Artykuły

Lubisz książki? To je zjedz!

Profesura na żebrach

Numer 15.2022
Sankcje Wuja Sama, o których trąbi propaganda, nie są jedynym powodem kryzysu. W kraju pleni się korupcja i niegospodarność. Sankcje Wuja Sama, o których trąbi propaganda, nie są jedynym powodem kryzysu. W kraju pleni się korupcja i niegospodarność. AFP / EAST NEWS
Podczas gdy w Caracas otwierają się ponownie sklepy z modną odzieżą i salony samochodowe, intelektualiści cierpią coraz większą nędzę. Czyżby stał za tym zamysł polityczny?
Jeden dzień przymusowego postu da się jakoś wytrzymać – zapewnia socjolog Carlos de Armas. Ale dłużej?AN Jeden dzień przymusowego postu da się jakoś wytrzymać – zapewnia socjolog Carlos de Armas. Ale dłużej?
Bóg ma nas w swojej opiece – uspokaja Daniel Terran (z lewej), historyk z katolickiego uniwersytetu UCAB.AFP/EAST NEWS Bóg ma nas w swojej opiece – uspokaja Daniel Terran (z lewej), historyk z katolickiego uniwersytetu UCAB.

W środku nocy Carlos de Armas usiadł do komputera i spisał myśli, które spędzały mu sen z powiek. „Mam już dosyć tego całego nieszczęścia, tych wszystkich braków i trudności”. Napisał, że emerytura, którą płaci mu uniwersytet, odkąd ze względów oszczędnościowych zlikwidowano jego katedrę, jest tak niska, iż musi iść na żebry. Niewiele poprawia w jego sytuacji parę prywatnych lekcji, które udziela.

Profesor de Armas był po prostu głodny. Od dziesięciu lat nie kupił sobie żadnej sztuki ubrania. „Już tego nie wytrzymuję” – podsumował i umieścił liczący 30 linijek post na stronie Uniwersytetu Katolickiego imienia Andrésa-Bello (UCAB) na Facebooku. – Nie widziałem innego wyjścia – tłumaczy, gdy pięć miesięcy później człapie w wysłużonych spodniach sztruksowych i swych jedynych butach po kampusie UCAB na obrzeżu Caracas. Przez wiele lat kierował tu katedrą komunikacji społecznej i był jednym z pierwszych w kraju naukowców prowadzących takie badania. Ten mól książkowy w młodości jeździł po świecie, prowadził projekt badawczy w Jad Waszem i jeszcze w 2018 r. został uhonorowany Nagrodą Tolerancji. Bywał w Meksyku trzy razy w roku. Jeździł autem i spędzał wakacje w Miami.

Osiem kilo mniej

Obecnie ten 64-latek jest jednym z tysięcy wenezuelskich intelektualistów, którzy popadają w bezgraniczną nędzę. Pokazuje murek, gdzie studenci niedawno wyłożyli mu trochę środków spożywczych, które zebrali po przeczytaniu jego apelu o pomoc. Dzień ten upamiętnia fotografia. Widać na niej profesora pośród opakowań pełnych makaronu, ryżu i mąki. Spogląda przez porysowane okulary i układa do uśmiechu głębokie zmarszczki wokół ust.

Pokonał wstyd. – Bałem się, że mógłbym zostać kolejną ofiarą – zwierza się. Na tydzień przed jego apelem krajem wstrząsnął przypadek 83-letniego profesora. Pedro Salinas, absolwent londyńskiego Imperial Collage, przez wiele dni leżał w mieszkaniu na podłodze i wzywał pomocy. Ratownicy zaalarmowani przez jego mieszkającą w Hiszpanii córkę znaleźli go obok zwłok żony, odwodnionego i w zaawansowanym stadium niedożywienia. W zeszłym roku szef Instytutu Geografii na Centralnym Uniwersytecie Wenezueli (UCV) stracił przytomność, bo nie jadł przez wiele dni. Niewiele takich przypadków przebija się do opinii publicznej, ale dają wyobrażenie o dramatach, jakich doświadcza obecnie Wenezuela. W całym kraju profesorowie, nauczyciele akademiccy i intelektualiści stają się jałmużnikami, gdyż wyznaczone im przez państwo głodowe pensje i emerytury nie wystarczają do przeżycia.

Aby zbadać rozmiar tej klęski humanitarnej, naukowcy z UCV rozesłali niedawno do ponad sześciu tysięcy pracowników uczelnianych ankietę z pytaniami. Prawie 60 proc. uczestników podało, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy stracili na wadze (przeciętnie 8,7 kg). Prawie połowa ankietowanych w niedawnej przeszłości błagała krewnych o pomoc żywnościową. Tyle samo zadeklarowało, że z braku pieniędzy regularnie nie jadają wszystkich posiłków. Wielu respondentów wyprzedaje majątek, by zaspokoić głód, prawie co siódma osoba przyznała, że co najmniej raz ukradła żywność lub buszowała na śmietniku. – Pewna osiemdziesięciolatka żywiła się na wysypisku supermarketu – opowiada Manuel García, współautor ankiety.

