Boss znad Bosforu
Recep Tayyip Erdoğan – Chuligan z portowej dzielnicy
Żyje sobie w luksusie, ten boss znad Bosforu. Dostaje piany, gdy słyszy o wolności prasy i ma dużą kolekcję szalików kibica” – intonuje męski głos na melodię znanego szlagieru Neny. Słowom piosenki towarzyszą mało pochlebne dla prezydenta migawki z Turcji. To satyryczne wideo trwa niespełna dwie minuty, ale wywołało aferę na skalę międzypaństwową. Pochodzi z satyrycznego programu „Extra 3” nadawanego przez stację NDR. Można się kłócić, czy to zabawny kawałek. W Turcji jednak coś takiego urasta do rangi afery państwowej. Ministerstwo spraw zagranicznych wezwało niemieckiego ambasadora Martina Erdmanna i kazało mu się tłumaczyć z tego filmiku. – To wideo dyskredytuje naszego prezydenta. To nie do zaakceptowania – powiedział jeden z pracowników ministerstwa.
Całe to zajście sporo mówi o tureckim rozumieniu wolności prasy. Najwyraźniej turecki rząd jest zdania, że ambasador Niemiec może wywrzeć wpływ na program jakiejś stacji telewizyjnej. Zazwyczaj ambasadorzy są wzywani, kiedy rząd pragnie zaprotestować w związku z jakimiś działaniami innego państwa albo gdy trzeba wyjaśnić jakąś kontrowersyjną sytuację. Ankara wzywała ostatnio kilka razy ambasadora Rosji, gdy rosyjski samolot bojowy rzekomo naruszył turecką przestrzeń powietrzną i został zestrzelony. Tym razem powodem jest niemiecka satyra.
Zachodni dyplomaci ściągnęli na siebie złość tureckiego prezydenta także z tego powodu, że przybyli na początek procesu w Stambule przeciwko dwóm krytykującym władze dziennikarzom – Canowi Dündarowi i Erdemowi Gülowi. Wielu dyplomatów, m.in. niemiecki ambasador Erdmann i brytyjski konsul generalny Leigh Turner, znalazło się wśród ponad 200 obserwatorów procesu.
Tu jest Turcja!
Turner napisał na Twitterze, że podczas tej rozprawy Turcja zadecyduje, jakim krajem chce być w przyszłości. Dündar, redaktor naczelny gazety „Cumhuriyet”, i Gül, szef biura tej gazety w Ankarze, zostali oskarżeni o szpiegostwo, zdradzanie tajemnic państwowych i pomoc w tworzeniu organizacji terrorystycznej. To zarzuty, które mogą się skończyć dla obu dożywociem. To właśnie „Cumhuriyet” donosiła o utrzymywanych w tajemnicy dostawach broni, które z rąk tureckich służb specjalnych MIT trafiały do islamskich ekstremistów w Syrii.
Erdmann musiał znowu się tłumaczyć w tureckim MSZ – tym razem z obecności na procesie. Potem wezwano go po raz trzeci. W innych krajach, „gdyby dyplomaci zachowywali się w ten sposób”, zostaliby po prostu wydaleni – oznajmił prezydent Recep Tayyip Erdoğan. „Proces ma odbywać się bez udziału publiczności” – ogłoszono ostatnio. Także ambasady i konsulaty innych państw otrzymały noty dyplomatyczne z tureckiego ministerstwa. Krytyka dotyczyła przede wszystkim rozpowszechniania przez zagranicznych dyplomatów zdjęć z gmachu sądu. Uznano to za „zakłócanie toczącego się niezależnego procesu karnego”.
Erdoğan, który wraz z MIT (tureckimi służbami specjalnymi) występuje jako oskarżyciel posiłkowy przeciw Dündarowi i Gülowi, osobiście wywarł wpływ na przebieg procesu.
Gdy Trybunał Konstytucyjny polecił zwolnić dziennikarzy z aresztu tymczasowego, Erdoğan zakwestionował sens istnienia Trybunału. Uznał, że wyrok jest „wymierzony w Turcję i jej naród”.
