić zupełnie, bo za to by mnie aresztowali – opowiada.
Na motocyklu pojechał z Al-Bab do Manbidż, gdzie nie powinni go już rozpoznać na dworcu. Udało się, szczęśliwie przeszedł kontrolę i minibus zabrał go do Aleppo. Z terytorium rebeliantów od razu zadzwonił do żony. – Powiedziałem jej: „Masz godzinę, żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Mała torba i do taksówki – wspomina. Trzy kwadranse później była w drodze z matką, bratem i siostrą. Po niecałych trzech godzinach przyjechali do Aleppo. Jako cywile mogli uciec dużo łatwiej – funkcjonariusze PI pozwalają swobodnie przekraczać granicę, o ile ma się dokumenty. Dziś Abu Chaled mieszka z żoną na przedmieściach nękanego wojną Aleppo. Znów jest dowódcą – tym razem 78-osobowego oddziału walczącego z Państwem Islamskim i z reżimem Asada.
na podst. The Daily Beast
***
Państwo Islamskie
Ideologia: salafizm, dżihadyzm
Istnieje od 2006 r. jako organizacja zbrojna, która w 2014 r. ogłosiła kalifat
Przywództwo: samozwańczy kalif Abu Bakr al-Bagdadi, rady religijne, wojskowe i administracyjne, władze lokalne w siedmiu wilajatach (prowincjach), brak władzy ustawodawczej (jedynym prawem jest Koran)
Siedziba władz: Rakka (na podbitym terytorium Syrii)
Terytorium: część Syrii i Iraku
Siły zbrojne: szacunki wahają się od 50 do 250 tys. ludzi (ochotników z zagranicy i mieszkańców podbitych obszarów)
Źródła dochodów: podboje i rabunki, pomoc od zagranicznych sponsorów, sprzedaż ropy naftowej i gazu ziemnego z zajętych terenów, podatki i grzywny
Cel: podbój państw arabskich i muzułmańskich, a w dalszej perspektywie – reszty świata, ustanowienie władzy opartej na Koranie pod wodzą duchowego spadkobiercy Mahometa