Do początku tego roku kierownik katedry w uczelni państwowej zarabiał w przeliczeniu siedem dolarów miesięcznie. Profesorowie, którzy – jak de Armas – pracują na prywatnych uczelniach, dostają niewiele więcej. Zważywszy, że rodzina musi wydać miesięcznie około 400 dolarów, by się przyzwoicie wyżywić, niewiele zmieniło się w położeniu naukowców, gdy rząd w marcu podniósł im pensje i emerytury do sześćdziesięciu dolarów. Wenezuela, jeszcze kilka lat temu jeden z najtańszych krajów Ameryki Łacińskiej, stała się zdecydowanie najdroższym państwem kontynentu.

Od boliwarów do dolarów

Hugo Chávez, a od 2013 r. Nicolás Maduro, od dwudziestu lat pod hasłem rewolucji socjalistycznej prowadzą Wenezuelę ku przepaści. W ostatnich ośmiu latach kraj stracił 80 proc. potencjału gospodarczego. Inflacja bywała tak wysoka, że banknot o nominale miliona boliwarów nie był wart papieru, na którym go wydrukowano. Pogrążoną w marnotrawstwie i korupcji gospodarkę – w dużym stopniu upaństwowioną – dobijają galopujące ceny ropy naftowej i powszechny niedobór towarów (rząd prawie niczego nie importował). Przed pustymi sklepami kolejki klientów czekają na dostawę.

Amerykańskie sankcje, które odcięły Wenezuelę od światowego kapitału, nie obaliły rządu Madura, lecz przyniosły jeszcze więcej represji, więźniów politycznych i emigrantów.

Wenezuela była totalnym bankrutem, koszmarną krainą, w której sześć milionów obywateli nie widziało dla siebie żadnej przyszłości.

Mniej więcej w tym czasie Maduro zmienił taktykę. Choć nadal prawił o socjalizmie, to szukał ratunku w gospodarce rynkowej. Bez żadnych wyjaśnień poluzował kontrolę cen, zniósł cła na import i sprawił, że dolar zaczął stopniowo wypierał rodzimą walutę. Skutki widać w Caracas na każdym kroku. Wszędzie są sklepy oferujące światowe marki. W dzielnicach takich jak Las Mercedes powstają butiki, restauracje i salony Ferrari.

W strefie gastronomicznej Uniwersytetu Katolickiego, którą profesor de Armas omija zwykle szerokim łukiem, funkcjonuje bistro sieci Subway, w którym najtańsza kanapka kosztuje cztery dolary. Za słoik nutelli trzeba zapłacić 11 dolarów. To dzisiejsza Wenezuela – kapitalizm rodem z Dzikiego Zachodu, gdzie jedna trzecia ludności nie dojada, a nieliczni nowobogaccy wydają krocie na studia fitnessu, by pozbyć się nadwagi.

Zjazd ku przepaści

Dla wykształconej klasy średniej, lekarzy pracujących na zmiany w państwowych szpitalach, urzędników, którzy otrzymują pensje w boliwarach, a nie w dolarach, oznacza to, że niedostępne są dla nich luksusowe błyskotki. Ich postępująca nędza jest skutkiem nowych czasów. Nie tylko zdaniem profesora de Armasa nie ma w tym przypadku. Jak wielu innych, uważa on, że to coś więcej niż tylko niewydolność systemu. Może kryć się za tym strategia ukierunkowana na systematyczne „zagłodzenie” krytyków ustroju.

Trochę później stoi w auli uniwersyteckiej przed gronem ponad trzydzieściorga studentów, którzy pod stołami podają sobie opakowanie czipsów Pringles za cztery dolary. Na pulpitach leżą przed nimi iPhony i e-papierosy. De Armas opowiada o powstawaniu nowoczesności. Chodzi o rodzące się wówczas nauki i państwo, które złamało potęgę Kościołów. Mazakiem pisze na tablicy zdanie: „Ja jestem prawem”. Potem odwraca się i spogląda znad oprawek okularów. – Słowo króla jest prawem – dopowiada. Następnie podnosi głos i jeszcze raz powtarza tę frazę, jakby to była kwintesencja teraźniejszości.