Prezydenta oburzyło już samo pojawienie się dyplomatów na procesie. – Kim oni są? Co tutaj robią? To przecież nie jest ich państwo, tutaj jest Turcja! Dyplomaci mogą pracować w swoich ambasadach czy konsulatach, ale na działalność poza nimi potrzebują zezwolenia! – grzmiał w przemówieniu transmitowanym przez telewizję.
Tym razem Berlin nie mógł tego zignorować. Dzień później minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier użył słów – jak na niego – wyjątkowo dobitnych. Od kraju partnerskiego Unii Europejskiej – oświadczył – można by oczekiwać, „że będzie podzielać nasze wspólne europejskie wartości”. Jednak i on nie posunął się do krytyki Erdoğana. Nie uspokoił w ten sposób koalicjantów, którzy domagają się ostrzejszego kursu wobec Turcji. – Turcja co dzień dostarcza argumentów zmuszających do spowolnienia negocjacji akcesyjnych i w sprawie wiz. Nie może być tak, żeby Turcja szantażowała Europę! – oświadczył minister komunikacji Alexander Dobrindt (CSU). Erika Steinbach, rzeczniczka klubu parlamentarnego CDU ds. praw człowieka, uznała zachowanie Erdoğana za prowokację. – Pokazuje, że stał się niezbędny dla UE, może więc sobie pozwolić na wszystko – powiedziała oburzona.
Minarety, nasze bagnety
Także w Waszyngtonie prezydent Turcji w ostatnich miesiącach przyjmowany jest z mniejszym szacunkiem. Przed przybyciem na niedawny szczyt nuklearny prosił, by prezydent Barack Obama zechciał mu towarzyszyć w otwarciu nowego meczetu w stanie Maryland. Musiał się jednak zadowolić towarzystwem wiceprezydenta Joego Bidena. Rządowi Stanów Zjednoczonych nie podoba się rozwój wydarzeń w Turcji: ataki na opozycję czy szturm na redakcję dziennika „Zaman”. Mówi się, że Erdoğan przecenił swoje znaczenie dla USA. Jest jednak potrzebny Amerykanom: korzystają z baz lotniczych w Turcji, to stamtąd startują samoloty atakujące pozycje Państwa Islamskiego w Syrii.
Chłodne traktowanie raczej nie powściągnie prezydenta Turcji. Podczas obiadu z zaprzyjaźnionymi doradcami politycznymi w Waszyngtonie otwarcie krytykował politykę Obamy w Syrii, a zwłaszcza amerykańskie poparcie dla Kurdów. Już przed laty pewien amerykański dyplomata stwierdził, że „Erdoğan reaguje w stylu ulicznego chuligana”.
Walka jest dla Erdoğana eliksirem życia. Potrzebuje wrogów, w trakcie zmagań z innymi wspinał się po szczeblach kariery. Wcześniej zajmował stanowisko burmistrza Stambułu, nie ma doświadczenia w kontaktach z zagranicą, nie mówi i nie czyta po angielsku. Rządzi więc Turcją trochę jak lokalny naczelnik gminy: uparty, zawsze stawiający na swoim, mściwy. Jego kariera zaczęła się od klęski, którą przekuł w zwycięstwo. Wiosną 1998 r., będąc burmistrzem Stambułu, został oskarżony o korupcję, a jego islamistyczną Partię Dobrobytu (Refah) zdelegalizowano. Ówczesny wojskowy i świecki rząd postawił go przed sądem, gdyż w przemówieniu użył cytatu o islamistycznej wymowie: „Meczety – to nasze koszary, minarety – to nasze bagnety, wierni – to nasi żołnierze”.
Ostatecznie spędził w więzieniu tylko cztery miesiące, z dala od innych skazanych, za to w wygodnej celi z telewizorem i lodówką. Jednak pobożni muzułmanie od tamtej pory czczą go jako męczennika. Widzą w nim bohatera, który stawił czoło wojsku w obronie wiernych.
W odróżnieniu od wielu innych tureckich polityków Erdoğan nie wywodzi się ze świeckiego establishmentu. Jest synem marynarza. Wychował się w omijanej przez elity portowej dzielnicy Stambułu, Kasımpaşa. Jego rodzina wraz z dalszymi krewnymi gnieździła się w drewnianym baraku. Ojciec Ahmet trudnił się przeprawianiem towarów przez Bosfor. Wychował Tayyipa, jego siostrę i trzech braci na pobożnych muzułmanów. Erdoğan opowiadał później, że kiedyś za karę ojciec powiesił go za nogi, głową do dołu. Czułości dzieci szukały u matki.
