Chiny

Znasz, Li, ten kraj?

Chińczycy wykupują Zachód

Numer 16.2015
Pod pomnikiem Waszyngtona na Wall Street. Wielu ich rodaków doskonale sobie radzi także w środku. Pod pomnikiem Waszyngtona na Wall Street. Wielu ich rodaków doskonale sobie radzi także w środku. Getty Images
„Wszędzie dobrze, gdzie jesteśmy, bo to właśnie my”. Mieszkańcy Państwa Środka ruszają na podbój Zachodu jako turyści, zakupoholicy i przedsiębiorcy.
Selfie z widokiem na Santa Monica.Getty Images Selfie z widokiem na Santa Monica.
Paryż w jeden dzień. Przed południem zwiedzanie, po południu zakupy.Panos/CZARNY KOT Paryż w jeden dzień. Przed południem zwiedzanie, po południu zakupy.

Dla przybyszów z Chin Rzym jest spokojnie do zdobycia w ciągu jednego popołudnia. Bazylika św. Piotra, Zamek św. Anioła, Fontana di Trevi – wycieczka trwa niespełna dwie godziny i dostarcza motywów do wszystkich tych zdjęć, które koniecznie trzeba zabrać ze sobą do domu. Wang Fang z położonej na wschodzie Chin prowincji Anhui stoi przed Koloseum i zastanawia się, po co właściwie wchodzić do tej dziwacznej ruiny? Jej przyjaciółki znają ją przecież jedynie z zewnątrz – z filmów. Robi sobie selfie. Przewodnik pospiesza grupę. Trzeba szybko wracać do hotelu, żeby odespać jet lag. To był długi, nocny lot z Szanghaju.

Następny dzień rozpoczyna się od jazdy autokarem do Florencji. W planach jest też wypad do Pizy, wieczorem grupa ma dotrzeć do Wattens pod Innsbruckiem. Tutaj ma swoją siedzibę austriacki wytwórca biżuterii Swarovski. Nazwę tę zna każda chińska mieszczka, nawet jeśli po mandaryńsku jest ona niemal niemożliwa do wymówienia: Shihualuoshiqishuijing. Vicky z Szanghaju kupuje sobie naszyjnik i broszkę dla matki – w sumie za 600 euro. Dalej grupa udaje się w stronę Neuschwanstein i Lucerny, następnie do francuskiego Beaune, by skosztować wytrawnego burgunda. – Nie wszystko jednym haustem, pić malutkimi łyczkami! – napomina przewodnik.

Podróż kończy się tam, gdzie ma swój finał prawie każda wycieczka z Chin – w Paryżu. Równo o 8.30 autokar skręca w bulwar Haussmanna, gdzie stoją już cztery inne autobusy z turystami z Chin. Jeszcze godzina i otworzy się galeria Lafayette, a w ciągu następnych pięciu godzin Chińczycy wydadzą tysiące euro na torebki, perfumy i jedwabne apaszki – dla siebie, swoich rodziców lub dzieci.

5 krajów, 8 miast, 9 dni

Pięć krajów i osiem miast w dziewięć dni – dla Chińczyków nie ma w tym nic dziwnego, przeciwnie – to spełnienie marzeń. Starsi zawsze marzyli o tym, by móc sobie pozwolić na wyjazd za granicę. Dla młodych to jeden z wyznaczników wysokiego statusu, jak własne mieszkanie czy samochód.

Tego lata także ruszyli w podróż. Największy naród świata rozprasza się po świecie, uwolniony od komunizmu Mao, wycieńczony ponad 30-letnim wzrostem gospodarczym, ale wzbogacony o zarobione dzięki niemu miliardy. Chińczycy przyjeżdżają jako turyści, luksusowi zakupoholicy, biznesmeni i inwestorzy. Podróżowali już dawniej, ale nigdy na taką skalę: najpierw wyprzedzili Japończyków, a w 2012 r. zdeklasowali Niemców w roli mistrzów wojażowania. I jeśli nie stanie im na przeszkodzie żaden kryzys, wojna czy klęska żywiołowa, utrzymają ten tytuł na następne dziesięciolecia. Rządzący w Pekinie zdają się nie lękać, że naród im się rozpierzchnie. Sami przecież wysyłają dzieci za granicę. Na uczelniach w Anglii czy w Ameryce kształci się więcej przybyszy z Chin niż z jakiegokolwiek innego kraju. Córka prezydenta Xi Jinpinga studiowała na Uniwersytecie Harvarda.

