Chiny

Przyszła góra do Buddy

Bum na buddyzm. Mała pustelnia, gdzie zaczął się duchowy renesans

Numer 04.2016
Jeszcze 35 lat temu było tu pustkowie. Buddyści przybyli za charyzmatycznym mnichem, Jigme Phuntsokiem. Dziś w Larung Gar uczy się ok. 40 tys. ludzi. Jeszcze 35 lat temu było tu pustkowie. Buddyści przybyli za charyzmatycznym mnichem, Jigme Phuntsokiem. Dziś w Larung Gar uczy się ok. 40 tys. ludzi. BSP / East News
Mimo prześladowań tybetański buddyzm ma się dobrze. W klasztorze Larung Gar naukę pobierają dziesiątki tysięcy mnichów. Wśród nich przybywa Chińczyków.
MCT
Wielu mnichów to studenci, artyści i prezesi firm z Chin, którzy uznali,że materializm nie daje im odpowiedzi na najważniejsze pytania.EPA/PAP Wielu mnichów to studenci, artyści i prezesi firm z Chin, którzy uznali,że materializm nie daje im odpowiedzi na najważniejsze pytania.
„We współczesnych Chinach nie sposób znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania.”BSP/East News „We współczesnych Chinach nie sposób znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania.”

Trzeba się mocno namordować, aby dotrzeć do Larung Gar, największej buddyjskiej akademii na świecie. Założono ją na jałowym tybetańskim płaskowyżu na wysokości ponad czterech tysięcy metrów n.p.m. Dojazd samochodem z najbliższego miasta zajmuje około 20 godzin. Górskie serpentyny są bardzo kręte i niebezpieczne, a nawierzchnia jest dziurawa jak sito. Na domiar złego w trakcie podróży czasem trzeba się zmagać z chorobą wysokościową. Jednak na końcu tej nużącej wyprawy oczom przybyszów ukazuje się widok zapierający dech w piersiach. Na nagich zboczach góry rozciąga się ogromny buddyjski klasztor, w którym zamieszkują tysiące mnichów.

Larung Gar nie jest kompleksem niebotycznych gmachów otoczonych kamiennym murem jak klasyczne klasztory. Tworzy go skupisko tysięcy małych chatek okalających liczne świątynie i szkoły. Jak sama nazwa wskazuje (słowo „gar” oznacza w języku tybetańskim „obozowisko”), na początku znajdowało się tam tylko parę namiotów pokrytych skórami jaków. Dziś w labiryncie wąskich uliczek jest gwarno i rojno jak w ulu. O każdej porze dnia tłoczy się tam ciżba ludzi ubranych w bordowe habity.

Dziewczęta w habitach

Historia klasztoru sięga 1980 r., kiedy to Jigme Phuntsok, charyzmatyczny mnich, który tylko cudem uniknął maoistowskich represji, założył własną pustelnię w górskim parowie na zupełnym odludziu. W Chinach zakończyła się właśnie krwawa dekada rewolucji kulturalnej. Tybetański buddyzm rzucono na kolana: zburzono większość klasztorów, a wielu mnichów wtrącono do więzień albo zmuszono do zrzucenia habitu. Najsłynniejszych mistrzów duchowych wymordowano lub wypędzono z kraju.

Gdy rewolucyjna gorączka opadła, Jigme Phuntsok postawił sobie wielki cel: odbudowę buddyzmu, poczynając od podstaw, a więc od żmudnych studiów i kontemplacji. Jednak ani on sam, ani garstka jego uczniów koczujących w nędznych jurtach i lepiankach z suszonego błota nie wyobrażali sobie, że wszystko potoczy się tak szybko. Klasztor na pustkowiu stał się w ciągu kilku lat wspaniałym symbolem odnowy tybetańskiego buddyzmu.

Obecnie działa tam renomowany Instytut Buddyjski, do którego ściągają na naukę rzesze mnichów z Chin i państw ościennych. Po dziewięciu latach studiów większość z nich wraca do swoich macierzystych klasztorów, aby propagować myśl wielkiego ojca założyciela Jigme Phuntsoka. Najlepsi osiadają tu na stałe, by przejąć pałeczkę po swoich duchowych mistrzach. Obecnie w Larung Gar przebywa około dwustu khenpo („doktorów teologii”) kształcących sześć tysięcy uczniów. Takie są przynajmniej oficjalne statystyki, ale wystarczy się przespacerować po klasztorze, by zrozumieć, że są mocno zaniżone. – Proszę się rozejrzeć dookoła. W Larung Gar jest w rzeczywistości 40 tys. mnichów! – mówi nowicjusz spotkany na bazarze, wskazując na gęsty tłum studentów na ulicach.

Prawdę mówiąc, w większości są to… mniszki. Kobiety w habitach można spotkać na ulicach, ale zamieszkują w ściśle wydzielonych kwartałach domów i kształcą się w odrębnych szkołach. To pokłosie decyzji Jigme Phuntsoka, który wbrew tybetańskim tradycjom uznał, że należy zapewnić mniszkom takie samo wykształcenie, jakie otrzymują mnisi. Jako pierwszy przygotowywał kobiety do roli nauczycielek teologii (khenmo). Jedną z nich była jego krewna Mentso Rimpoche, dziś przeorysza. Aby ograniczyć skuteczność nacisków ze strony tybetańskich rodzin, które są na ogół niechętne kształceniu dziewcząt, Instytut Buddyjski zapewnia studentkom pomoc materialną i stypendia. Dzięki temu mogą bez przeszkód poświęcać się nauce.

Kryzys klasy średniej

Już samo to wystarczyło, żeby napłynęła rzesza młodych dziewcząt. Jedną z nich jest Nyima, która przywdziała habit w 2012 r., w wieku 17 lat. Na starych zdjęciach widzimy ją rozbawioną: ubrana w dżinsy i trampki siedzi na motocyklu. Dziś nosi skromny habit, ma krótko ostrzyżone włosy i nie w głowie jej młodzieńcze żarty i psoty. Dzień w dzień zapamiętale zgłębia tajniki tybetańskiego tantryzmu.

Niyma budzi się codziennie o piątej rano w maleńkiej celi o powierzchni czterech metrów kwadratowych, która służy jej zarazem za kuchnię, sypialnię i kaplicę. Na początku wykonuje kilkanaście głębokich pokłonów, szepcząc poranną modlitwę. Potem wrzuca garść suszonego gnoju jaków do piecyka zajmującego pokaźną część izby. Gorąca woda przyda się do przygotowania potrawki z mąki jęczmiennej i tybetańskiej herbaty. Jej dzień upływa pod znakiem wykładów i modłów odprawianych w kobiecej świątyni.

– Życie tutaj może wydawać się trudne. Jest zimno, nie ma bieżącej wody, a do wychodka mam spory kawałek – mówi ze śmiechem. Jednak za nic w świecie nie chciałaby wrócić pod dach rodziców, koczowniczych hodowców. – Dziewczęta traktuje się u nas jak bydło. Mają usługiwać rodzicom, mężowi, dbać o dzieci. Uważa się, że nauka nie jest im do niczego potrzebna, lecz ja chcę się kształcić i rozwijać swoją duchowość – wykrzykuje tonem zbuntowanej nastolatki. Zaraz przypomina sobie jednak o buddyjskiej pokorze. – Pragnę pomagać wszystkim czującym istotom dokonywać postępów na drodze wyzwolenia – deklaruje.

34-letni Chen mieszka na drugim końcu ogromnego kampusu, dzieląc celę z innym uczniem. Choć jest Chińczykiem, to woli, żeby go nazywano nowym tybetańskim imieniem Dorje. W przeszłości zajmował dobrze opłacaną inżynierską posadę w Shenzen, uważał się za człowieka nowoczesnego i gardził religijnymi przesądami. Aż tu raptem przeszedł „poważny kryzys moralny”. – Zrozumiałem, że wszystko to, za czym się dotychczas uganiałem – praca, pieniądze, szacunek społeczny itd. – to nieistotne błahostki – opowiada.

Uznał, że nie może dalej żyć, biorąc udział w nieustannym wyścigu szczurów. Rzucił pracę, zrezygnował z wielkomiejskich wygód i z plecakiem na ramieniu ruszył w świat w poszukiwaniu sensu życia. Zupełnym przypadkiem wysłuchał w herbaciarni wykładu tybetańskiego lamy. Słowa wielkiego khenpo Sodargye, jednego z najznakomitszych mistrzów duchowych z Larung Gar, zapadły mu głęboko w serce. Postanowił odwiedzić Instytut Buddyjski. Trafił tu przed czterema laty i wsiąkł na dobre. Przed nim jeszcze co najmniej pięć lat nauki – najpierw studiów teoretycznych, a później medytacji tantrycznej. A potem? – Zamierzam zostać misjonarzem, by propagować buddyzm w Chinach, które są krajem odartym z wszelkiej duchowości. Życie tutaj jest bardzo trudne dla nas, Chińczyków. Na tej wysokości ludzie z nizin mają problemy z sercem, płucami, dolegliwości skórne i wysuszone błony śluzowe, co znacząco pogarsza komfort życia. Ale kto raz tego spróbował, nigdy nie będzie miał ochoty żyć gdzie indziej! – mówi z entuzjazmem.

Żer dla buldożerów

Tę opinię podziela wielu jego rodaków wywodzących się z miejskiej elity, absolwentów najlepszych uczelni, wśród których można spotkać finansistów, menadżerów, a nawet pilota myśliwca. Uznawszy, że „we współczesnych Chinach nie sposób znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania”, skierowali kroki do Larung Gar. Celem nie jest znalezienie szczęścia – jak tłumaczy Chen – lecz wyzbycie się próżnych złudzeń i mamiących iluzji.

Wystarczy przespacerować się w gąszczu klasztornych uliczek, aby spotkać wielu podobnych do niego przybyszów, którzy utracili wiarę w „wielkie chińskie marzenie” podsuwane im przez władze od ponad trzydziestu lat. Ci studenci, artyści, prezesi firm na skraju wypalenia, z wielką ulgą i zdumieniem odkrywają autentyczną duchową tradycję. – Tybetańczycy zdołali jakimś cudem ocalić swoją tradycję mimo spustoszeń poczynionych przez maoizm i materializm. Większość Chińczyków postrzega tę religię jako niemodny czy wręcz reakcyjny i politycznie niebezpieczny przeżytek. Ja zaś widzę w niej cenny składnik kulturowego dziedzictwa ludzkości – wyjaśnia z wielkim namaszczeniem były finansista spotkany w podrzędnej garkuchni.

Chińscy konwertyci są przekonani, że ich liczna obecność może ochronić klasztor przed kolejną falą represji. Takie zagrożenie jest bowiem zawsze aktualne. Wszyscy doskonale pamiętają, jak w 2001 r. na teren Larung Gar wjechały spychacze, by wyburzyć dwa tysiące domków. Obóz się odrodził i znów przeżywa niebywały rozwój. Lepiej jednak chuchać na zimne. – Nasi przywódcy ze zwykłej ostrożności podtrzymują tę fikcję, jakoby w Larung Gar było tylko sześć tysięcy uczniów, i nie ujawniają informacji o liczbie przebywających tu Chińczyków. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś tam „na górze” się nie obruszy i znów nie wyśle buldożerów – tłumaczy pewien mnich.

na podst. L’Obs

Więcej tekstów ze świata w najnowszym numerze dwutygodnika FORUM

19.02.2016 Numer 04.2016
Więcej na ten temat
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną