Przy drugim daniu w dniu próbnego rozruchu widać było, że coś zaczęło iść bardzo nie tak. Soczystość i głęboki aromat cytrusowego dania z kilku odmian miejscowych owoców spoczywających w kałuży oleju z krasnorostów i przybranych sansho – okrągłymi drobinkami owoców żółtodrzewu pieprzowego – sprawiały, że aż się chciało wylizać miseczkę. Tyle że nie wyliżesz naczynia, którego nie masz. Każda porcja składająca się z dokładnie 11 idealnie ułożonych cząstek owoców, pozbawionych gorzkiej błonki i starannie przyciętych, musiała zostać przygotowana „à la minute”, a więc w tragicznie krótkim odstępie między chwilą, gdy żywe krewetki do pierwszego dania zostały uwolnione ze skorupek, a momentem, kiedy strużyny mrożonej wątroby diabła morskiego z trzeciego dania umieszczano na prostokątach tostów na zakwasie.