To chwila, kiedy przez ciało wykładowcy wyraźnie przepływa siła żywotna. Już wiadomo, dlaczego dwa razy w tygodniu spędza w metrze pięć godzin, by dwukrotnie przemierzyć całe miasto. Nauczanie stanowi dla niego „powołanie”, co sam powiedział kilka dni wcześniej w restauracji. Jest przekonany, że coś po sobie pozostawi – w przeciwieństwie do ojca budującego urządzenia wodne, które z czasem zniszczały. Fakt, że na jego apel o pomoc zareagowało prawie stu studentów, daje mu godne wsparcie.

Jego zdaniem trudno dokładnie określić, kiedy zaczął się zjazd ku przepaści. Degradacja następowała stopniowo. Najpierw odpadły wakacyjne wycieczki samolotem. Potem sprzedał auto, co jawiło mu się nawet jako korzyść w obliczu zatorów komunikacyjnych w mieście. Kiedy zaostrzyła mu się marskość wątroby, miał szczęście, że pewna bogata rodzina sfinansowała operację. A kolejki przed sklepami? – Były uciążliwe – potwierdza. Gorzej, kiedy poziom inflacji przekroczył 300 tys. procent i rząd nie nadążał z drukowaniem pieniędzy. Dwa razy do roku „król” rewaloryzował mu wynagrodzenie, które topniało niczym wiosenny śnieg.

Jeden dzień przymusowego postu nie sprawia bólu. – Człowiek się z tego śmieje i ma nadzieję, że jutro będzie lepiej – tłumaczy. W złe dni podczas pandemii miewał na śniadanie tylko placek kukurydziany. Potem prowadził zajęcia ze studentami przez wideokamerę i próbował się skupić. Wieczorami, gdy do mieszkania wracała cisza, nawiedzały go myśli. Może powinien sprzątać lub prasować u ludzi, by dorobić parę dolarów? Może wyjechać za granicę, jak wielu innych? Przyznaje jednak, że brak mu odwagi. Nie ma siły, żeby zaczynać wszystko od początku. Nieco później stoi na ulicy i patrzy w asfalt. Zaproponował tę knajpę na miejsce spotkania, bo w domu ma rzekomo za mało krzeseł. – Przez pięć lat nie jadłem na mieście. Nawet pizzy nie zamówiłem – zwierza się.

Kredę też ukradli

Nie zawsze tak było. Kiedy w Wenezueli w połowie XX w. odkryto ogromne złoża ropy naftowej, na uczelnie popłynęły wielkie sumy pieniędzy. Kraj był dumny z awangardowych gmachów Centralnego Uniwersytetu Wenezueli, które obecnie widnieją na liście światowego dziedzictwa kulturowego. W wielkiej auli, której akustykę wysławiają gwiazdy opery, odbierali swoje dyplomy późniejsi prezydenci.

Po objęciu władzy przez Cháveza wiele się zmieniło. Nowa elita polityczna uważała uniwersytety, na których krytyczne myślenie szło w parze z postępem, za bastiony opozycji. Héctor Rodríguez – były minister oświaty w rządzie Madura – trafnie podsumował to myślenie, gdy oznajmił, że władza straci młodych ludzi, jeśli zacznie ich edukować. Nieprzypadkowo w wielkiej auli po wyłączeniu prądu długi czas panowały ciemności. Dziś szczury obgryzają tam krzesła. Nie jest przypadkiem, że w budynkach instytutów grasują rabusie, wyrywają ze ścian miedziane kable i łupią wszystko, co ma jakąkolwiek wartość: ekspresy do kawy, komputery, mikroskopy, a nawet kredę. Na kampusie śpią bezdomni, również dlatego, że wielu ochroniarzom nie opłaca się podejmować pracy za trzy dolary miesięcznie. Rektorka uniwersytetu powiedziała niedawno stacji BBC, że rząd przyznał uczelni tylko dwa procent z budżetu, o jaki wnioskowała na zeszły rok.

Pewnego ranka grupa stu profesorów i pracowników administracyjnych zebrała się na zadaszonym placu przed aulą. Niektórzy wysoko wznoszą szyldy, na których zarzucają prezydentowi, że chce ich zagłodzić. Inni przypominają, że konstytucja gwarantuje prawo do sprawiedliwej płacy. – Nie wolno nam dłużej milczeć – mówi literaturoznawca William Anseume, który wsiadł do autobusu o wpół do siódmej rano, by punktualnie zjawić się w mieście. Stoi na czele Stowarzyszenia Profesorów Uniwersytetu Simona Bolívara. Ostatnio przytył. – Za dużo mącznych potraw – wyjaśnia, klepiąc się po brzuchu. Stoi przed kolegami z mikrofonem i daje się ponieść emocjom. Chodzi o całokształt, o wolność i demokrację, o prezydenta, który w święto akademików chętnie podkreśla oddanie, z jakim ci wypełniają swoją misję. – Głód, głód, głód. To sposób, by kontrolować takich ludzi jak my! – wykrzykuje Anseume.