47-letni Dai Bin jest rektorem państwowej akademii turystyki w Pekinie i właścicielem dwóch zegarów z kukułką. – Pierwszy kupiłem sobie podczas pierwszej podróży do Niemiec, drugi przywiozły mi niedawno dzieci. Ciekawe, ile takich zegarów trafia już do Chin – mówi.

Chińczycy zaliczyli około 109 mln podróży zagranicznych w 2014 r. i tym samym po raz pierwszy przekroczyli granicę stu milionów. Wydali ponad 165 mld dolarów, o 28 procent więcej niż rok wcześniej. W podróży wydają więcej niż Arabowie znad Zatoki Perskiej. Kupują przede wszystkim yanghuo – zachodnie towary markowe. Ich przeciwieństwem jest tuhuo – rodzime towary, których szanujący się Chińczyk nie tyka. Włoskie buty, francuskie koszulki polo, szwajcarskie zegarki dla wielu mieszkańców Chin stały się czymś w rodzaju fetysza. „The Bling Dynasty” – taki tytuł nosi książka, jaką analityk bankowy Erwan Rambourg napisał o podróżujących chińskich zakupoholikach.

Dai Bin przewiduje, że ten szał podróży i zakupów jeszcze będzie przybierać na sile. Szacuje, że w 2020 r. w podróż ruszy około 200 mln Chińczyków, dysponując budżetem rzędu 250 mld dolarów, a są to bardzo ostrożne wyliczenia. Zdaniem prezydenta Xi Jinpinga liczba chińskich turystów może w najbliższych latach sięgnąć nawet 400 milionów. Na razie jednak zaledwie pięć procent spośród około 1,36 mld Chińczyków posiada paszport. Europejscy dyplomaci w Pekinie liczą się z tym, że do 2020 r. Chiny wystawią około 300 mln paszportów. – Turystyka odmieniła Japonię. Chińska turystyka odmieni cały świat – uważa Dai Bin.

Jak ich tu ściągnąć?

Do znawców chińskiej turystyki należy również Niemiec, Wolfgang Artl, założyciel China Outbound Tourism Research Institute. Także on spodziewa się wzrostu chińskich podróży zagranicznych. Wylicza trzy powody: pensje klasy średniej wciąż rosną; wiele firm dopiero teraz zaczęło zapewniać pracownikom płatne urlopy; turystyka krajowa w Chinach osiągnęła swoje granice, o czym świadczą tłumy turystów na chińskich dworcach kolejowych, lotniskach czy na Murze Chińskim. – Z perspektywy Chin kraj taki jak Włochy sprawia wrażenie słabo zaludnionego – twierdzi Arlt.

Turystyka jest jedną z niewielu gałęzi gospodarczych, w których Chiny odnotowują deficyt – ponad 100 mld dolarów rocznie. Coraz więcej Chińczyków wyjeżdża za granicę, a liczba turystów przyjeżdżających do Chin stale spada. Winne są złe powietrze, wysoki kurs juana i pozbawiona rozmachu i wyobraźni promocja. – Nie możemy bez końca opowiadać światu o pandach i Wielkim Murze – narzeka Dai.

Przed kilkoma miesiącami Artl wyruszył na Azory, gdzie szukano sposobów, by skłonić Chińczyków do powrotu na te wyspy. Ma dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że 99 proc. Chińczyków nigdy w życiu nie postawi swojej stopy na Azorach. Dobra: nawet jeżeli uczyni to zaledwie jeden procent mieszkańców Chin, przyjedzie 13 mln gości.

Jak ściągnąć do siebie Chińczyków? Czego szukają podczas urlopu za granicą? Zhao Long ma 27 lat i jest przedsiębiorcą turystycznym. Uczył szwajcarskich hotelarzy, jak się obchodzić z turystami z Chin. – Jeżeli macie do dyspozycji pokój oznaczony szczęśliwą liczbą osiem, dajcie go chińskiemu turyście. Unikajcie czwartego piętra, bo czwórka to pechowa liczba. Wpuszczajcie grupy zawsze tym samym korytarzem, na śniadanie proponujcie przynajmniej jedną potrawę z ciepłym mięsem i jedną z kluskami. I oczywiście bądźcie przygotowani na pierwsze pytanie, jakiego możecie się spodziewać od chińskich turystów: jaki tu jest password do WiFi?