Erdoğan wcześnie nauczył się dominować nad innymi, także używając siły. Jako wyrostek sprzedawał na ulicy sezamki, by zarobić trochę grosza. W herbaciarni w Kasımpaşa starzy bywalcy pamiętają go z kolei jako agresywnego młodego mężczyznę. – Brał udział w każdej bijatyce. Albo wdrapywał się na dach meczetu i stamtąd recytował wersety Koranu – wspomina jeden z nich. Grał jako napastnik w miejscowej drużynie piłkarskiej. Przyjaciele nadali mu ksywkę Imam Beckenbauer. Ojciec jednak potępiał sport jako niegodny muzułmanina (z powodu krótkich spodenek). Syna wysłał do jednej z muzułmańskich szkół.
Mieszczańskie rody w Stambule uważały rodziny takie jak Erdoğana, przybyszy z Anatolii, za coś gorszego. Nazywano ich „czarnymi Turkami”. Dla Tayyipa ta pogarda stanowiła bodziec. Studiował ekonomię w Stambule na Uniwersytecie Marmara i zaczął działać w islamistycznej partii przyszłego premiera Necmettina Erbakana.
Nie okazuj słabości
Pochodzenie Erdoğana ukształtowało go, wpłynęło też na jego styl uprawiania polityki. Kto się chce cieszyć poważaniem w Kasımpaşa, temu nigdy nie wolno okazać słabości, nigdy nie może się cofnąć. Świat, widziany tylko w białych i czarnych barwach, dzieli się na przyjaciół i wrogów. Do dzisiaj Erdoğan traktuje słowa krytyki jako osobistą obrazę, a gdy się czuje obrażany, bierze się do bicia. Otoczenie lęka się jego wybuchów furii.
Po zwolnieniu z więzienia wykorzystał swój wizerunek buntownika w marszu po stopniach kariery. Zaledwie rok po utworzeniu swojej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) poprowadził ją do niespodziewanego zwycięstwa. Potem stłumił opozycję i zablokował próby przewrotu, podejmowane przez wojsko i wymiar sprawiedliwości.
Erdoğan kształtuje oblicze Turcji od przeszło 13 lat trzynastu – najpierw jako premier, od 2014 r. jako prezydent. Kazał sobie wybudować w Ankarze sułtański pałac z tysiącem komnat. Przed wyborcami nadal gra jednak rolę outsidera, obrońcy uciemiężonych konserwatywnych muzułmanów. Ci zaś długo się czuli dyskryminowani – także przez Europę, a zwłaszcza przez Niemcy. Turcja ubiegała się o członkostwo w UE, a Angela Merkel chciała jej przyznać tylko rolę „uprzywilejowanego partnera”. Teraz turecki prezydent odczuwa dziką satysfakcję, gdyż właśnie ona go potrzebuje. Poniżenie przeciwnika również należy do kanonu praw ulicy.
Jednak wezwanie niemieckiego ambasadora na dywanik, a także tyrady przeciw zagranicznym mediom to wpływ nie tylko charakteru Erdoğana, lecz także politycznej kalkulacji. Nigdy nie był politykiem pojednania. I nie ma też żadnego interesu w tym, by doprowadzić rodaków do zgody. Chce dzielić, prowokować do konfliktu – i wygrywać. Telewizyjna satyra mogła być nawet mu na rękę. Nie jest tak naiwny, by sądzić, że niemiecki rząd wykasuje ten program z internetu. Jego ataki to przesłanie do wyborców: nasz prezydent nie ustąpi z drogi nikomu.
Jest tak silny, ponieważ Europa jest słaba. Szefowie rządów państw UE nie mogą dojść do porozumienia w sprawie napływu uchodźców, potrzebują więc prezydenta Turcji – szczególnie zaś Angela Merkel. Europie potrzebny jest ktoś, kto wykona brudną robotę, zagrodzi uchodźcom drogę, odeśle ich z powrotem. Czyli Erdoğan. A mężczyźni, którzy się podejmują brudnej roboty, rzadko są dżentelmenami.