Potem grupa rusza z miejsca. Przechodzą przez kampus obok parkingu, który jest opustoszały także dlatego, że nowa elita pieniądza woli wysyłać progeniturę na Sorbonę lub Harvard. Wnet blokują jedną z głównych ulic. Stoją pod ogromnymi plakatami, na których firmy dostawcze reklamują usługi „door to door”. Zapewne w tej chwili ktoś na Instagramie znowu cieszy się z powrotu korków. Są bowiem ludzie, którzy zatory drogowe uznają za oznakę prosperity.

Inni widzą w ożywieniu gospodarczym bezpośredni skutek amerykańskich sankcji, co tylko na pierwszy rzut oka wydaje się absurdalne. Wiele bowiem osób znajdujących się na „czarnych listach” nie może przekraczać granicy Stanów Zjednoczonych. Pieniądze sprowadzają w walizach i kontenerach, tworząc w Caracas rodzimą odmianę Miami. W rezultacie stolica stała się wielką pralnią pieniędzy, przez którą przechodzi gotówka z podejrzanych źródeł.

Ogromna, wyalienowana reszta społeczeństwa próbuje się podpiąć pod kurek z dolarami. Dla nauczycieli akademickich, którzy nie mają tego szczęścia, by mieszkający zagranicą krewni wspomagali ich regularnymi przelewami dewiz, oznacza to, że spędzają wolny czas na udzielaniu korepetycji. Piszą teksty do gazet, myją auta, reperują buty, uczą jogi. Wielu piecze chleb. Około 40 proc. porzuciło miejsca pracy i w rezultacie wszędzie likwiduje się kierunki studiów z braku kadry dydaktycznej. Chyba żaden student nie zapisze się dziś na pedagogikę. 80 proc. tych wszystkich, którzy wybrali ucieczkę z kraju, mieściło się w przedziale wiekowym od 15 do 49 lat.

Dlatego w dzisiejszej Wenezueli demograficznie dominują dzieci i emeryci. Cena, jaką płaci za to kraj, już teraz jest wysoka, a w przyszłości będzie jeszcze większa.

Zdążyć przed rdzą

– W gruncie rzeczy cały czas zwisamy nad urwiskiem – mówi Mina Vivas, drobna 70-letnia ekonomistka, która – jak wielu innych – początkowo głosowała na Cháveza, bo marzyła o sprawiedliwszym świecie. Przez 25 lat badała na UCV kwestie niesprawiedliwości społecznej. Teraz stoi w pamiętającej lepsze czasy kuchni i pokazuje kuchenkę, w której działają tylko dwa palniki, wskazuje na zamrażarkę i lodówkę.

– Nie mam pojęcia, co zrobię, gdy rdza pokona ten sprzęt – wyznaje. Otwiera drzwiczki skąpo wypełnionych szafek. – Nie jadam już owoców. Tylko tanie banany do gotowania. Ser zamrażam, bo drobno starty dłużej zachowuje świeżość. Mięso mielone, jeśli mam, mieszam z mąką. Kiedy jadłam ostatni raz rybę? To było w 2018 roku. A ostatni kieliszek wina? Nawet nie wiem, tak dawno to było – wyjaśnia.

Żeby mieć co jeść, sprzedała meble, biżuterię i telewizor. Księgozbiory nie miały wartości. W przeciwieństwie do profesora de Armasa ma rodzinę. Syn, który również zrobił doktorat z ekonomii, urządza sobie z żoną życie w Hiszpanii. Jednak jako tłumacz tekstów naukowych sam ledwie wiąże koniec z końcem. Małżonek – anarchista, z którym dzieliła miłość do Paryża i dobrego wina – zmarł w zeszłym roku na koronawirusa. Gdyby nie koty, można by sądzić, że świat wokół niej powoli zanika.

Kiedy w 2012 r. mąż doznał udaru, państwo pokryło koszty leczenia. Było to przed spadkiem cen ropy naftowej. Gdy przed dwoma laty lekarze odkryli w jej piersi guza, zebrała pieniądze na operację na zrzutce internetowej. Obecnie pomaga jej kilku dawnych studentów. Przysyłają miesięcznie sto dolarów. Kobieta potakuje głową, gdy pytamy, czy była w jednym z nowych sklepów, gdzie regały uginają się pod butelkami wina i dobrym serem. Jakie miała refleksje? – Przypomniał mi się wiersz Andrésa Eloya Blanco: „Zrezygnowałem z ciebie. To było niemożliwe. To były mgły fantazji. Fikcje jedynie, które czasami sprawiają, że to, co nieosiągalne, wydaje się dziwnie bliskie”.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.

15.07.2022 Numer 15.2022
Więcej na ten temat
Reklama