– Wcale nie jest tak trudno uszczęśliwić podróżującego Chińczyka – mówi Zhao Long. Tyle że goście z Chin stają się coraz pewniejsi siebie i wymagający. Wielu z nich myśli: „Jesteśmy teraz panami, będziecie musieli się do nas przyzwyczaić”. W barze przy autostradzie pod Frankfurtem uczestnicy wycieczki z Chin odmówili opłaty za toaletę i udali się na pobliską łąkę. W Paryżu ogołocili z towaru luksusowe sklepy, a potem się skarżyli, że nic nie zostało. A podczas lotu powrotnego z Tajlandii pewna Chinka oblała stewardesę wrzątkiem, bo nie była zadowolona z jej usług.

Bądź grzeczną pandą

Władze w Pekinie zareagowały najpierw kampanią na rzecz dobrego zachowania („Bądź grzeczną pandą!”), potem nową ustawą o turystyce i ostrzeżeniem, że zabronią wyjazdu obywatelom, którzy za granicą ośmieszą Chiny lub będą działać na ich szkodę. Podczas wizyty na Malediwach prezydent Xi poczuł się zmuszony do napomnienia. – Nie wyrzucajcie plastikowych butelek, gdzie popadnie. Nie niszczcie rafy koralowej. Jedzcie mniej błyskawicznych klusek, a więcej lokalnych owoców morza! – apelował. Nie bez kozery, bo Chińczycy stanowią jedną trzecią turystów przybywających na Malediwy.

– Filozofia podróżowania jest u Chińczyków inna niż chociażby u Amerykanów. Dla Chińczyków Europa nie jest kolebką cywilizacji. Nie stają z otwartymi ustami przed każdą budowlą liczącą więcej niż 200 lat. Są wprawdzie zainteresowani innymi kulturami, ale za koronę stworzenia uważają samych siebie – twierdzi Artl.

Stopniowo jednak ich gusta stają się bardziej wysublimowane. Główny trend to indywidualizacja. Coraz więcej Chińczyków wykupuje podróże indywidualne, z plecakiem, ale w luksusach. Ruszają w Himalaje lub w regiony polarne, gdzie już stanowią jedną trzecią turystów. Wrażenia, z jakimi wracają, odmieniają ich spojrzenie na własny kraj.

– Byłam dwa razy z plecakiem w Indiach i na pewno wyruszę tam ponownie, ale cieszę się, że na stałe mieszkam w Chinach. Nędza i warunki higieniczne w Indiach mnie zaszokowały – wspomina Liu Haiyuan. Jednocześnie wielu blogerów, którzy po tygodniach pobytu za granicą wracają do Pekinu czy Szanghaju, zaczyna się zastanawiać, dlaczego powietrze w tych miastach jest tak fatalne. – Też to czujesz? – tak często brzmi pierwsze pytanie powracających do Chin, gdy po raz pierwszy dolatuje ich woń smogu.

Kto podróżuje, zmienia swoje spojrzenie na inne państwa i ich narody. Anglię – od wojny opiumowej postrzeganą przez Chińczyków bardzo krytycznie – teraz na łamach „Asia Pacific Journal of Tourism Research” określono mianem „wypielęgnowanego kraju”. Autorka – turystka z Chin – dodała, że Europejczycy i Amerykanie bardzo dbają o środowisko naturalne i trzymają się wyznaczonych reguł. Dopisała też, że „większość naszych mieszkańców nie ma takiego standardu życia. Przed nami wiele do nadrobienia”. Japonia, o której chińska prasa zawsze pisze z dziką nienawiścią, jest jednym z ulubionych celów podróży Chińczyków. W 2014 r. liczba podróży do Japonii wzrosła o 80 procent. Podczas samego tylko Święta Wiosny ruszyło tam pół miliona Chińczyków, chociaż stosunki japońsko-chińskie były tak złe, jak nigdy wcześniej.