Na tym polega dylemat Europy. Wydała UE na łaskę faceta, który zachowuje się jak małoletni chuligan, uciska opozycję i umacnia swój autokratyczny reżim. Polityka, który we własnym kraju wszczął krwawą walkę z mniejszością kurdyjską – zapewne także po to, by wygrać wybory. A teraz za powstrzymanie uchodźców ojczyzna tego polityka dostanie nie tylko miliardy euro, ale również nadzieję na zniesienie wiz, a nawet na członkostwo w Unii. Oto polityczne koszty fiaska Europy. Turecki prezydent nie kryje, że jest gotów szantażować Unię uchodźcami. – Możemy w każdej chwili otworzyć przejścia graniczne do Grecji oraz Bułgarii i zapakować uchodźców do autobusów – groził w listopadzie ub.r. przewodniczącemu Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckerowi.
Samotny dyktator
Turcja zdominowana jest dziś przez jednego człowieka, który stosuje się tylko do własnych reguł i stopniowo traci poczucie rzeczywistości. W jego otoczeniu nie ma już nikogo, kto odważyłby się mu sprzeciwić i ostrzegał przed błędami. Erdoğan stworzył system, w którym nie ma już żadnych instancji kontrolnych. – Prezydent kontroluje partię i państwo bez reszty. Wyznacza każdego gubernatora, zatwierdza każdego kandydata na posła. Jego zięć awansował niedawno na ministra, były kierowca zasiada w ławach AKP w parlamencie – mówi Dengir Mir Mehmet Fırat, były wiceszef AKP.
Erdoğan wymaga lojalności i posłuszeństwa. Tego, kto go zawiedzie, będzie ścigać i ukarze. Część dawnych towarzyszy zerwała z prezydentem. Miejsce fachowych doradców zajęli potakiwacze. Niegdyś zapowiadał walkę z kumoterstwem i korupcją. Obecnie traktuje cały kraj jak swoją własność. Amerykańscy dyplomaci już w depeszach z 2010 r., ujawnionych przez WikiLeaks, relacjonowali przypadki wszechobecnej korupcji. Mowa była o tym, że Erdoğan wzbogacił się przy prywatyzacji państwowej rafinerii ropy naftowej. Będąc premierem, otworzył wówczas podobno sześć kont w Szwajcarii. Przyznał się tylko do przyjęcia podarunków.
Trzy lata później skandal korupcyjny wtrącił jego rząd w największy dotychczas kryzys. Politycy AKP oraz synowie trzech ministrów mieli otrzymać łapówki w wysokości milionów euro. Na celowniku znalazł się też Bilal, syn Erdoğana. Politycy opozycyjni zarzucają mu nielegalny handel kradzioną ropą naftową, kupowaną od Państwa Islamskiego. Podobno istnieje nagranie rozmowy telefonicznej z grudnia 2013 r., w której Erdoğan miał synowi wydać polecenie, by się pozbył z domu pieniędzy pochodzących z nielegalnych źródeł. Policjantów i prokuratorów, którzy zajmowali się tą sprawą, wyrzucono z pracy albo przeniesiono. Dlatego też Erdoğanowi chodzi dziś o dużo więcej niż tylko o utrzymanie się na stanowisku. Gdyby miał kiedyś utracić władzę, prezydent i członkowie jego rodziny mogliby szybko trafić do więzienia. Dlatego też trzyma kraj w żelaznym uścisku – to już jest bój o wszystko.
© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.
***
Recep Tayyip Erdoğan (ur. w 1954 r.), polityk turecki, z wykształcenia ekonomista. Od czasu studiów związany ze środowiskiem nacjonalistyczno-islamistycznym. Od 1983 r. robił karierę w szeregach Partii Dobrobytu. W latach 1994–1998 był burmistrzem Stambułu.
W 1998 r. został zdjęty ze stanowiska i skazany na 10 miesięcy więzienia za podżeganie w przemówieniach do nienawiści religijnej (odsiedział cztery miesiące). W 2001 r. założył Partię Sprawiedliwości i Rozwoju i został jej przewodniczącym. W latach 2003–2014 sprawował urząd premiera Turcji, a od 2014 r. jest prezydentem kraju.