Złota wiza

Władze zdają sobie sprawę ze znaczenia turystyki i  nie wahają się interweniować. Na przykład utrudniają wydawanie paszportów mniejszościom narodowym w Tybecie i niespokojnym Sinciangu. Jeśli jakieś państwo zadrze z Chinami, pekiński rząd dobrze wie, jak je ukarać. Odczuła to Norwegia w 2010 r., po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla dysydentowi Liu Xiaobo. W państwowych biurach turystycznych z programu wycieczek wykreślono fiordy.

W Hiszpanii w ciągu ostatnich dwóch lat liczba turystów z Chin wzrosła o 25 procent, wielu pojawia się również w roli inwestorów. Przed rokiem Wang Jianlin, magnat na rynku nieruchomości, kupił wieżowiec Edificio Espańa w Madrycie, symbol tego miasta. Chce go przebudować na centrum handlowe z hotelem i trzystoma luksusowymi mieszkaniami. Ich nabywcami mogliby zostać bogaci rodacy Wanga, bo w 2013 r. Hiszpania wprowadziła „złotą wizę”. Jeśli cudzoziemiec kupi nieruchomości o wartości pół miliona euro, zainwestuje ponad milion euro w hiszpańskie akcje albo stworzy miejsca pracy dla Hiszpanów, uzyska pozwolenie na stały pobyt w strefie Schengen. Może ono zostać potem przekształcone nawet w zwykłe obywatelstwo. W 2012 r. podobną regulację wprowadziła Portugalia i dzięki niej wzbogaciła się w ciągu zaledwie dwóch lat o miliard euro. 1101 spośród 1306 „złotych wiz” wystawiono Chińczykom. W Stanach Zjednoczonych turyści i przedsiębiorcy z Chin od niedawna uzyskują wizy dziesięcioletnie.

Jak na pocztówce

Być może już niedługo Chińczycy nie będą potrzebowali nie-Chińczyków, by za granicą poczuć się jak u siebie. Już dziś często spotykają na miejscu swoich rodaków. Takich jak Tao Wei – 28-latek z Chongqing. Przed sześcioma laty przeniósł się do Wielkiej Brytanii, by studiować architekturę. Poza tym zajmował się fotografią, a gdy coraz więcej nieznajomych zaczęło go prosić o zdjęcia, założył biznes. Do jego klientów należą młodzi, często bogaci Chińczycy, którzy pragną zdjęć ślubnych przywiezionych z Europy. Biznes kwitnie. Tao Wei mówi, że w samym tylko Londynie działa dziesięć studiów fotograficznych specjalizujących się w obsłudze chińskich młodych par. Latem prawie przed każdą czerwoną budką telefoniczną organizowane są sesje zdjęciowe.

Jest siódma rano. Shumao i Mengya stoją naprzeciwko pałacu Westminsterskiego. – Bliżej siebie! A teraz się pocałujcie! – woła Tao Wei. Shumao i Mengya wykupili pakiet B – ślub. Mają zapewnione 10 godzin zdjęć w centrum miasta, asystenta do makijażu i co najmniej 600 ujęć. – Tao robi zdjęcia, które wyglądają jak plakaty filmowe – mówi pan młody. Shumao i Mengya poznali się na uniwersytecie w Coventry. On studiuje budowę samochodów, ona – dziennikarstwo. Tego dnia wstali o drugiej rano, aby dać sobie zrobić odpowiednie fryzury i makijaż. Prawdziwy ślub odbędzie się w Lanzhou – ich rodzinnym mieście. Albo w Szanghaju. Londyn to tylko scenografia.

Suknia Mengyi ma odsłonięte ramiona, Shumao nosi wytworny smoking z cienkiego materiału. Nie zważają na chłód i cierpliwie pozują w blasku latarni. Tao lubi wystawne inscenizacje, właśnie dlatego został zatrudniony. Na jego zdjęciach za plecami par przejeżdżają czerwone piętrowe autobusy albo czarne taksówki. To obrazek jak z pocztówki – właśnie czegoś takiego oczekują Chińczycy. Tao sprowadza Londyn do scenografii, świat za Wielkim Murem staje się rodzajem fototapety. Wystarczy jeden pendrive, żeby mieć w kieszeni całą Europę.

Julia Amalia Hayer i in. © Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

07.08.2015 Numer 16.2015
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną